Rozdział 2 - Wycieczka na cmentarz
Wpatrywałam się przez chwilę w kopertę, wręcz z nabożną czcią.
Stałam na ganku, patrząc w próżnię.
Jakim cudem owy papier mógł do mnie dotrzeć? Przez chwilę, dopuściłam do siebie nawet myśl, że moja matka żyje, mecz szybko odrzuciłam tą możliwość, gdy przypomniałam sobie martwy wzrok jej pustych ślepi, kiedy leżała martwa w otoczeniu aksamitów.
Ocknęłam się dopiero, gdy mroźny deszcz ochlapał moje łapy, wnosząc do pomieszczeń masę liści.
Powoli weszłam do salonu, zrzucając na kanapę mokre, wierzchnie okrycie, nie przejmując się ściekającą po skórze wodę.
Z jakiegoś powodu, zasunęłam wszelkie zasłony w domu i zeszłam do piwnicy.
Miałam wrażenie, że mamie podobało by się, że nikt poza mną, nawet blade, zdradzieckie promyki słonka, nie lizną pożółkłego papieru.
Czekałam jeszcze chwilę, a następnie przy delikatnym poblasku latarki, rozdarłam róg koperty.
Wysunął się z niej delikatny, zwiewny naszyjnik, wykonany z cienkich, zespolonych ze sobą ogniw, ozdobionych w połowie długości drobnym, jasno-czerwonym, szklanym koralikiem, wydającym się być wypełnionym kroplami krwi, rozpływającymi się w wodzie nitkowatymi smużkami.
Zważyłam delikatnie przedmiot w łapie, a następnie założyłam na szyję.
Pamiętałam go doskonale.
Przez większość życia, widziałam w nim ojca, po jego śmierci matkę...
Widocznie przekazywany był z pokolenia, na pokolenie w mojej rodzinie.
Szybko wczytałam się w list, z pewnością, że nie dane mi będzie przebywanie w piwnicy cały dzień.
Zamarłam, powoli skanując wzrokiem treść papieru.
Dnia 21.11.##
Najdroższa Charlotte.
Jestem pewna, że gdy czytasz ten list, od dłuższego czasu niema mnie pośród żywych. Mam nadzieję, że to, co napisałam tu, kiedy już wiedziałam o zgotowanym mi losie, da ci chodź kilka odpowiedzi, na pytania, które musisz zadawać sobie po tym wszystkim.
Przejdę od razu do sedna.
Poprosiłam zaufaną osobę, aby dostarczyła ci ten oto list, gdy będziesz gotowa.
Nie padłam ofiarą morderca, lecz choroby.
Jednak wszystkiemu był winien meteoryt.
Dokładnie ten, który zabił Lilianę.
Później, zaczęły się dziać dziwne rzeczy wśród nas. Niby drobne... Coś zaginęło, to papuga zdechła, farma mrówek. Wtedy, zorientowałam się, że coś jest na rzeczy. Papier się kończy...
Myślę, że czas także. Zapamiętaj tylko, żebyś zwracała uwagę na to, co jest tuż obok. To też może zacząć stanowić zagrożenie.
W każdej chwili.
S.O.L.6
Nie było podpisu. Nie był on konieczny.
Istotnie widziałam charakter pisma, nie do podrobienia, przypominający mi zawsze kłótnię. W pierwszej linijce, wyrazy pochylone w prawo, w drugiej w lewo i tak na zmianę. Z całą pewnością, było to pismo mojej rodzicielki.
Jednak, kiedy usilnie wpatrywałam się w dokument, bo tak właśnie, by mu nie uchybić, zamierzałam go zwać, poczułam usilne wrażenie, że coś jest nie tak, jak powinnno... Oczywiście, poza rozmazanym słowem w pierwszym wersie, które ostatecznie odczytałam, jako "morderstwa".
Zastanawiam się, po co w ogóle o tym pisała. Przecież o tym wiedziałam...
Cóż, może po prostu nie mogła mieć pewności, jak służby mundurowe określą zajście.
Kolejną rzeczą, która mnie zastanawiała, były dziwne literki, ustawione w zupełnie przypadkowy ciąg, oddzielone kropkami.
Byłam pewna, że to jakiś rodzaj tajnego szyfru, którego chwilowo nie potrafiłam zrozumieć. Dlaczego tylko moja mama miałaby szyfrować wiadomości do mnie? Nic nie przychodziło mi do głowy...
Ostatecznie pozostawiłam list zawinięty w kopertę w ciasnej szczelinie, między schodami, a ścianą piwnicy w nadziei, że żadna mysz nie zechce z niego zrobić podobnego do konfetti stosu strzępków.
Tymczasem, korzystając z względnej ciszy i osłony nocy, postanowiłam udać się na cmentarz, z którego wcześniej tak nie godnie uciekłam i pozostawić martwej krewnej znicza.
Jednak wszystkie siły, jakby sprzeniewierzyły się przeciw mnie.
Kiedy tylko wyszłam z domu, rozpętała się ogromna ulewa połączona z burzą.
Wyładowania elektryczne nieustannie stroszyły mi sierść i napełniały gardło drganiem, przez co mój zwyczajowy kaszel, jeszcze się nasilił.
Kiedy targana podmuchami wiatru dotarłam na cmentarz, wszystko zamarło, jakby chciało mnie powstrzymać od wejścia tutaj. Straszne skojarzenie, nie powiem...
Otrzepałam futerko i pośród zawodzeń wiatru, ruszyłam wąską alejką przed siebie.
Ciągle miałam średnio przyjemne wrażenie, że ktoś mnie śledzi.
Nasilały jej jeszcze huki gromów, dochodzące z oddali.
Po chwili, odwróciłam się za siebie.
Dalej nie znalazłam mojej kuzynki, bodajże Luny. Chyba jedyne, co mogę zrobić w tym deszczu, to potykając się o groby, wrócić.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro