*Szeryf*
Od rozpoczęcia piekła na ziemi zwanego powszechnie pośród przetrwałych apokalipsą minęły dwa miesiące. Dwa miesiące temu moje zwykłe życie 14-latki zostało zburzone przez szwendaczy plądrujących moją rodzinną restauracje próbując zaspokoić swój wieczny głód zabrali mi ojca i starszego brata. A mimo to ja wciąż tu jestem, może trochę chudsza przez brak jedzenia, może trochę bardziej drażliwa i może trochę bardziej zmarnowana życiem ale wciąż żyje. Kto by pomyślał że dwójka braci mających wieczne problemy z prawem i będący najbardziej znienawidzonymi ludźmi w całym miasteczku w obliczu końca świata weźmie pod opiekę córkę człowieka, który wielokrotnie ich aresztował? Gdyby nie Dixonowie nie było by mnie tu dziś. Gdyby nie Daryl i jego straszy brat Marle nie zyskałabym na nowo rodziny. Gdyby nie oni nie znaleźlibyśmy więcej ocalałych z, którymi założyliśmy obóz. Jest nas nie wielu ale wystarczająco aby zapewnić nam względne bezpieczeństwo od trupów. Kiedy okazało się że Atlanta wcale nie jest taka bezpieczna jak obiecywali zaczęliśmy uciekać i zrobiliśmy to w ostatniej chwili przed tym jak wojsko zaczęło bombardować miasto i to właśnie na zakorkowanej drodze z Atlanty wszyscy się znaleźliśmy. Z dnia na dzień ludzi zaczęło ubywać a zastępowały je żywe trupy spędzające nam sen z powiek. Z czasem musieliśmy wynieść się w góry gdzie trupy nie zdarzyły jeszcze dotrzeć i tak zostało do teraz. W końcu zaczęliśmy przywykać do nowej codzienności, zaczęliśmy się poznawać i uczyć jak ze sobą współpracować. Jesteśmy zupełnie różnymi ludźmi którzy bez tego całego wariatkowa wcale nie zwróciłaby na siebie uwagi.
-Jadą!- Słyszę krzyk Amy a przez moją głowę na raz przebiega tysiąc myśli, czym prędzej podnoszę się z ziemi na której siedzę i podbiegam do blondwłosej dziewczyny wyczekującej aż sportowe czerwone auto które wydaje z siebie dźwięk alarmu i ciężarówka dojadą do nas. Minuty wydają się godzinami. Zaciskam dłonie w pięści modląc się w duchu aby wszyscy wrócili w jednym kawałku bez żadnych ugryzień. Glenn parkuje auto i wysiada z niego jak zawsze uśmiechnięty, na co moje nerwy opadają skoro Glenn ma aż tak dobry humor wszyscy muszą być cali prawda? Jednak radość mężczyzny nie trwa to długo ponieważ zostaje zdzielony w głowę przez Dale , nie słucham co do niego krzyczy, nie mam teraz do tego głowy obserwuje uważnie jak ludzie z naszej grupy po kolei wysiadają z ciężarówki. Marszczę zmartwiona brwi kiedy nigdzie nie widzę Merla.
- Co się stało?- Pyta Shane Glenna który z wyraźnym niezadowoleniem patrzy jak Dale wyciąga narzędzia z kampera aby wyłączyć ten cholerny alarm który w każdej chwili może sprowadzić tu umarlaków a tego nikt nie chce, każdy z nas ma dość uciekania przed nimi.
- Było blisko a byśmy nie wrócili.- Odpowiada opierając się o kamper tak jakby była to najbardziej normalna rzecz do powiedzenia na świecie, ściąga z głowy czapkę z daszkiem i ściera dłonią pot z czoła, dzisiejszy dzień jest niesamowicie gorący a ja mam wrażenie że bóg robi sobie z nas jeszcze większe jaja niż do tej pory, bo skoro zgotował nam piekło na ziemi to sprowadził nam też piekielną temperaturę.
- Nowy nam pomógł.- Dopowiada wzbudzając tym poruszenie we wszystkich. Cofam się o dwa kroki do tyłu zdzwiona jego wyznaniem. Jaki nowy do cholery i gdzie jest Merle?
- Jaki nowy?- Pyta Shane czując niebezpieczeństwo. Dlaczego akurat teraz Daryl postanowił zostawić mnie samą i pójść na polowanie? Kątem oka widzę jak Lori staję przed swoimi synem a moim dwa lata młodszym przyjacielem Carlem na wszelki wypadek gdyby nasz "nowy" nie okazał się na tyle dobry jak się wydaje z tego jednego zdania które wypowiedział Koreańczyk.
- Ej szeryfie! Chodź tutaj!- Krzyczy Morales przytulając swoją żonę i podnosząc swoją najmłodszą córkę na ręce. A przez moją głowę przebiegają wspomnienia o moim ojcu z czasów kiedy był policjantem, moje serce rozdziera smutek zdając sobie sprawę że nie istnieje możliwość że to on. Może gdybym nie widziała jego zimnego ciała mogłabym żyć w błogiej niewiedzy.
- Polubicie się tak samo jak ty jest gliną.- Mówi uśmiechnięty do naszego samo okrzykniętego lidera. Drzwi ciężarówki od strony kierowcy otwierają się a z samochodu wysiada wysoki mężczyzna w średnim wieku o niebieskich oczach, które wydają się tak bardzo znajome i czarnych, dość krótkich ale kręconych włosach ubrany w mundur szeryfa wraz z nieodłącznym elementem, kapeluszem na którym jest złota odznaka w kształcie gwiazdy, dokładnie taki sam jak miał Shane kiedy spotkałam go po raz pierwszy. Przechodzi kilka kroków ale nareszcie staje jak wryty wpatrując się w jeden punkt przed sobą.
- Tato!- Słyszę krzyk mojego przyjaciela Carla Grimesa, jedynego w miarę normalnego dzieciaka tutaj, jedyną osobę w podobnym wieku, która nie irytuje mnie samym swoim istnieniem. Chłopak po chwili wpada w ramiona nieznajomego mi mężczyzny który podnosi go i pokonuje szybko kilka metrów do matki chłopca Lori Grimes dzięki czemu jestem już w stu procentach pewna że, to legendarny Rick Grimes który podobno zmarł na początku apokalipsy, wszyscy są w szoku widząc to. Najmłodszy z rodziny Grimesów wielokrotnie opowiadał mi że jego ojciec zapadł w śpiączkę przed zagładą świata i zaraz po niej umarł co widział Shane. Przez chwile zastanawiam się czy nie odpadły nas masowe halucynacje przez mały zasób wody.
- Gdzie jest Merle?- Pytam przerywając rodzinny moment i zwracając uwagę wszystkich na mnie. Wiem że Carl będzie miał mi to za złe ale teraz mało mnie to interesuje. Jedyne co jest teraz w centrum mojej uwagi to to czy straciłam kolejnego członka rodzinny.
- Gdzie jest mój brat?- Ponawiam pytanie ostrzejszym tonem bojąc się że zaraz usłyszę że tak cholernie ważna dla mnie osoba nie żyje. Rick odstawia chłopaka na ziemie i spogląda pytającym spojrzeniem w kierunku Andrei która spuszcza wzrok na swoje buty przyprawiając mnie o ciarki. Coś poszło bardzo nie tak a ja tak bardzo boje się dowiedzieć co.
- Dixonowie opiekują się Kirą, nie są prawdziwym rodzeństwem...- Tłumaczy tak jakby to zmieniało sens całej tej patowej sytuacji mężczyźnie, który wzdycha ciężko kiwając głową i podchodząc do mnie klęka tak aby mógł patrzeć prosto w moje zielone oczy, stara się położyć ręce na moich ramionach jednak taktycznie odsuwam się na dwa kroki do tyłu patrząc na niego wrogo.
- Kira tak? Posłuchaj mnie twój... brat zachowywał się agresywnie w stosunku do nas. Wydajesz się mądrą dziewczynką więc powinnaś zrozumieć że musiałem go skuć aby nikomu nie zrobił krzywdy.- Tłumaczy mi jak ułomnemu pięciolatkowi na spokojnie a ja czuje jak ciężko mi się oddycha, jak mam powiedzieć to Darylowi? Gdzie on w ogóle się podziewa kiedy jest potrzebny? Czuje wzrok dosłownie każdego z grupy na sobie, czekają na moja reakcje jak na jakieś przestawienie w cyrku, chce płakać ale wiem że musze być twarda. Jestem dzieckiem ale muszę zachowywać się jak dorosła bo w innym wypadku umrę.
- Nie żyje?- Pytam wprost zadziwiając tym starszego Grimesa tak samo jak resztę obecnych ludzi, strach że usłyszę odpowiedź twierdzącą ściska mi gardło tak samo jak w dniu śmieci ojca i brata.
- Nie wiem, zamknęliśmy go na dachu jednego z budynków.- Odpowiada a ja otwieram szeroko oczy nie mogąc uwierzyć że nasi ludzie na to pozwolili. Merle ich chronił a oni go porzucili bezbronnego na dachu byle jakiego budynku pośrodku Atlanty. Może nie jest święty ale to nie usprawiedliwia tego co mu zrobili.
- Zostawiliście go samego na dachu!? Skutego, bez broni i bez jedzenia!?- Wydzieram się na Glenna, Moralesa i T-doga którzy stoją blisko siebie czując jak w oczach zbierają mi się łzy, jednak nie pozwalam im wypłynąć. Pocieram oko tak aby wyglądało tak jakby po prostu było podrażnione, każdy z tej trójki patrzy na mnie przepraszającym wzrokiem ale co mi z tego? To nie cofnie czasu.
- To moja wina Kira, miałem po niego wrócić ale upuściłem ten cholerny kluczyk a on wpadł w jakąś kratkę z której nie mogłem jej wyciągnąć... Przepraszam...- Mówi szczerze T-Dog spuszczając wzrok na swoje buty, ale ja wcale nie jestem zła... nie na niego.
- Daryl cię zabije.- Warczę w stronę tego pożal się boże szeryfa który chyba nie do końca rozumie że nawet po końcu świata ma obowiązek chronić cywili. Starszy dixon może być dziwny ale mimo wszystko nie jest złym człowiekiem a najlepszym przykładem na to jestem ja, moje głupie życie które uratował z Darylem na początku tego wariatkowa, wymijam mężczyznę i kieruje się do swojego namiotu bojąc się powrotu drugiego brata, doskonale wiem że to zwiastuje kolejny Armagedon do którego nie potrzebuje nawet żywych umarłych.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro