|018|
20 stycznia 1989 rok.
Potworny dźwięk rozszedł się po sypialni.
Natychmiast się obudziłam. Spojrzałam na zegarek, który wskazywał godzinę drugą w nocy. Michael spał jak zabity, po zażyciu swoich tabletek. Na upierdliwy dźwięk telefonu praktycznie nie zareagował, tylko przekręcił się na drugi bok. Westchnęłam i chwyciłam za słuchawkę.
- Halo?
- ANNIE, CHARLIE RODZI! CO MAM ROBIĆ?! – usłyszałam przerażonego Josha.
- O Boże. – zerwałam się z łózka na równe nogi. – Weź walizkę, którą przygotowaliście do szpitala i zawieź ją tam jak najszybciej! – krzyknęłam.
- ALE DO KTÓREGO MAM JĄ ZAWIEŹĆ?!
- No jak to do, którego idioto! – złapałam się za głowę. – Do tego, który jest najbliżej!
- Okej...O Boże... – powiedział, wciąż spanikowany. – Jak coś to jesteśmy w "Martin Luther King Jr. Community Hospital". – dodał.
- Przyjadę jak najszybciej. – mruknęłam i rozłączyłam się. – Mike! – krzyknęłam.
Nic.
-Michael! – wlazłam na łóżko i zaczęłam nim trząść. – Michael, błagam obudź się.
- Mmm...Co chcesz? – wymruczał niewyraźnie i położył się na plecach. – Czemu nie śpisz? Wiesz która jest godzina, kochanie?
- Charlotte rodzi. – powiedziałam ze łzami w oczach. Michael usiadł i przetarł oczy, które szybko skierował na mnie.
- Dlaczego płaczesz? – zapytał i przytulił mnie do siebie, gładząc po głowie.
- Bo się boję, że coś się jej stanie. – rozpłakałam się.
- Skarbie, nie bój się. – cmokną mnie w głowę. – Nic jej nie będzie. Charlotte jest silna i poradzi sobie z tym wszystkim. – uśmiechnął się. – A teraz wstawaj. – zarządził. – Ocieraj łzy i się ubieraj. Jedziemy do niej, nie mamy czas. – wstał i podał mi rękę. Wytarłam oczy i chwyciłam jego dłoń. Obydwoje ubraliśmy się i jak najszybciej pojechaliśmy do szpitala, gdzie miała znajdować się Charlie. Dotarliśmy tam po piętnastu minutach. Michael oczywiście miał na sobie czapkę i płaszcz, który chociaż trochę ukrywał jego tożsamość. Nie chcieliśmy pod szpitalem tłumów fanów i reporterów, którzy zakłócaliby porządek.
Będąc na holu, dostrzegłam partnera mojej przyjaciółki, który maszerował w tę i nazad po całym korytarzu.
- I jak? – podbiegłam do niego.
- Nie wiem, drze się w niebogłosy. – przetarł twarz dłońmi. – To tak powinno być? Powinna tak krzyczeć?
- To raczej normalne przy porodzie. – odezwał się Michael. – Spokojnie, nie ma się co martwić. Za jakiś czas zobaczysz jakim twój syn jest pięknym i zdrowym chłopakiem. – poklepał go po plecach.
- Mam nadziej... - mruknął.
Godziny mijały, a przez ten czas zdążyli dołączyć do nas Judy z Adamem oraz Christina. Wszyscy czekaliśmy przed salą na jakiekolwiek wieści. Nerwy zżerały nas od środka, a szczególnie Josha, który o mało co nie wydeptał dziury w podłodze. Dopiero około piątej z sali wyszedł lekarz, który odbierał poród.
- Charlotte Johansson? – zaczął, na co wszyscy poderwali się z siedzenia i podeszli do niego. – Kto jest szczęśliwym tatusiem?
- Ja...- odezwał się Josh.
- Gratulację, ma Pan bardzo przystojnego syna. – uśmiechnął się i uścisnął rękę Josha. – Może Pan do niej wejść.
Na te słowa, jak ostatnie bydło, wszyscy zaczęli wypychać się do sali. Musiało to z boku wyglądać dość zabawnie, bo kiedy tylko wparowaliśmy do pomieszczenia, Charlotte zmarszczyła brwi i zaczęła się śmiać. Następnie, już nieco wolniej, cała nasza szóstka ustawiła się wokół łóżka, przyglądając się maleństwu.
- No moi drodzy, przywitajcie się z Nicolasem Paulem Cooperem. – powiedziała uśmiechnięta Charlotte, gładząc swojego synka po rączce.
- Jaki on piękny...- wymruczał Josh. – Mogę go potrzymać? – zapytał.
- Oczywiście, kochanie. – Charlie przybliżyła się do swojego partnera. – Tylko uważaj na główkę.
Josh wziął małego na rączki i od razu utoną w jego wielkich, niebieskich oczach. Widać było jak szybko Nick skradł serce swojego ojca. Obydwoje przyglądali się sobie bardzo uważnie. Był to jeden z tych widoków, które wylewały miód na serce.
Po jakimś czasie i my mieliśmy okazję zapoznać się bliżej z nowonarodzonym Nicolasem. Michael wziął go w swoje objęcia, a ja stanęłam obok i przytulając się do ramienia mojego partnera, obserwowałam piękno obydwu Panów.
- A wy co? – zapytała Judy.
- My co? – spojrzałam na nią, jednak równie szybko mój wzrok wrócił do małego Nicka.
- Kiedy będziemy mogli oglądać wasze maleństwa? – uśmiechnęła się.
- Kto wie, może niebawem. – odezwał się Mike. Spojrzałam na niego. Przyglądał się mi z tym swoim tajemniczym uśmiechem, po czym natychmiastowo złożył czuły pocałunek na moich ustach. Uśmiechnęłam się i znów przytuliłam do jego ramienia.
***
Od powrotu Michaela z trasy minęło już kilka tygodni. Kilka ciężkich i długich tygodni...
Moje przeczucia odnośnie jego problemów z nadużywaniem leków sprawdziły się co do joty. Przez kilka dni po przyłapaniu go na zażywaniu zdwojonej dawki pigułek, starał się udowodnić, że ma wszystko pod kontrolom i że moje podejrzenia co do jego problemu są całkowicie niesłuszne. W pewnym momencie próbowałam nawet w to uwierzyć i czasem sama karciłam się w myślach za brak wiary w słowa własnego narzeczonego, jednak kiedy w domu zaczęły dziać się dziwne rzeczy, szybko dałam temu spokój.
Pamiętam, że był to początek lutego. Trzeci, może czwarty dzień miesiąca. Jak zwykle po godzinie osiemnastej wróciłam z pracy do domu. Od razu poszłam do gabinetu Mike'a, aby się z nim przywitać i trochę porozmawiać. Otwierając drzwi, bez namysłu rzuciłam krótkie „cześć kochanie", jednak nie otrzymałam żadnej odpowiedzi. Kiedy weszłam głębiej, zobaczyłam, że leży na kanapie. Oczy miał zamknięte, oddychał ciężko, a pudełko po tabletkach spoczywało na podłodze niedaleko niego. Musiało wypaść mu z dłoni kiedy zasnął. Widząc go znów w takim stanie, dosłownie zastygłam. Stałam w bezruchu parę dobrych minut, wpatrując się w skórzaną kanapę. Czułam się jakby mnie sparaliżowało. Pewnie zastanawiacie się co myślałam w tamtej chwili. Otóż nic. W mojej głowie pojawiła się kompletna pustka.
W późniejszym czasie było tylko gorzej. Ciągłe kłótnie, obiecywanie zmian, chowanie leków gdzie popadnie, bym tylko ich nie znalazła...Było ciężko. Coraz ciężej. Moja każda próba podjęcia rozmowy z Michaelem na temat tego co się dzieje, kończyła się krzykami. Zazwyczaj to on rzucał takie słowa, których później żałował i na drugi dzień, starał się przepraszać mnie za to drogimi prezentami, których tak naprawdę nie chciałam. Bolało mnie to, że odrzucał pomoc swoich najbliższych. Nikt nie mógł go do niczego przekonać. Janet, Katherine, La Toya, Marlon...nikt. Wszystko wymknęło się spod naszej kontroli.
Zaistniała sytuacja zaczęła odbijać się również na mnie. Coraz częściej płakałam, nie miałam ochoty wstawać z łóżka, nawet praca przestała sprawiać mi przyjemność. Z dnia na dzień, moja chęć do życia była coraz to marniejsza, a ja nie mogłam nic na to poradzić. Miewałam ataki paniki. Szczególnie w nocy, kiedy nie mogłam zasnąć. Wtedy najwięcej rozmyślałam. Nienawidziłam stanu, kiedy moje lodowate ręce drętwiały i oblewał się potem. Do tego dochodziło bardzo szybkie bicie serca, uczucie strachu i duszności, które były chyba najgorsze w tym wszystkim. Michael przeważnie budził się i pomagał mi dojść do siebie. Kiedy pytał co się dzieje, za każdym razem odpowiadałam, że miałam zły sen, który bardzo mnie przestraszył i doprowadził do tego stanu. Nie wiem czy wierzył czy nie, jednak o nic więcej nie pytał.
Mówiąc krótko, byłam na skraju załamania.
Z tamtego okresu czasu nie pamiętam za wiele, ponieważ w późniejszych latach z całych sił starałam się wymazać złe wspomnienia, przypominające mi o cierpieniach, które o mało co nie doprowadziło do rozpadu naszego związku. Jednak, dokładnie pamiętam dzień, o którym mogę śmiało powiedzieć, że był najgorszym w całym moim życiu.
O ile mnie pamięć nie myli była to marcowa niedziela, którą spędzałam w ogrodzie. Po ciężkim tygodniu, chciałam się zrelaksować w promieniach kalifornijskiego słońca, które zawsze poprawiało mi humor. Pochłonięta czytaniem książki Stephena Kinga, pod tytułem „Stukostrachy", w pewnym momencie zdałam sobie, że coś jest nie tak.
Było za cicho.
Zwykle, kiedy Mike był w domu, słychać było albo jego śpiew, albo muzykę, którą puszczał w gabinecie, albo denerwował mnie i zaczepiał jak tylko mógł. Tym razem w całym Neverlandzie panowała cisza. Serce zaczęło mi walić jak szalone, a w dodatku poczułam jak świat zaczyna wirować. Niestety, jak już pewnie wiecie, tak od pewnego czasu reagowałam na stres. Wzięłam głęboki wdech, po czym chwyciłam za butelkę z wodą i upiłam z niej porządnego łyka. Następnie wstałam i pobiegałam poszukać Michaela. Znalazłam go w bibliotece, gdzie siedział na ogromnym, czerwonym fotelu. Najpierw po cichutku, musiałam zorientować się co robi, bo nie chciałam doprowadzić do sytuacji, gdzie wszystko będzie w porządku, a ja wparuje jak ostatnia kretynka, robiąc mu aferę o nic. Koniec końców był taki, że moja obserwacja nie trwała długo. Szybko podbiegłam do niego i wytrąciłam z jego rąk tabletki, które z dwóch, zamieniły się na trzy. Pospiesznie chwyciłam za pudełko z resztą leków i ile sił w nogach pobiegłam do toalety, dławiąc się własnymi łzami. Słyszałam jak Michael biegnie za mną, jednak ja nie miałam zamiaru się zatrzymywać i słuchać jego wyjaśnień kolejny raz. Będąc już w łazience, bez zastanowienia wrzuciłam całą zawartość pudełka do muszli i spuściłam wodę. Płakałam w głos. Miałam dosyć wszystkiego. Rzuciłam pudełkiem o ziemię i złapałam się za głowę, wplatając palce w moje włosy.
- Oszalałaś?! – usłyszałam wrzask Michaela. – Po co to zrobiłaś?! – złapał mnie za ramiona.
- Po co?! Po co to zrobiłam?! – wydarłam się najgłośniej jak tylko mogłam. – Dobrze wiesz po co! Rujnujesz sobie życie tymi świństwami! Rujnujesz swój związek, karierę i zdrowie! Czemu jesteś tak uparty i nie chcesz pomocy, mimo że dobrze wiesz jak bardzo jej potrzebujesz?!
- Nie potrzebuje żadnej pomocy, Annie! – odszedł kawałek, odwracając się do mnie plecami. – Czemu nie możesz zrozumieć, że potrzebuje tych tabletek! Cierpię bez nich, a dzięki nim potrafię normalnie funkcjonować. To przez nie jestem szczęśliwy. Dlaczego nie potrafisz tego zrozumieć, do cholery?! – zmarszczył czoło.
- Czy ty w ogóle słyszysz samego siebie?! - podeszłam do niego bliżej. – Te tabletki nie dają Ci szczęścia, a jedynie przysparzają Ci samych pierdolonych problemów!
- Nie klnij.
- Będę klęła ile mi się podoba! – wycedziłam przez zaciśnięte zęby. Dobrze wiedziałam jak bardzo nienawidził, kiedy to robiłam, jednak wtedy nie miałam żadnych hamulców. W tamtym momencie czara goryczy została przelana. – Będę to robiła dopóki nie przestaniesz... - powiedziałam nieco ciszej, osuwając się po ścianie na podłogę. Podkuliłam nogi i znów zaczęłam zanosić się płaczem. W łazience zapanowała grobowa cisza. Michael przyglądał mi się, bardzo zdezorientowany. Za każdym razem mój płacz sprawiał, że mięknął i wybaczał wszystko. Nie cierpiał widoku moich łez. Powoli zaczął zbliżać się do mnie, po czym uklęknął naprzeciwko i podniósł mój podbródek.
- Nie płacz. – powiedział, ocierając łzy z moich policzków.
- Nie potrafię przestać. – zapłakałam.
- Kochanie, proszę Cię. – odgarnął mi kosmyk włosów za ucho. – To mi łamie serce. Nie chcę widzieć Cię w takim stanie. – przyciągnął mnie do siebie.
- Nie, Michael. – odsunęłam się.
- Annie, daj spokój. – westchnął.
- Nie dam spokoju. – wstałam. – Nie dam Ci spokoju, dopóki będziesz się niszczył tymi zasranymi tabletkami, rozumiesz?
- Dlaczego nie możesz pojąć, że nic złego się ze mną nie dzieje! – znów wrzasnął. Temat leków działał na niego jak płachta na byka. – Ja ich potrzebuję, rozumiesz?! Potrzebuję. Lekarz zapisał mi je nie bez powodu!
- Michael, błagam Cię! – zacisnęłam pięści z nerwów. – Lekarz zalecił Ci zażywanie ich jedynie w wyjątkowych okolicznościach i to tylko połowę JEDNEJ tabletki! Nie kurwa trzy naraz!
- Połowa już na mnie nie działała! Musiałem zwiększyć dawkę!
Westchnęłam ciężko, ocierając kolejne łzy, które wypłynęły z moich oczu.
- Ja już mam tego dosyć...- mruknęłam. – Mam dość ciągłego tłumaczenia Ci jak bardzo się niszczysz, a jeszcze bardziej mam dość słuchania twojej beznadziejnej gadki, opowiadającej o tym jak to te wspaniałe pigułki pomagają Ci w twoim okropnym życiu. – westchnęłam. – Jestem po prostu zmęczona. Od trzech miesięcy żyje w ciągłym stresie. Myślałam, że jak wrócisz z trasy będzie cudownie, a tymczasem jest na odwrót...- przetarłam twarz dłońmi. - Teraz posłuchaj mnie uważnie, kochanie. – powiedziałam, przenosząc wzrok na jego zakłopotaną twarz. – Daje Ci wybór. Bardzo prosty, bo musisz wybrać jedną z dwóch rzeczy. – odgarnęłam włosy z twarzy. – Albo idziesz na leczenie i odsuwasz leki, albo ja wychodzę i już nigdy nie wracam. Decyzja należy do Ciebie.
- Chyba sobie żartujesz. – parsknął nerwowym śmiechem.
- Jestem śmiertelnie poważna, Michael.
- Nie będę wybierał! – uniósł głos. – Poza tym nie będziesz mną rządzić! Wiesz kim ja jestem?! – wrzasnął.
„Wiesz kim ja jestem?!"
Dobre, co nie?
- Słuchaj, mój drogi. Możesz sobie być nawet Królową Anglii, Johnem Fitzgeraldem Kennedym i Frankiem Sinatrą jednocześnie, ale ja i tak wciąż będę twoją pieprzoną, upierdliwą narzeczoną, która ma prawo mówić Ci co masz robić. – uśmiechnęłam się sarkastycznie.
- O nie. – znów ten znienawidzony przeze mnie śmiech. – Nie będziesz mi niczego dyktować!
- Jestem od tego, aby pomagać Ci się odnaleźć, kiedy się gubisz, rozumiesz?! – krzyknęłam. – A tak się składa, że właśnie się pogubiłeś i potrzebujesz pomocy!
- Nie potrzebuję pomocy, do cholery! – wydarł się tak głośno, że aż podskoczyłam. – Po raz kolejny Ci tłumaczę, że te ta...
- Ani słowa, człowieku! – przerwałam mu. – Już Ci powiedziałam, że nie chce wysłuchiwać tych głupot!
- Ja też nie chcę wysłuchiwać tych bzdur, pretensji i kłamstw, które ciągle do mnie wykrzykujesz! Mam Cię po prostu dość!
Zabolało.
- W takim razie może wyjdę? – zeszłam z tonu.
- Wyjdź i nie wracaj.
Mimo, że jeszcze przed chwilą dałam mu ultimatum, nie spodziewałam się takich słów. Stałam jak wryta, wpatrując się w jego twarz, która była przepełniona wręcz wściekłością. Czułam jak łzy po raz setny wypełniają moje oczy. Pokiwałam głową i zaczęłam zsuwać z dłoni pierścionek zaręczynowy. Wystawiłam rękę przed siebie, chcąc go oddać, jednak on nie wyciągnął dłoni. Spojrzałam na niego. Wyraz jego twarzy ze zdenerwowanego, zmienił się w zakłopotany. Widząc, że nie ma zamiaru zabrać ozdoby, odłożyłam pierścionek na wannę i wyszłam szybko z łazienki.
- Annie! – usłyszałam za plecami.
Nie zatrzymałam się. Tego dnia przekroczył granicę mojej cierpliwości. Zbiegłam po schodach najszybciej jak tylko mogłam i wybiegłam z domu. Bez butów. Zapomniałam ich ubrać. Wtedy jedyne czego pragnęłam, było opuszczenie tego domu. Nie chciałam oglądać Michaela, a z tego co wywnioskowałam po naszej rozmowie, on nie chciał równie dobrze oglądać mnie. Pospiesznie weszłam do samochodu, do którego klucz złapałam w ostatniej chwili, kiedy wychodziłam. Od razu przekręciłam go w stacyjce i ruszyłam z piskiem opon.
Jechałam przed siebie bez wyraźnego celu. Chciało mi się wrzeszczeć, piszczeć i kopać w co popadnie. Mój związek właśnie się rozpadł. Straciłam osobę, która znaczyła dla mnie więcej niż ktokolwiek w całym moim życiu. I pomyśleć, że to wszystko przez jakieś głupie tabletki. Chciałam mu pomóc. Tak bardzo chciałam, żeby z tego wyszedł, jednak on nie pozwalał mi na wyciągnięcie siebie z tego bagna. To wszystko go przerosło. Pod ich wpływem zmieniał się w osobę, której nieraz nie mogłam poznać. Agresywny, nieprzyjemny, wredny...to nie był mój Michael. To nie był ten słodki, kochany i zabawny mężczyzna, w którym się zakochałam.
To był ktoś inny.
Nie znałam go.
Zaczęłam przypominać sobie wszystkie wspólne chwile. Od poznania, po zaręczyny. Brakowało mi czasów, kiedy wszystko układało się idealnie i byliśmy po prostu szczęśliwi. Chciałam z powrotem nasze nocne maratony horrorów, wypady na diabelski młyn czy obżeranie się kurczakami z KFC, przy naszym ulubionym serialu.
Odkąd Mike wrócił z trasy, oddaliliśmy się od siebie. A raczej leki nas oddaliły. Brakowało mi mojego narzeczonego, który co rano witał mnie uśmiechem, śpiewał mi do ucha, kiedy robiłam obiad, krzyczał na mnie, kiedy ubrałam się zbyt wyzywająco, a nawet brakowało mi tych jego durnych zaczepek. Tęskniłam za nim, ale w tamtym momencie nie miało to już żadnego znaczenia. Rozstaliśmy się.
„Może nie byliśmy sobie pisani..."- pomyślałam.
Było już ciemno, a ja nadal jeździłam. Cholera wie gdzie byłam. Cały czas płakałam. Po prostu nie umiałam powstrzymać się od łez. To wszystko było ode mnie silniejsze. W radiu leciała akurat piosenka „Listen To Your Heart", która w ogóle nie pomagała mi w tamtej sytuacji. Ba, nawet jeszcze bardziej mnie dobijała. Słysząc słowa, które wyśpiewywała Marie Fredriksson, czułam jak moje serce się rozrywa. Dosłownie. Łzy zaczęły zapełniać mi oczy, tak że ledwo co widziałam drogę.
I wtedy to się stało.
Widziałam ciężarówkę, a później usłyszałam głośne trąbienie.
No i ciemność.
Jeżeli zostałeś do końca pozostaw po sobie ślad. Nie tylko będzie mi bardzo miło, ale i jednocześnie zmotywujesz mnie do pisania kolejnych części. :)
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro