|010|
Wraz z nadejściem roku 1988 pojawiło się pełno zmian w moim życiu. W połowie stycznia pożegnałam się z moim rodzinnym miastem i przeprowadziłam się na stałe do Los Angeles. Tak jak już pewnie się domyślacie, zamieszkałam z Michaelem. Zdecydowaliśmy się na taki krok, ponieważ obydwoje uważaliśmy, że związek na odległość to tak na prawdę nic innego jak męczarnia. Wiedzieliśmy, że moje dalsze mieszkanie w Austin mogłoby doprowadzić do pogorszenia naszych relacji. Ludzie mówią, że kilometry to tylko liczby i że prawdziwa miłość przetrwa wszystko. Możliwe, jednak uważam, że ja i Michael byliśmy zbyt związani ze sobą, żeby narażać się na ciągłą rozłąkę, tęsknotę, ból i łzy.
Kolejną zmianą jaką postanowiłam dokonać była decyzja o zrezygnowaniu z trasy koncertowej Michaela. Wiecie, "Bad World Tour" było dla mnie swego rodzaju pracą, a Michael jakby nie patrzeć był moim "szefem". Teraz, kiedy nasze relacje uległy kolosalnej zmianie, nie potrafiłabym brać od niego pieniędzy. Wiem, że jedni z was powiedzą, że kompletnie ześwirowałam rezygnując z czegoś tak wielkiego, jednak postawcie się w mojej sytuacji. Nie umiałabym przyjmować pieniędzy od ukochanej mi osoby, nawet jeśli zapracowałabym na to. Czułabym się po prostu głupio. Michael oczywiście starał się mnie namawiać, mówiąc abym tego nie robiła, ale ja nie chciałam zmienić zdania. Wiem, że moja rezygnacja łączyła się z tym, że czasem nie będę widywała go przez miesiąc, dwa, jednak uwierzcie, że dla mnie było to coś nieuniknionego. Gdybym przyjmowała swoją wypłatę, wychodziłoby na to, że i tak jestem na utrzymaniu Michaela, a tego bardzo nie chciałam. Od zawsze wychodziłam z założenia, że muszę utrzymywać się sama, posiadać swoje własne pieniądze i być niezależna. Taka już byłam i nawet gdybym chciała, nic nie mogłabym na to poradzić. Dlatego podjęłam się pracy, jako nauczycielka w pobliskiej szkole tanecznej. Poza tym, wkrótce planowałam spełnić jedno z moich największych zawodowych marzeń.
Kwiecień 1988.
- A gdybyśmy tak wyjechali do Norwegii w grudniu? Zima w Los Angeles to nie zima, a tam moglibyśmy ciekawie spędzić urlop. - powiedział Mike. Było około dziewiątej rano, a my siedzieliśmy na ławeczce przed domem, popijając herbatę.
- W grudniu to ty masz trasę po Japonii. - powiedziałam. - Nawet na święta Cię nie będzie. - powiedziałam przybierając smutną barwę głosu.
- Kochanie...- powiedział czule Mike i usiadł bliżej, obejmując mnie ramieniem. - Wiem, że mnie nie będzie, ale początek i koniec grudnia mam wolny, więc będę tylko do twojej dyspozycji. - uśmiechnął się czule. - Wtedy moglibyśmy pojechać gdzieś we dwoje i odpocząć.
Spojrzałam na niego i pogładziłam kciukiem jego policzek.
- Pomyślimy o tym jak będzie czas. Jak na razie mamy kwiecień. - powiedziałam. - Do grudnia jeszcze daleko. - cmoknęłam go w usta.
- Masz rację. - uśmiechnął się. - Kiedy przyjeżdżają dziewczyny? - zapytał.
- Za tydzień.- momentalnie rozpromieniałam. - Nie mogę się doczekać.
Ostatnimi czasy, mój kontakt z Charlotte i Judy nieco się pogorszył. Judy podobnie jak ja przeprowadziła się do L.A ze względu na Adama, z którym związała się już na poważnie. Cieszyłam się, że w końcu znalazła sobie kogoś kto za nią szaleje. W stu procentach zasługiwała na wszystko co najlepsze, a z moich obserwacji wywnioskowałam, że Adam mimo tego, że był typem osoby, która lubiła imprezować i ciągle pakowała się w jakieś tarapaty, dbał o nią należycie.
Charlotte niestety pozostała w Austin. Z ręką na sercu muszę przyznać, że świadomość, że jest ona tak daleko od nas, doprowadzał mnie do szaleństwa. Chciałam to jak najszybciej zmienić, bo wiedziałam że nasza przeprowadzka bardzo odbiła się na naszej przyjaciółce, tym bardziej, że w Teksasie nie miała nikogo poza nami. Pewnie teraz zadajecie sobie pytania typu "Jak to sama?" czy "A co z jej rodziną?". Otóż już spieszę z wyjaśnieniem. Charlotte jako mała dziewczynka była ofiarą przemocy domowej. Kiedy ukończyła siedemnasty rok życia uciekła z Houston do Austin, gdzie zaczęła nowe życia z dala od jej popapranej rodzinki. Nigdy nie umiała zaufać ludziom, dlatego też ja i Judy byłyśmy jej jedynymi przyjaciółkami.
- A właśnie kotku. - zaczął Michael. - W niedziele jedziemy na grilla do moich rodziców.
- Co...- mruknęłam. Szczerze, mimo że byłam z Michaelem już cztery miesiące, nadal nie poznałam jego rodziców ani rodzeństwa. Jakoś nie spieszyło nam się z tym, tym bardziej że jak dotąd staraliśmy się zachować nasz związek w tajemnicy. Nie chcieliśmy, aby media zatruwały nam życie.
- Musisz ich w końcu poznać. - napił się herbaty. - Już powiedziałem mamie, że się zjawimy. Nie ma odwrotu, Panno Rose.- uśmiechnął się.
- A co jeśli mnie nie zaakceptują? - zapytałam zmartwiona.
- Żartujesz sobie? Pokochają Cię. - złapał mnie za rękę. - Ciebie nie da się nie kochać. - puścił mi oczko.
Zaśmiałam się delikatnie.
- Uwierz, że się da. - złapałam go delikatnie za nosek.
- A właśnie, że nie. - powiedział. - Gdzie Cię nie zabiorę tam wszędzie Cię wychwalają. Pamiętasz przyjęcie u Elizabeth? - zapytał. Pokiwałam twierdząco głową. - Wszyscy stwierdzili, że jesteś przeuroczą osóbką. Liz Cię uwielbia, nie wspominając już o McCartney'u, który próbował Cię podrywać. - zmarszczył czoło. - A ma żonę skubany!
Wybuchłam śmiechem, a Mike zaraz po mnie.
- Czy Ty byłeś zazdrosny? - spojrzałam na niego rozbawiona.
- Może troszkę, chociaż bardziej mnie to śmieszyło. - przyznał. - Gadał do Ciebie takie rzeczy, że aż nie mogłem uwierzyć w to co słyszę.
- Przesadzasz, był trochę podpity, ale mimo wszystko był uroczy. - pstryknęłam go w nos.
- Przepraszam bardzo, ale czy nie uważasz, że teksty typu "Wierzysz w miłość od pierwszego wejrzenia czy mam przejść jeszcze raz?" to nie przesada?
Ponownie wybuchliśmy śmiechem.
- Kocham Cię, Mike. - powiedziałam, kiedy opanowałam śmiech.
- Ja Ciebie bardziej, kruszynko. - pocałował mnie delikatnie.
Niedziela nadeszła bardzo szybko. U rodziców Mikey'a mieliśmy zjawić się o godzinie piętnastej, a ja od rana siedziałam jak na szpilkach. Bardzo zależało mi, aby wypaść jak najlepiej przed Jacksonami. Obawiałam się, że mnie nie zaakceptują.
- Bordowa czy Granatowa? - pokazałam dwie sukienki Marry - naszej gosposi.
- Uważam, że bordowa bardziej będzie do Pani pasować. - uśmiechnęła się.
- Marry, błagam Cię. - spojrzałam na kobietę. - Nie mów mi per Pani. Mam na imię Annie. - odkąd zaczęłam być z Michaelem, wszyscy pracownic nagle zaczęli zwracać się do mnie na Pani, co doprowadzało mnie do szewskiej pasji. Rozumiałam, że Michael starał się zachowywać z nimi służbowe relację, jednak ja czułam się bardzo głupio, kiedy o połowę starsza kobieta mówiła mi na Pani, gdzie ja zwracałam się do niej po imieniu. Fenomenem byli ochroniarze Michaela, z którymi w trasie byłam na Ty, jednak kiedy dowiedzieli się, że związałam się z Michaelem zaczęli mówić do mnie "Panno Rose". Nigdy nie zapomnę sytuacji kiedy weszłam do kuchni i zastałam ich siedzących przy kawie, rozwiązujących krzyżówkę. Gdy tylko mnie zobaczyli, automatycznie stanęli na baczność.
" - Dzień dobry Panno Rose.- powiedzieli jednocześnie, niczym dzieci w przedszkolu. Zmarszczyłam brwi, przyglądając się im uważnie.
- Oszaleliście? Jaka Pani? - zapytałam rozbawiona. - Zapomnieliście, że jesteśmy na Ty? - zaśmiałam się.
- No, ale...Pani..to znaczy Ty...jesteś teraz z szefem i...- zaczął Robert.
- No i co? - skrzyżowałam ręce na piersi. - Przecież to nie oznacza, że relację między nami uległy zmianie i że teraz wszyscy muszą mówić mi per Pani. - nalałam sobie wody do kubka.
- O...no dobrze...- mruknął Rob.
- Ej, jaki jest ssak z rodziny żyraf? - zapytał Kevin, wracając do krzyżówki.
- Nie wiesz? - zapytał Robert. - Ty głupszy od zlewu jesteś. Naprawdę Kevin.
- A ty może wiesz ułomie? - spojrzał na niego oburzony.
- A co Cię to interesuje?
Pokręciłam głową i się zaśmiałam.
- Okapi.- mruknęłam"
Wracając.
Marry nieśmiało pokiwała głową.
- Przepraszam, nie mogę przywyknąć. - powiedziała.
Posłałam jej uśmiech i położyłam wybraną przez nią sukienkę na łóżko.
Pod domem Jacksonów zjawiliśmy się punktualnie. Byłam oczarowana ich posiadłością. Ten wielki, biały dom, otoczony soczyście zieloną trawą prezentował się niesamowicie wśród całego sąsiedztwa. Z ogrodu słychać było śmiechy dzieci i rozmowy dorosłych. Od razu czuć było bijącą z tamtego miejsca radość oraz miłość.
Jednak, kiedy tylko wysiadłam z auta, poczułam, że moje nogi zrobiły się jak z waty. Byłam strasznie zestresowana. Nie wiedziałam czego mogę się spodziewać. Michael spojrzał na mnie i złapał za moje obie dłonie.
- Kochanie, spokojnie. - cmoknął mnie delikatnie.
- Staram się. - zaśmiałam się delikatnie. - Pocieszam się, że ty wkrótce też to będziesz przeżywał.
- Wredota mała. - pstryknął mnie w nos. Zaśmialiśmy się i ruszyliśmy w stronę posiadłości Jacksonów.
Będąc pod drzwiami, Michael nacisnął na dzwonek. Niemalże od razu w drzwiach pojawiła się uśmiechnięta Janet. Miała na sobie zwyczajne jeansowe spodnie oraz uroczą, czarną bluzkę w białe groszki. Była śliczna, a jej uśmiech zwalał z nóg. Czuć było od niej dobrą energię.
- Mikey! - krzyknęła i uwiesiła się swojemu bratu na szyi.
- Witaj. - Michael uścisnął Janet.
- A kogo przyprowadziłeś? - zapytała zaciekawiona, posyłając mi uśmiech.
- Annie, miło mi poznać. - odwzajemniłam jej uśmiech. Janet podeszła i przytuliła mnie bardzo mocno do siebie.
- Janet. - powiedziała. - Mnie również bardzo miło.
Michael chwycił moją ręką, po czym ruszyliśmy do środka. Dom w środku prezentował się jeszcze lepiej niż sobie wyobrażałam. Był on bardzo przestronny. Wszędzie znajdowały się solidnie wykonane, dębowe meble. Na ścianach porozwieszane były obrazy oraz pełno rodzinnych zdjęć, które natychmiast przykuły moją uwagę. W salonie znajdował się cudowny, murowany kominek, przed którym stała skórzana sofa. Towarzyszyły jej dwa, pasujące fotele. W drugim końcu pokoju stał ogromny, również dębowy stół. Otoczony był wieloma krzesłami z tego samego tworzywa.
- W końcu jesteście! - powiedziała entuzjastycznie Pani Katherine.
- Witaj mamo. - Michael puścił moją dłoń i uściskał mamę. - Joseph...- powiedział nieco oschlej.
- A co to za laleczka? - odezwał się Jackie.
- Właśnie Mikey, opowiadaj kogo przyprowadziłeś. - Jermaine podszedł do nas bliżej.
- A więc...- Michael stanął obok mnie i objął delikatnie moją talie. - To jest Annie - kobieta mojego życia.
Spojrzałam na niego i uśmiechnęłam się szeroko.
- W takim razie...Witaj w rodzinie, kochana! - powiedziała mama Michaela, przytulając mnie do siebie.
Szczerze mówiąc, nie spodziewałam się, aż tak miłego przyjęcia. Wszyscy od początku traktowali mnie jak członka rodziny, co zdecydowanie wszystko ułatwiało. Stres szybko odszedł, a w zamian za to pojawiła się radość. Najlepszy kontakt załapałam z Janet, z którą rozmawiałam chyba najwięcej. Była naprawdę uroczą, zabawną dziewczyną, która tryskała radością na prawo i lewo. Jej charakter był bardzo zbliżony do Michaela.
- Może opowiesz coś o sobie. - Pani Katherine posłała mi uśmiech.
- Dobrze, więc...mam dwadzieścia pięć lat, pochodzę z Austin. - powiedziałam. - Od kilku lat zawodowo zajmuję się tańcem.
- A gdzie się poznaliście? - zapytała zaciekawiona La Toya.
- Poznaliśmy się, kiedy...- I tak Michael zaczął opowiadać całą historię naszego poznania. Było to cudowne popołudnie.
Około godziny dwudziestej pod dom Jacksonów przyjechał Anthony. Pożegnaliśmy się ze wszystkimi i kiedy mięliśmy już wychodzić usłyszeliśmy wrzeszczącą La Toye, która biegła do nas z ciastem w ręku. Oboje zaśmialiśmy się na ten widok. Była kochana.
- Chyba nie myśleliście, że puszczę was do domu bez mojego wspaniałego ciasta! - powiedziała i wręczyła nam swój wypiek.
- Dziękujemy bardzo. - uśmiechnęłam się i uściskałam ją w ramach podziękowań.
- Mam nadzieje, że nie zatrute... - powiedział Mike przyglądając się pakunkowi ze skwaszoną miną.
- Oszty małpo wredna! - krzyknęła La Toya i trzepnęła Michaela w ramie. Ten zaczął się śmiać. Pożegnaliśmy się jeszcze raz ze wszystkim i ruszyliśmy w stronę auta.
- I co? Było aż tak strasznie? - zapytał Mikey, kiedy byliśmy już w drodze do domu.
- Nie. Masz cudowną rodzinkę. - uśmiechnęłam się. - Tylko...jedno mnie zastanawia.
Michael spojrzał na mnie pytająco.
- Dlaczego...do swojego ojca zwracacie się po imieniu? - zapytałam. Michaelowi zrzedła mina, po czym delikatnie westchnął. - Jeśli nie chcesz, nie mów... - mruknęłam.
- Joseph nigdy nie pozwalał nam nazywać się "tatą". - powiedział.
- Co? dlaczego? - nic z tego nie rozumiałam.
- Kiedy byliśmy młodsi... bił nas. - zaczął bawić się palcami. - Często zdarzało się, że kiedy na próbach zrobiliśmy coś źle, obrywało się nam tak, że aż...- pokręcił głową. - Nie lubię o tym mówić.
- Jasne, rozumiem. Przepraszam. - złapałam go za rękę.
- Nie szkodzi, mała. - uśmiechnął się delikatnie. Odwzajemniłam uśmiech i przytuliłam się do niego.
To był ostatni raz, kiedy poruszyliśmy temat Josepha.
Jeżeli wytrwałeś do końca pozostaw po sobie jakiś ślad. Nie tylko będzie mi bardzo miło, ale i jednocześnie zmotywujesz mnie do pisania kolejnych części! :)
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro