Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

i gave you

[1]

Anhedonia (fr. anhédonie) — brak lub utrata zdolności do odczuwania przyjemności (zarówno zmysłowej, cielesnej jak i emocjonalnej, intelektualnej czy duchowej) i radości. Jest jednym z kluczowych objawów pomocnych przy diagnozowaniu depresji. Występuje również w przypadku schizofrenii oraz niektórych innych zaburzeń psychicznych.

Czasami zwykły, skromny człowiek zakochuje się w drugiej osobie będącej dla niego najpiękniejszą na świecie, wręcz idealną. Wtedy też serce zakochanego zaczyna obrastać kwiatami, pachnącymi i delikatnymi. Człowiek hoduje w swoim sercu rośliny, by potem móc je zerwać i wręczyć sympatii, która całkiem nieświadomie może je zdeptać, odebrać im życie, a serce — złamać.

Część ludzi, zamiast dawać sercom powody do bicia, woli je rozbijać na najmniejsze kawałeczki, razem z właścicielami. Woli łamać. Niektórzy robią to umyślnie. Po prostu pogrywają sobie z drugą osobą. Jednakże na świecie są również ci, którzy robią to z braku wyboru.

Jedną z tych osób był Yoon Dowoon, który łamał kwieciste serca wszystkim wokół, nie posiadając swojego. (A przynajmniej tak to odczuwał.)

Starał się, aby nikt na tym świecie nie był w stanie go pokochać. Odpychał od siebie wszystkich bliskich, raniąc ich. Jednak pewien był, że ten sposób zranienia bolałby mniej, niż wyrwanie serca i roztrzaskanie o podłogę. Gdyby potrafił czuć, pewnie załamałby się na dobre.

Chłopak o kruczoczarnych oraz kręconych włosach, wchodząc w pełnoletności, opuścił dom rodzinny. Po tej (niezwykle trudnej do podjęcia) decyzji, postanowił zamieszkać w małej kawalerce w jednej z biedniejszych uliczek.

Pewnego letniego popołudnia, stało się to, czego Dowoon za wszelką cenę chciał uniknąć — ktoś go zauważył. Jeden chłopak ujrzał jego osobę. Yoon siedział wtedy samotnie na ławce, wpatrując się w wesołe dzieci oraz ich radość ze świadomością, że on nigdy nie będzie w stanie jej zaznać.

Wtedy też pewna osoba podeszła do niego i spojrzała głęboko w oczy, zauważając w nich tę przerażającą pustkę.

Potem ta sama osoba zauroczyła się nim, pomagając jego sercu zacząć bić. Jednakże tym samym, ten człowiek skazał sam siebie na złamanie oraz zdeptanie kwiatów.

Bo czasem, cóż, oddając wielkie, gorące serce, w zamian dostajemy to skute lodem, które każdego dnia kruszy się. Wtedy ludzie rozpadają się razem z tym narządem, nie mając już swojego.

Bo czasem, gdy człowiek daje drugiemu swoje serce, w zamian nie dostaje niczego innego jak ból. Kamień.

   Po prostu kamień.

Słoneczne, letnie promienie rozświetlały młode, gładkie oraz roześmiane twarze małych dzieci biegających po placu. Nic nie było w stanie ich powstrzymać przed zabawą. Nic nie mogło zatrzymać ich albo zakazać biec przed siebie. Dzieci po prostu spełniały swoje małe marzenia i cele. A celem, w tym jednym przypadku, było jak najszybsze dobiegnięcie do dużej piaskownicy pełnej zabawek.

Cała konkurencja rozgrywała się między rudowłosym optymistą ubranym w biały T-shirt i niebieską koszulę w kratę, a jego siostrzeńcem — małym Moon-soo.

Chłopca tego charakteryzowała ogromna energia i radość, tak samo jak jego starszego kompana. Miał on wyjątkowo duże, czekoladowe oczy, w których wręcz odbijały się promienie słoneczne, roztapiając swym urokiem i blaskiem wszystkich wokół. Na jego drobnej twarzyczce znajdował się również mały, zadarty nosek oraz szeroki uśmiech, który z pewnością odziedziczył po starszym. Twarz wykończały zarumienione, różane policzki, na których pozostały ślady kolorowych farb z porannego malowania akwarelami z Wonpilem (tym starszym). Na jednym z policzków znajdował się również mały, biały plasterek, który dzieciak pomalował farbkami na niebiesko. Maluch miał na sobie dżinsowe ogrodniczki, pod którymi znajdowała się biała koszulka z małym, słodkim kotkiem. Stopy chłopca zdobiły szare tenisówki, które ubrudzone były w ziemi od ciągłej zabawy. A pierwsza część jego imienia oznaczała księżyc — Moon-soo, Moon, księżyc.

Natomiast jego, można tak powiedzieć, starszy brat (chociaż naprawdę tylko siostrzeniec) biegł za nim, co jakiś czas poprawiając pasek za dużych spodni, które nieustannie mu spadały. Odgarnął proste, rude, nieujarzmione włosy, które bez przerwy opadały na jego czoło, przysłaniając pole widzenia. Jakby tego było mało, słońce raziło go w oczy, chociaż przez kosmyki włosów ledwo je widział. W połowie trasy miał ochotę zrzucić z siebie koszulę i biec w samym podkoszulku, jednak musiałby potem jej szukać, czego wolał uniknąć. Postanowił przemęczyć się jeszcze przez moment, goniąc za małym Moon-soo, któremu w jednej chwili rozwiązały się buty. Dało to Wonpilowi przewagę i szansę na wygraną z młodszym. Był on jednak zbyt kochanym oraz opiekuńczym człowiekiem i zamiast zwyczajnie prześcignąć malucha, zatrzymał się razem z nim, kucając obok oraz udając, że jemu również rozwiązał się but.

— Dlaczego stoisz, Pillie? — zapytał z zaciekawieniem w czekoladowych tęczówkach, patrząc na starszego rudzielca.

— Wiążę buty, tak jak ty, mały — uśmiechnął się Wonpil. — Nie jestem w tym najlepszy, więc pewnie długo mi to zajmie. Masz szansę jeszcze wygrać, leć — Poklepał czarnowłosego po plecach, zachęcając, by biegł on dalej. — Jak ci się uda, pójdziemy na lody i dostaniesz trzy gałki.

— Aż trzy? — Chłopiec podniósł głos pod wpływem ekscytacji.

— Tak, więc lepiej się pośpiesz i zajmij nam piaskownicę — Młody dorosły położył dłoń na głowie Moon-soo, czochrając jego burzę włosów. — Liczę do dziesięciu i zacznę biec!

Po tych słowach, mały Kim (bo tak oboje mieli na nazwisko) ruszył pewnie przed siebie, śmiejąc się przy tym głośno.

Myślał, że będzie na placu zabaw pierwszy, jednak, okazawszy się, znajdował się tam ktoś jeszcze. Ktoś, kto już niedługo miał obdarowywać pocałunkami rudowłosego i słuchać jego śpiewania, jednocześnie okłamując i łamiąc serce.

Samotnik siedział na brązowej ławce z pustym wzrokiem wbitym w swe własne czarne, tak jak reszta ubrania, buty. Chłopak, pomimo tego, że nie odczuwał smutku (ani żadnych innych emocji), wyglądał na osobę, którą cały on ogarnął. Oczy jego nie były czekoladowe czy też orzechowe, tylko czarne niczym węgiel palący innych samym spojrzeniem. Jego dłonie, pomimo tego, że była końcówka czerwca, w dotyku mogły zamrozić. Dość ponury, mroczny wygląd uzupełniała czarna burza loków oraz koszula ze spodniami tego samego koloru. Jedynie skarpetki były innej barwy — szare i w pingwinki.

Chłopak każdego dnia — od rana do wieczora — spędzał swój wolny czas w parku, zawsze na tej samej ławce z tym samym pustym wyrazem twarzy, obserwując tego samego rudowłosego osobnika. Zaintrygowała go jego energia. Nigdy dotąd takiej nie widział.

Pewnego razu również Wonpil zaczął zauważać obcego, który nieustannie przesiadywał w parku, nie rzucając się nikomu w oczy.

Właśnie tamtego dnia, siedząc z Moon-soo w dużej, zapełnionej plastikowymi zabawkami piaskownicy, spojrzał na niego swymi orzechowymi oczętami, krzywiąc się przy tym lekko.

Bo gdy tylko ich spojrzenia się skrzyżowały, Dowoon opuścił prędko wzrok, przenosząc go na puste, rozwiewane przez letni wiatr huśtawki.

Chłopak, pomimo ciekawskiej natury, zignorował te puste oczy, w które przypadkowo spojrzał, wracając do zabawy z siostrzeńcem.

Ale nagle śmiech dzieciaka ucichł. Zastąpił go zaniepokojony ton głosu i obawa w oczach.

— Pillie... — zaczął mały brunet, patrząc ze zmarszczonymi brwiami na starszego. Gdy tylko Wonpil zwrócił się w jego stronę z pytającym wzrokiem, kontynuował, szepcząc: — Dlaczego ten pan tak dziwnie się na nas patrzy?

Nagle rudowłosy wstrzymał oddech, spoglądając z powagą na młodszego. Następnie wyciągnął dłoń otrzepując ją z piasku oraz układając na ramieniu Moon-soo.

— Widocznie nigdy nie widział tak super chłopca jak mój brat — Uśmiechnął się czule, nazywając siostrzeńca w sposób, w który ten najbardziej lubił oraz rozwiewając cały jego niepokój, chociaż sam go czuł w tamtym momencie.

Nie bał się o to, że ktoś ich obserwuje. Bardziej przerażał go fakt, w jaki sposób obcy to robił — bez jakichkolwiek emocji.

Jednak tamtego dnia postanowił to zignorować, skupiając się całkowicie na jego ukochanym członku rodziny.

— Chciałeś, żebym zabrał cię na lody, prawda?

Minął tydzień, podczas którego Moon-soo ze starszym siostrzeńcem codziennie bywali w parku, doskonale się razem bawiąc.

Niestety, od beztroskich wygłupów z młodszym — nazwijmy go tak — bratem, odciągało go skutecznie to jedno spojrzenie, na które, chcąc nie chcąc, co jakiś czas zwracał uwagę.

Pewnego dnia, również tak samo słonecznego, siostrzeniec zapragnął odwiedzić park nie tylko z Wonpilem, ale też z jego przyjacielem — Brianem, żeby nie było im monotonnie oraz nudno.

On i rudowłosy znali się od początku szkoły, pomimo tego, że przez pewien epizod nie pałali do siebie sympatią, gdyż na plastyce Wonpil wylał swoje kolorowe farbki na nową koszulkę Briana, czego ten nie mógł mu wybaczyć przez prawie cały pierwszy semestr. Dopiero gdy nadeszły święta, a młodszy, czyli Wonpil, postanowił przynieść do szkoły pierniczki w kształcie bombek (albo, jak kto woli, zwykłych kółek, dla nich to były świąteczne bombki), Brian obdarzył go sympatią. Właśnie tamte ciasteczka skradły jego małe serduszko, tak samo jak promienny, szeroki uśmiech Wonpila.

Sam w sobie chłopak był nieco wyższym blondynem z przydługimi, nieokrzesanymi włosami oraz gęstymi, równymi brwiami. Zawsze potrafił rozśmieszyć rudzielca, wręcz doprowadzić do łez ze smiechu, chociaż akurat to nie było trudne, bo rudego śmieszyło dosłownie wszystko. Jednakże nie poczuciem humoru zyskał jego sympatię, a wyjątkową osobowością, troską oraz niesamowitym talentem. Już od najmłodszych lat Brian uczył się grać na basie z pomocą taty. Teraz wychodziło mu to na tyle perfekcyjnie, że założył on zespół ze swoim przyjacielem.

Młody Kim bardzo lubił basistę i często kazał siostrzeńcowi przyprowadzać go do domu, ewentualnie wyciągać do parku w celu wspólnych zabaw. Co do prawdy, Brian nie brał w nich czynnie udziału, nie wchodząc nawet do piaskownicy, tylko stojąc i żartując z boku. Czasem też huśtał dzieciaka na huśtawce.

Oczywiście, tamtego dnia, kolejnego już z rzędu, ten sam ciemnooki chłopak siedział na brązowej, całkiem nowej ławce, obserwując bawiące się na placyku rodziny z dziećmi.

I również wtedy został on zauważony przez Wonpila, ale także przez jego przyjaciela, Zwrócił on uwagę również na zdekoncentrowanie Wonpila, który spoglądał na obcego.

— Dlaczego ty... — zaczął, opierając się o stojącą za nim huśtawkę oraz krzyżując ręce na klatce piersiowej. Gdy tylko rudy spojrzał na niego, odrywając wzrok od bawiącego się chłopca, wznowił wypowiedź. — Dlaczego cały czas tam spoglądasz? Czemu ten randomowy chłopak aż tak przyciąga dzisiejszego dnia twoją uwagę, hm? Jeżeli mam być szczery, któregoś dnia również go zauważyłem i, tak między nami, wygląda na osobę z wieloma problemami. Na dodatek zawsze przychodzi sam, literalnie zawsze. Pewnie jest samotnikiem. Może smutnym człowiekiem, który potrzebuje pomocy, ale nie akceptuje jej, gdy ktoś wyciąga pomocną dłoń. To tylko spekulacje, oczywiście. W końcu nie da się zajrzeć człowiekowi do głowy bez poznania go. Psychologiem też nie jestem, chociaż oboje wiemy, że swojego czasu ciągneło mnie w tym kierunku. W końcu każdy napotkany w naszym życiu człowiek jest istnieniem pełnym tajemnic.

   Cóż, od zawsze dużo gadał.

— Wiem, Brian — Rudowłosy westchnął, a na jego twarzy pojawił się anielski uśmiech. — Właśnie dlatego na niego patrzę.

W odpowiedzi dostał tylko ciche prychnięcie śmiechem.

— Jesteś zbyt dobry dla tego świata, Pil — Pokręcił głową z niedowierzaniem cały czas przylegając plecami do oparcia huśtawki. — Ale niestety, nie każdemu można pomóc. Nie, gdy potrzebująca osoba, łapiąc nas za rękę, pociągnie za sobą w dół.

— Zawsze można spróbować.

I spróbował, chociaż było to błędem, który kosztował go bardzo dużo.

Pewnego późnego wieczoru, mniej więcej trzy tygodnie od rozpoczęcia wakacji, Wonpil postanowił pójść do parku sam, pozwalając bratu oglądać ulubioną bajkę o misiach.

Nie wiedział w jakim celu wybrał się na spacer. Może dlatego, że nigdy nie widział ukochanego parku oświetlanego przez blask księżyca... A może liczył na to, że spotka tam samotnika i to w jego oczach ujrzy blask.

Obie odpowiedzi były poprawne. Kim był typem człowieka, który martwił się o wszystkich, ale nie o siebie. Z tego też powodu nieustannie w jego myślach pojawiał się ten chłopak, który wydawał się być przepełniony nicością.

Rudzielec miał nadzieję, że chociaż tym razem zobaczy w tych ślepiach cokolwiek, nawet smutek i łzy, jakąkolwiek emocję.

Tamtego lipcowego wieczoru, przechodząc się parkiem po zachodzie słońca, niezbyt śmiały, wesoły Kim Wonpil zdobył się na najodważniejszy krok w jego życiu.

Ponieważ widząc obcego chłopaka na parkowej ławce, postanowił podejść do niego i spojrzeć mu w oczy, by szukać w nich emocji.

Z początku wahając się, usiadł obok, ciężko przy tym wzdychając.

— Ładne gwiazdy, p-prawda? — wyjąkał cichutko z uśmiechem, zwracając na siebie uwagę ciemnowłosego.

   Mógł zacząć od zwykłego „hej", ale wolał pójść na całość. Kto normalny poznaje kogoś od zwyczajnego „hej", prawda? Z drugiej strony, kto normalny poznaje ludzi spotkanych w parku nocą...

   Kim Wonpil musiał być totalnie nienormalny pod tym względem.

— Przecież niebo jest tej nocy puste.

   Chociaż nie spodziewał się odpowiedzi, dostał ją.

— Niebo tak — przyznał rudy, ukradkiem przenosząc spojrzenie z nieba na siedzącego obok samotnika o pustych oczach. — Ale wśród nas nadal są gwiazdy. Po prostu ich nie widzisz.

   Podczas mówienia tego, przypadkowo mógł puścić mu oczko, ale ze stresu już sam nie był pewien, czy coś takiego faktycznie miało miejsce.

— No, filozofie, w takim razie pokaż mi je — wymamrotał obojętnie ciemnowłosy, odchylając przy tym głowę do tyłu oraz przymykając powieki. Wydawał się być niewzruszony faktem, że nieznajomy zaczyna opowiadać mu monologi niczym z „Małego Księcia" w pustym parku nocą.

— Gwiazdy są we mnie — zaczął Wonpil, sprawiając, że Yoon Dowoon momentalnie otworzył oczy i przeniósł je na rudzielca. Nadal były puste, jednak gdyby potrafił czuć, kryłoby się w nich zdziwienie i ciekawość. — I w tobie — kontynuował, na co brunet tylko prychnął.

— Słaby podryw.

— To nie podryw, tylko optymizm! Nie skupiaj się na tym, że gwiazd nie ma na niebie, ujrzyj je we mnie i w sobie. Widziałeś mojego brata? Pewnie tak, często tu przesiadujesz. Jest małą, drobną gwiazdeczką, a jednak świeci absolutnie najjaśniej. Ja myślę, że jestem słońcem, bo świecę dla każdego, ale Brian mówi, że dla siebie niezbyt umiem. Nieważne. Ty możesz być księżycem. Prawdziwego siebie pokazujesz tylko w nocy, za dnia się ukrywasz. Myślisz, że nie świecisz, jednak mylisz się. Gdyby nie księżyc, to nawet ludzi by na świecie nie było! Gdyby się nie uformował, Ziemia byłaby totalnie inna. Totalnie! — mówił z pasją w gwieździstych oczach, gestykulując na tyle, że normalna osoba już dawno wybuchnęłaby śmiechem. Ale Dowoon nie był normalny, ani nie umiał się śmiać. Jednak pomimo tego braku jego własnych emocji, patrząc na obcego był w stanie je odczuć. Nie te swoje, lecz Wonpila. — Więc nie możesz zgasnąć, chłopaku. Nawet, jeżeli w twoich oczach już od dawna jest pustka, w sercu może jeszcze być życie.

Tamtej nocy rozmawiali bardzo dużo. Wonpil po raz pierwszy poczuł się słuchany z taką uwagą, a obcy — zaintrygowany drugą osobą. Pomimo jego trudności w empatyzowaniu oraz obniżonej zdolności do odczuwania, mógł chyba powiedzieć, że polubił rudzielca. Nawet zdradził mu swoje imię.

Yoon Dowoon.

Księżyc...


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro