20 Wybacz
Od autorki: Nie podoba mi się poprzedni rozdział, ten zresztą też. Nie wiem co się dzieje ew
Siedzieliśmy na ziemi wpatrując się w siebie, a jedynym dźwiękiem był płacz Ellinor.
- Może spróbujemy teraz my odbić nasz dom, może.. Przecież nie mamy nic do stracenia - powiedział cicho Louis. Siedziałem mając po prawej jego, a po lewej Zayna, który ściskał moją dłoń wpatrzony w las.
- Mamy do stracenia życie - wymamrotał Harry.
- Racja, bo ono jest najważniejsze - odparła Vio, a ja słyszałem złość w jej głosie - Uratowałeś życie małej rudej gówniarze, a straciłeś przyjaciela i dom - warknęła, sprawiając, że brunet zacisnął powieki kręcąc głową.
- Chciałem dobrze - wyszeptał, a jedna łza spłynęła po jego policzku.
- Powinieneś najpierw myśleć o swoich najbliższych Harry, o sobie, a nie o ratowaniu każdego. Ważne byś ty, byśmy my przeżyli - odezwał się w końcu Liam.
Zayn nagle poderwał się z miejsca zapominając o tym, że trzyma mnie za rękę. Szarpnął mną, a ja spojrzałem na niego zaskoczony również się podnosząc.
- Zaraz przyjdziemy - powiedział zachrypniętym głosem, a ja zaskoczony poszedłem za nim - Doniya, nie mogę jej tak zostawić, muszę jeszcze raz się z nią pożegnać - wyszeptał patrząc mi w oczy. Pokiwałem głową.
- Pójdę z tobą - odparłem uśmiechając się smutno i zaczynając iść z nim przez las. Dogoniłem go i wyciągnąłem dłoń by złapać za tą jego. Ledwo zdążyłem spleść jego palce z moimi, a zabrał ją niby by odsunąć gałęzie - Zayn?
- Chętnie potrzymałbym cię za rękę, ale potrzebuję mieć obie wolne w przypadku zagrożenia - powiedział, a na moje policzki wszedł zażenowany rumieniec. No tak.
- Wybacz - szepnąłem. Dotarliśmy do miejsca w którym rozkopana była ziemia. Na górce stała mała świeczka. Z kieszeni Zayn wyjął paczkę zapałek i kucnął odpalając jedną z nich by zapalić świeczkę. Położyłem dłoń na ramieniu Mulata i odmówiłem w myślach modlitwę za jego siostrę.
Wróciliśmy do reszty, gdzie postanowili już, że pójdziemy dalej. Teraz wiele domów było pustych i mimo iż splądrowane to wciąż były schronieniem. Jednak w żadnych z nich nie było jedzenia.
Maszerowaliśmy kilka dni i kilka nocy, śpiąc gdy było to już konieczne. Ignorowaliśmy głód, przełykaliśmy ślinę by nie czuć tej suchości w gardle.
Przystanęliśmy widząc coś na kształt światełka w tunelu, choć może było to tylko słońce odbijające się w szybach gigantycznej galerii. Spojrzeliśmy po sobie, a z moich warg wyrwał się pisk szczęścia. W takich galeriach są duże supermarkety i duże magazyny, nie możliwe by były całkiem puste więc to może być nasza nadzieja.
Nasz wybuch szczęścia przerwał widok wejścia do galerii przyblokowanego przez sporą grupę zombie w środku, zablokowanych w drzwi obrotowe.
Cholera.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro