Rozdział XXIV
Margaret
Od zajścia w domku nad klifem minęły dwadzieścia cztery godziny. Przez cały ten czas siedziałam u boku swojego konającego przyjaciela. Nie miałam najmniejszej ochoty się stąd ruszać, nic mnie nie obchodziło. Najbliższa memu sercu osoba miała dokonać swojego żywota w ciągu najbliższych godzin. Przełknęłam gulę i po raz kolejny wymusiłam swój uśmiech, aby wprawić Aleca w lepszy humor.
- Myślisz, że spotkam Carla, Adriana i Masona? - spytał słabym głosem, pokaszlajac raz po raz.
- Nie mam pojęcia.. - powiedziałam poprzez łzy. - Być może. Wtedy będziecie ustawiać wszystkich tych, których spotkacie po drugiej stronie.
Alec roześmiał się, co sprawiło, że dostał kolejnego ataku kaszlu. Jego skóra była cała czarna.. Jedyne co się wyróżniało z koloru węgla, to jego nieskazitelnie białe zęby oraz oczy.. Te piękne, niebieskie lica, które niejednokrotnie mnie karciły, ale i dały dom i poczucie bezpieczeństwa. Wiedziałam, że przy nim mogę być po prostu sobą.
- Wiesz, Meg.. Domyślam się, co teraz chodzi tobie po głowie. I wolałbym, abyś nie dochodziła do naszej mafii po drugiej stronie.
Zamrugałam kilka razy i zaskoczona aż się wyprostowałam. Skąd on to wiedział? Owszem, miałam pewne plany... Pewne myśli..
- Matthew mi o tym powiedział. - wysapał. - Martwi się o ciebie.
Posłałam jemu sztuczny uśmiech. Akurat to wiedziałam.. Matt przez cały czas próbował ze mną pogadać, a ja unikałam go jak żywego ognia. Od wczoraj nie otworzyłam gęby do nikogo oprócz Aleca.
- Niepotrzebnie. - powiedziałam ściśniętym głosem.
- Czyżby? - zauważyłam jak po policzku Aleca spływa łza. - Słuchaj.. Jesteś najważniejszą osobą w moim życiu, którą kocham ponad wszystko. Nie ma rzeczy, której bym dla ciebie nie zrobił i żadnej osoby, której bym dla ciebie nie poświęcił. Dlatego proszę cię, ogarnij się i zacznij żyć na nowo. Masz za sobą ciężki czas, dużo poległych przyjaciół.. Ale za to masz Matthew, masz partnera, Margaret. Potrzebujecie siebie teraz bardziej, niż ktokolwiek inny.
- Ale nie takim kosztem. - wyszlochałam, wtulając się w jego klatkę piersiową. - Nie bez ciebie.
Poczułam jak Alec jedną ręką przytula mnie do siebie, a drugą gładzi moją głowę.
- Kochanie, ja zawsze będę przy tobie. - jego klatka zawibrowała od kolejnej fali kaszlu. - Czegokolwiek byś nie robiła, to masz moje wsparcie. Nawet jeśli to będzie największa głupota jaką zrobiłabyś w życiu.. Twoje życie dopiero się zaczyna, Meg. Przyjmiesz Matthew jako partnera, zostaniesz królową, będziesz godnie reprezentować naszą rasę.
Odsunęłam się od niego i otarłam łzy z policzka. Alec ma zupełną rację.. Nie chodzi mi o królowanie i cały ten cyrk. Tutaj rozchodzi się o Matta, partnera, którego nie mogę zawieźć.
- Wiem, że świetnie sobie poradzisz beze mnie u twego boku. Lepiej, niż ja kiedykolwiek mógłbym funkcjonować bez ciebie. Nie zawiedź mnie, Meg.
Pochyliłam się i pocałowałam swojego przyjaciela w policzek słony od łez.
- Będzie mi ciebie cholernie brakować. - wyszeptałam poprzez szloch. - Dołożę wszelkich starań, żeby ciebie nie zawieść, braciszku.
Matthew
Leżałem w łóżku Margaret, wtulając się w jej bluzkę. Wiem, że czeka mnie ciężka walka o jej ustabilizowanie emocjonalne. Nie poddam się, tego jestem pewien. Postanowiłem dać jej i Alecowi ostatnie wspólne godziny. Ja z moim przyjacielem pożegnałem się wtedy, gdy Mag poszła załatwić się do łazienki.
„Dbaj o nią, Matthew. Nie musisz jej mówić, co ma robić, ona to zrozumie. Po prostu ją wspieraj i kochaj tak, jak ja to robiłem przez 500 lat."
Dokładnie tak brzmiały ostatnie słowa Aleca skierowane w moją stronę. Tyle lat razem spędzonych, tyle przygód przeżytych u jego boku.. Rozmyślania przerwał mi szmer stóp pod drzwiami. Powoli wstałem i skierowałem się do wrót komnaty.
- Myślisz, że ona tu jest? - usłyszałem szept Emily.
- Wyszła z pokoju Aleca razem z całą Grupą.. Raczej tutaj wróciła.
- Resztkami Grupy. - powiedziała zduszonym głosem Rachel, poprawiając tym samym Louisa. - Nie zapominaj, że została ich już tylko czwórka.
Otworzyłem drzwi jednym ruchem i zmierzyłem wzrokiem nowonarodzonych swojej partnerki.
- O czym wy mówicie? - spytałem twardym głosem.
Ich oczy były przekrwione od płaczu, a miny przypominały czarną rozpacz. No tak.. Alec był też ich przywódcą, a Meg mentorką. Jedno miało właśnie skonać, a drugie pogrążyło się w rozpaczy, tracąc przy tym kontakt z rzeczywistością.
- Alec zmarł godzinę temu. - wyszeptała Emily. - Twoi ludzie zabrali jego ciało, aby pochować go tuż obok pozostałych.
W klatce piersiowej poczułem uścisk. Musiałem się oprzeć o ścianę i jeszcze raz przetworzyć to co usłyszałem. Alec nie żyje.. Przynajmniej nie musiałem patrzyć na jego martwe oblicze. Wolałem zapamiętać go jako żywego, radosnego i wiecznie skorego do pomocy przyjaciela. Cóż.. Podczas kiedy Margaret przebywała u boku Aleca, my pochowaliśmy wszystkich poległych. Poinformowaliśmy ją również o jej podopiecznych, na co ona skinęła tylko głową. Przynajmniej tą część mieliśmy już za sobą. Przetarłem twarz dłonią i spojrzałem w kierunku okna. Zaczynało widnieć.
- Jak trzymają się członkowie Grupy? - spytałem zmęczonym głosem. Oczywiste było to, że zaraz odnajdę Margaret.
- W porządku. - usłyszałem znajomy głos z drugiej strony korytarza.
Odwróciłem się w tamtą stronę i zauważyłem kroczących w naszą stroną Margaret, Robbiego, Lucasa, Felixa oraz Kate. Wszyscy wyglądali jak siedem nieszczęść. Jednak mój wzrok oczywiście skupił się na tej jedynej..
- Musimy omówić pewne sprawy. - burknął Robbie. - Możemy pogadać z tobą i Peeta?
Skinąłem głową i zaprosiłem ich gestem do komnaty. Po drodze zagarnąłem do siebie Meg, łapiąc ją za rękę.
- W porządku? - spytałem delikatnym głosem.
Wampirzyca skinęła głową i mocno wtuliła się w moją klatkę piersiową.
- Teraz już tak. - wyszeptała.
*
Siedzieliśmy w komnacie już którąś godzinę. Nasze dyskusje polegały na tym, że obecnie klan Missouli oraz Spokane został bez przywódcy. Nie wspominając już o królestwie bez głównej osoby, sprawującej nad nią pieczę.Trzeba było coś z tym zrobić.
- W Missouli przecież nie ma już kogo pilnować. - burknął Felix. - Prawie wszystkie wampiry wyginęły.
Skinąłem głową i spojrzałem po raz setny na Meg. Byłem pod wrażeniem, że potrafiła się tak podnieść po jednej rozmowie z Alec'iem.
- Ale jednak ktoś pozostał.. - mruknęła wspomniana wampirzyca. - I będą nowi. Myślisz, że oni tego nie podłapią od starego dowódcy? Oni potrzebują teraz twardej ręki, która ich wszystkich poustawia, wprowadzi jakiś rygor. I musi to być ktoś z autorytetem.
Obok usłyszałem głośne westchnięcie Peety.
- Nie mogę to być ani ja, ani Matt. Mój brat musi zatroszczyć się o swoją dupę.. A ściślej mówiąc, musi przejąć pałeczkę po ojcu.
- Margaret również odpada. - Odpowiedziałem automatycznie. - Zostaje ze mną na zamku.
Kobieta uśmiechnęła się do mnie z wdzięcznością, zapadając się głębiej w poduszkę.
- Katherine nie zostawi teraz Meg samej.. - westchnął Lucas. - A ja nie wylecę stąd bez swojej partnerki.
Mój wzrok skierował się wprost na dwóch pozostałych osobników, siędzących z nami w pomieszczeniu.
- Ja wrócę do Spokane. - Zaoferował się Felix. - Muszę ogarnąć ten cały burdel, który pozostał po wiedźmach.
- No niee.. - jęknął Robbie. - Dlaczego to zawsze mi trafia się ta brudna robota? Chcę zostać tutaj i być osobistym ochroniarzem naszej ślicznotki.
Mówiąc to wtulił się w nogi Margaret siędzącej obok niego. Wiedziałem, że oni teraz siebie potrzebują, ale nie było innego wyjścia.
- To będzie przejściowe. - zarzuciła Meg, głaszcząc go po głowię. - Wrócisz tutaj po tym, jak ogarniesz sytuację w Spokane. Przecież możesz być zarówno przywódcą klanu, jak i mieszkańcem zamku.
Robbie spojrzał na nią zaskoczony, na co wampirzyca tylko wzruszyła ramionami. Uśmiechnąłem się i wziąłem głębszy wdech.
- Masz rację. - zwróciłem się do Margaret. - Jednak do tego czasu Robbie musiałby się dorobić swojego zastępcy, który udźwignąłby dowodzeniem klanu pod jego nieobecność.
- U mnie też by to przeszło? - spytał zaciekawiony Felix.
- Teoretycznie. - mruknął Peeta. - Jednak nie zapominaj, że zdyscyplinowanie w waszym klanie pozostawia wiele do życzenia.
- Nie przesadzaj. - powiedziała smutnym głosem Meg. - Alec doskonale zadbał o to, żeby nasz klan działał jak jeden organizm. Jedyną niedogodnością był Caton i jego pachołek. Z tego co mi wiadomo, zginęli podczas ataku na rezydencję w Spokane.
Po tych słowach nastała niezręczna cisza. Zarówno ze względu na Aleca, jak i na pozostałą część klanu. Ta wojna zebrała duże żniwa..
- No to postanowione.. - mruknąłem, przerywając tą morderczą cisze. - Felix i Robbie oficjalnie zostają przywódcami klanu, a Lucas, Katherine i Margaret zostają na zamku.
Kątem oka zauważyłam, jak Meg niespokojnie się poruszyła.
„A moi podopieczni?" usłyszałem w swojej głowie.
Kolejne zaskoczenie! Od dobrych dwóch dni Margaret otworzyła swój umysł na kogokolwiek.
- Osobiście wysłałbym Rachel oraz Louisa do Missouli. - mruknąłem. - Robbie może ich dalej szkolić. Resztę pozostawiłbym w Spokane. Może tego nie zauważyłaś, ale twoi podopieczni pokazali wysoką klase podczas ataku.. Nieświadomie zyskali tym szacunek swoich braci.
Margaret smutno skinęła głową i skierowała swój wzrok na włosy Robbiego.
- Niech tak będzie.. - wyszeptała. - Tak będzie najlepiej dla nas wszystkich.
Wiedziałem, że miała to na myśli. Z drugiej strony byłem świadomy, że właśnie została pozbawiona większości swoich przyjaciół. U jej boku zostanie tylko Luc i Katherine.
„Wszystko będzie dobrze, kochanie. Poradzimy sobie."
Margaret wyprostowała się na moje słowa. Spojrzała mi prosto w oczy, przesyłając mi falę ciepła i ukojenia.
„Wiem o tym."
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro