5. Ostrzeżenie ~ Milan
Siedliśmy w pawilonie, przy stoliku najbardziej oddalonym od reszty. W ciągu roku, kiedy i tak tylko garstka z nas pozostawała w obozie, siadaliśmy wszyscy razem. I chociaż Galen, jeden z synów Ateny, zapraszał nas do dołączenia, odrzuciłem propozycję gestem dłoni. Z Irene mieliśmy przygodę do zaplanowania. Może coś bliżej śmiertelnie niebezpiecznej wycieczki po Bellę, ale to był szczegół, o którym wolałem nie myśleć. Przynajmniej nie teraz.
Zwróciłem się znów ku przyjaciółce, teraz ostrożnie grzebiącej łyżką w misce owsianki. Pewność już zdążyła wyparować z jej ciała, pozostawiając po sobie tylko ślady zmęczenia utopione w piwnym odcieniu oczu.
- Już postanowione. Nie ma odwrotu - odpowiedziała, zanim zdążyłem zasugerować, by może iść z tym do kogoś bardziej doświadczonego. Ba, nie zdążyłem nawet otworzyć ust. Czy tak bardzo było po mnie widać, że boję się tego, co postanowiliśmy?
Mimo wszystko, dopiero niedawno odzyskałem ludzkie ciało. Nie chciałem ryzykować jego ponowną utratą, albo definitywnym odstąpieniem od egzystencji.
- Nie ma odwrotu - odpowiedziałem, a brzmiałem bardziej jak echo, niż cokolwiek innego. To było ponowne pakowanie się w kłopoty. Już rok temu braliśmy udział we włamaniu do kuźni Hefajstosa, tym samym umożliwiając przebieg zdarzeń następnych: rozdarcie Ziemi, wypływ potworów z Tartaru i upadek Belli w jego głębiny...
Zamknąłem oczy.
Nawet ciemność nie przyniosła ukojenia - rozlewała się we mnie jak gęsty, czarny atrament, który wciągał mnie coraz głębiej, aż moje ciało zaczęło tracić kształt, rozmywając się w zimnym odrętwieniu. Znów się dusiłem, jak wtedy, gdy jako kamień zostałem zrzucony z Olimpu. Fale lodowatej wody ściskały mi płuca, rozrywały skórę, aż każdy oddech stał się aktem desperacji.
W myślach odbijał się obraz lśniących pałaców, jak złote refleksy na powierzchni morza, które zaraz znikały pod naporem głębiny. Na krótki moment zobaczyłem ją, kobietę w pawich piórach, jej postać pojawiała się i znikała, wirując w plątaninie twarzy i dłoni. Był też mężczyzna, z którym rozmawiała, wyłonił się z ciemności – twarz zamazana, rozmyta, ale wyciągnięte ramię i błyszczący przedmiot, który jej wręczał, iskrzyły się jak żarzące się węgle, zbyt jasny, by określić, czym on był naprawdę.
Próbowałem wrócić. Myślałem, że wychodzę na powierzchnię, że wracam do rzeczywistości, ale coś wciągało mnie z powrotem. Wspomnienia zaczynały się na nowo, jak niekończąca się spirala.
- Hej, wszystko w porządku?
Głos przebijał się przez ściany wody, ale tonął w szumie, jakby był gdzieś daleko, za grubą, lodowatą szybą. Nie mogłem go dosięgnąć. Poczułem, jak palce zaciskają się na moich ramionach, ale nie wiedziałem już, czy to jedna para rąk, czy było ich wiele.
- Milan!
Dźwięk przerodził się w krzyk, ostry jak odłamek szkła, który wbijał się w moją głowę. Serce zaczęło bić tak szybko, że każde uderzenie czułem jak uderzenie młota. Głośne, bolesne i również tonące wśród szumu i krzyków. Próbowałem otworzyć oczy, ale powieki były jak ołów – ciężkie i nieposłuszne. Czułem, jak moja klatka piersiowa zaciska się w żelaznym uścisku, każdy oddech był agonią, stuknięciem obcasa kobiety o marmurową posadzkę.
Próbowałem przypomnieć sobie, jak brzmi mój własny głos, jak mam się wyrwać, ale wszystko stapiało się w jedną, bezkształtną masę. Mój umysł krzyczał, ale z moich ust wydobywało się tylko ciche łkanie.
Czułem, jak ktoś wiąże mi coś wokół szyi, słyszałem poruszenie, a szum morza topił wspomnienia, zacierając rysy twarzy kobiety. Supeł zaciskał się, płuca znów zalewała woda, ktoś krzyczał, ostry i kobiecy głos. Lecz wraz z rozpływaniem się ciemności, jego echa nakładały się na siebie, zacierając słowa obietnicy, czy też może groźby.
W końcu otworzyłem oczy. Chciałem przetrzeć spocone czoło, ale ktoś zatrzymał moją rękę.
- Symbol musi pozostać, dopóki nie będziemy pewni, że to minęło.
Usiadłem.
Wpatrywało się we mnie co najmniej kilka par oczu, w tym co najmniej jedne należące do głowy zawieszonej na końskim ciele. Dobrą chwilę zajęło mi zrozumienie, że pochyla się nade mną Chejron.
- Co się stało? - Z trudem powstrzymałem się od przetarcia czoła. W zastępstwie, moja dłoń powędrowała do szyi, na której ktoś zawiązał sznurek z serią dodatkowych supełków.
- Straciłeś przytomność i nie mogliśmy cię dobudzić.
Wśród zbiegowiska w końcu dostrzegłem twarz Irene. Była blada i przerażona do granic możliwości pojęcia ludzkiego.
Pokiwałem głową, z przykrością uświadamiając sobie, że wszystkie moje reakcje nadchodzą ze znacznym opóźnieniem. Niezdarnie próbując zrekompensować te braki, podniosłem się z ziemi. Okropnie bolały mnie nogi i plecy, zatoczyłem się, ale Chejron powstrzymał mnie przed ponownym upadkiem.
- Rozejść się - rzucił, obejmując zbiegowisko. Zanim Irene zdążyła się ruszyć, przeniósł na nią spojrzenie - ty zostań.
Sztywno pokiwała głową, a mogłem przysiąc, że bicie jej serca słyszałem nawet stąd, gdzie stałem.
- Chodźcie.
Powoli ruszyliśmy w kierunku Wielkiego Domu. Szedłem z trudem, zupełnie jak wtedy, gdy po raz pierwszy po pięciu latrach odrętwienia stanąłem na własnych nogach. Gdyby nie pomoc centaura, z pewnością upadłbym na pierwszej lepszej nierówności. Dlatego z ulgą przyjąłem moment, gdy usiedliśmy na tarasie, a chwilę później przyniesiono nam po kubku naparu ziołowego.
Kiedy wszystko już się uspokoiło, moje myśli znów skupiły się na sznurku otaczającym teraz moją szyję.
- Co to jest?
Chejron ściągnął usta.
- Węzły Heraklesa. Talizman ochronny.
Razem z Irene pokiwaliśmy głowami.
- Co żeście dzieciaki nabroili znowu?
Siedzieliśmy cicho. Nie mieliśmy pojęcia, o czym on mówi, chociaż kilka rzeczy nasuwało mi się na myśl. Skupiłem się na trzymanym w zesztywniałych dłoniach kubku. Byłem pewien, że przez następne minuty nie będę wystarczająco sprawny, by wziąć z niego choć łyka, ale nawet to było lepsze od przenikliwego wzroku opiekuna.
- Miałeś wizje, prawda?
Kiwnąłem głową.
- Co widziałeś? - Nie chciałem nawet próbować identyfikować tego tonu. On wiedział, że coś jest na rzeczy, ale nie wydawał się wiedzieć co.
- Nie wiem - skłamałem.
- Skup się.
Dłonie instynktownie zacisnęły się na porcelanie, a Irene wcisnęła się głębiej w bujany fotel. Jakby przeczuwała, że zaraz stanie się coś bardzo złego. Albo już się stało, a ona nie zdążyła mi tego powiedzieć. Pokręciłem głową.
- Była tam jakaś kobieta. Rozmawiała z kimś, nie wiem kim - z każdym moim słowem centaur coraz mocniej marszczył brwi - to wszystko działo się tak szybko, nie zdołałem złapać szczegółów. Były też przebłyski z czasów, gdy byłem objęty klątwą.
Chejron ściągnął usta.
- Zeszłej nocy wpuściliście cząstkę Tartaru na teren Obozu.
- Mieliśmy dobre powody! - Irene prawie wybuchła, lecz mężczyzna powstrzymał ją gestem. Pobłażliwym gestem odprawił jej negatywne emocje, nie poświęcając im nawet krztyny uwagi, jakby nasz czyn nie niósł żadnego zagrożenia dla niczyjego bezpieczeństwa.
- Nie wydawało się to zagrożeniem, ale przez tę wyrwę, jaką przez chwilę udało się wam utrzymać, wdarło się coś jeszcze. I dopadło ciebie. - Chejron zawiesił na mnie ciężkie, znaczące spojrzenie. Z trudem przełknąłem ślinę. - Musisz być ostrożny.
Pozornie przyjazne poklepanie po ramieniu nie przyniosło żadnej ulgi. Wręcz przeciwnie, ręce tak mi drżały, że strużka naparu zaczęła ciec po krawędzi kubka i ściekać na moje spodnie.
- A co do waszej... przyjaciółki - teraz przeniósł wzrok na Irene - nie róbcie tego więcej. Znała zasady i podjęła decyzję.
Twarz opiekuna stężała, ale w oczach Irene też błysnęło coś, czego nie spodziewałem się ponownie zobaczyć tak szybko - determinacja. Chejron też musiał to widzieć, ale nie zareagował. Ściągnął tylko łopatki i objął nas zatroskanym spojrzeniem.
- Uważajcie na siebie dzieciaki. Nie zróbcie nic głupiego i... będę was miał na oku.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro