2. Cienie nadziei ~ Milan
Posadziła mnie na jednym z piętrowych łóżek w domku Hermesa. Tym razem, tylko dzięki wcześniejszemu przyjazdowi, udało się Irene uniknąć spania na dostawionym materacu.
Kiedy tylko weszliśmy, zaczęła rozkopywać zawartość torby. Przyglądałem się jej w milczeniu. W końcu, z dumą wymalowaną na piegatej twarzy, wręczyła mi cieniutką książeczkę.
- Kiedy tylko zobaczyłam, pomyślałam o tobie.
Przyjąłem prezent z niepewnym uśmiechem.
- Dziękuję.
Skórzane obicie okładki pachniało przepięknie. Przygładziłem grzbiet książki. To było wyjątkowo stare wydanie pieśni Alkajosa i Safony.
- Przepraszam, to nie jest wiele...
Uciszyłem Irene gestem. Uśmiechnąłem się jeszcze szerzej. Jakoś tak wstyd było mi przyznać, że w tym prezencie widziałem Bellę. Skórzana okładka wyglądała całkowicie jak któryś z jej sekretnych przedmiotów.
- Jest przepiękna. Po prostu... głupio mi, że nic dla ciebie nie mam. Spędziłem tu cały rok i uwierz, nie ma zbyt wielu okazji na zrobienie czegokolwiek ciekawego.
Machnęła na to ręką.
Zapadła niezręczna cisza. Ja wpatrywałem się w pierwszą stronę książeczki, a ona wpatrywała się we mnie. Czułem na sobie jej ciepłe oczy. Martwiła się czymś. Tylko nie potrafiłem powiedzieć czym.
- O czym myślisz? - podniosłem na nią wzrok.
Ostrożnie, niemalże z namaszczeniem wyjęła z torby jeszcze jeden przedmiot. Odwinęła z poszarzałego papieru podłużny pakunek.
- Spodobałby się jej?
Podała mi połyskujący nóż. Wyglądał solidnie. Sprawdziłem wyważenie. Niemalże idealne.
- Spodobałby się.
Irene uśmiechnęła się kwaśno. Usiadła obok mnie na łóżku i we dwójkę wpatrzyliśmy się w połyskujące ostrze.
Tak, ona z pewnością doceniłaby prostotę projektu i jego praktyczny wymiar. Kto wie, może nawet doceniłaby gest? W końcu pod koniec zaczęła doceniać nas. Chociaż trochę. A przynajmniej tak chciałem ją zapamiętać. Jednak po prawie roku jej obraz zatarł się w moim umyśle.
Już nie pamiętałem jej uśmiechu. Nie pamiętałem nawet, czy kiedykolwiek widziałem ją szczerze uśmiechniętą. Pamiętałem tylko czarne włosy i przerażające oczy. I ten niepokój, który odczuwałem za każdym razem, gdy była wściekła lub podrzucała nóż. Nigdy nie wiedziałem, czy zaraz rzuci nim we mnie, czy może złapie i schowa do kieszeni. Ta zabijająca niepewność była wszystkim, co utkwiło w mojej ułomnej pamięci.
- Chodźmy stąd.
Potaknęła niechętnie.
Musiałem wyjść. Ściany zaciskały się wokół mnie, a duszne powietrze wirowało, dusząc mnie. Działo się to prawie zawsze, gdy o niej myślałem. Jakby sam świat chciał, bym zapomniał.
Wyszliśmy.
Słońce uderzyło mnie w oczy, a gorąco jego promieni rozpaliło skórę. Mimo tego, nie żałowałem decyzji o opuszczeniu domku Hermesa.
Melancholia całkowicie zabiła w nas chęć do opowieści o wydarzeniach z zeszłego roku. Właściwie to Irene musiała mieć wiele do opowiedzenia. Ja mogłem tylko słuchać i myśleć, jak wspaniale byłoby mieć prawdziwą rodzinę. Taką ludzką.
Spojrzałem kątem oka na towarzyszkę. Wydawała się całkowicie nieobecna. Szła pół kroku za mną, jakby liczyła na to, że będę wiedział, gdzie idę. Szczerze? Nie miałem pojęcia. Nogi same zaprowadziły mnie w miejsce, gdzie plaża łączyła się z lasem. Mijając kilkoro opalających się obozowiczów, zagłębiliśmy się w zagajnik. Oboje opadliśmy na pierwszy lepszy suchy kamień znajdujący się w cieniu.
Przyjrzałem się Irene. Trochę wydoroślała. I odrosły jej równo włosy. Wyglądała jednak na zmartwioną. Jakby zastanawiała się, czy coś powiedzieć, czy nie.
- No wykrztuś to z siebie.
Wzdrygnęła się.
Powoli przeniosła na mnie wzrok.
- Co mówiłeś?
- Żebyś wyrzuciła to z siebie. Od momentu przyjazdu wyglądasz na okropnie zmartwioną.
Niezręcznie przyznała mi rację.
- Uznasz mnie za wariatkę. Nawet jak na standardy dziecka jakiejś bogini będzie to brzmiało źle...
- Rozmawiasz z gościem, który przez pięć lat był kamieniem.
Parsknęła szczerym śmiechem. Odrobinę udało mi się rozładować napięcie. Również się uśmiechnąłem.
Wzięła głęboki oddech.
- Wiesz, czasem mam wrażenie, że słyszę jej głos. Że mnie woła... - potarła skronie. Jej oczy zeszkliły się. - Tata uparł się, bym porozmawiała o tym ze specjalistą. I porozmawiałam.
Coś mi mówiło, że ta rozmowa nie była w żadnym stopniu przyjemna. Mieszanie ludzi w problemy świata, którego nie rozumieli, nie mogło być dobrym pomysłem.
- Powiedziała mi tylko tyle, że sobie to wyobrażam. Że to nie jest prawda, a tylko mój sposób na poradzenie sobie z traumą.
Parsknąłem śmiechem. Opanowałem się tak szybko jak mogłem pod naciskiem przytępionego spojrzenia Irene, lecz wciąż nie mogłem uwierzyć, że dała sobie wmówić takie bzdury.
- Też czasem mam wrażenie, że ona tam jest...
- To niemożliwe - opadły jej ramiona, a włosy zasłoniły twarz. - Skoczyła prosto do Tartaru. Nikt by tego nie przeżył.
- Zastanów się - zeskoczyłem z kamienia i zacząłem chodzić w kółko - jeśli ktoś miałby to przeżyć, to byłaby to właśnie ona.
Wiatr zawiał mocniej, jakby rozwiewając niepewność Irene. Podniosła głowę, odgarniając z twarzy oczy. Spojrzała na mnie. Ja spojrzałem na nią. Kiwnęliśmy głowami. Już wiedzieliśmy, co należy zrobić.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro