9
Świat tańczy w rytm wiatru. Liście drzew poruszają się majestatycznie wydając z siebie niepokojący dźwięk, zwiastujący złą pogodę. Podmuchy zrzucają z kwiatów płatki, rozypując je po suchej ziemi. Wszystko było ospałe, wiatr jednak obudził roślinność. Woda w stawie delikatnie faluje i marszczy się. Spoglądam w niebo, nie widzę jednak nic poza chmurami. Dzień zapowiada się pochmurnie, zatem mój humor z pewnością dorówna ponurym kłębom nad głową. Siedzę na tej samej ławce, co poprzedniego dnia i rozglądam się w poszukiwaniu żywej duszy, ale takiej nie znajduję. Za ciemnozielonymi krzewami dostrzegam małą, drewnianą chatkę, w której najprawdopodobniej pomieszkuje Jake. Zastanawiam się gdzie jest, jak na razie jego normalność zdecydowanie mi pomaga, bo kiedy patrzę na matkę lub porywczego, siwowłosego mężczyznę, robi mi się niedobrze. Pogoda jednak wcale mnie nie uspakaja, wręcz podsyca moje niewygodne myśli. Skupiam się tylko na swoim smutku i tym ogarniającym mnie uczuciu beznadziei. Dlaczego wydawało mi się, że wyjazd tutaj coś zmieni? Dlaczego w ogóle wydawało mi się, że będzie lepiej? Ja tylko... Chciałabym, żeby było jak dawniej. Gdy jeździliśmy na ogniska w lesie, gdy spędzaliśmy czas na rybach przy stawie dziadka, gdy rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. A on nagle się ulotnił. Ktoś postanowił odebrać mu życie, a może to tylko domniemania? Co jeśli popełnił samobójstwo? Dlaczego nikt nie wziął tego pod uwagę? Może miał jakiś powód? Jego wspomnienia jednak nie pozwalają mi tak myśleć i jedyne co mi przychodzi na myśl to zemsta. Gorzka zemsta, która nie tylko zabiła jedną osobę, ale i kolejne dwie. Teraz patrzę na swoje blade ręce, które są w stanie zabić. Zabić samą siebie. Skąd we mnie tyle smutku? Zrywam się z ławki i wędruje w stronę drewnianej, miniaturowej chatki. Nie obchodzi mnie co pomyśli, ja chcę po prostu porozmawiać z kimś normalnym i kimś, kto mnie zrozumie, bo wiatr jak na razie nie odpowiada na moje słowa, tylko miota się pomiędzy drzewami. Podchodzę do drzwi i otwieram je. W środku leży torba, na małym, plastikowym stole walają się puszki po jedzeniu i napoje. Zupełnie jakby dopiero co stąd wyszedł. Ale nie ma go. Więc gdzie się podziewa? Wymykam się na zewnątrz i spaceruję pomiędzy drzewami. Gdy docieram do miejsca, z którego dobrze widzę dom i jego otoczenie, zatrzymuję się. Na zewnątrz nikogo nie ma. Patrzę na okna, jedno po drugim. W pewnym momencie zdaję sobie sprawę, że coś mi nie pasuje, wówczas cień przesuwa się i teraz jest wyraźniejszy. To Lev. Stoi w oknie i patrzy prosto na mnie. Ma ten sam wzrok co wczoraj, pełny zła i nienawiści. Udaję, że go nie widzę i idę w stronę domu. W środku napotykam matkę, leżącą na sofie i półprzytomną. Podchodzę do niej i szturcham. Ledwo otwiera oczy, wodzi wzrokiem po nieznanym świecie, aż w końcu mnie dostrzega.
- Och to ty... - mówi. - Ty, ty... moja córka, prawda? - patrzę na nią ze zdziwieniem i złością. Czyżby dorwała się do alkoholu? Nie wyczuwam jednak żadnego zapachu. To nie alkohol. Co więc się z nią dzieje? Czyżby do reszty zwariowała? Ręce dosłownie opadają mi, a głowa staje się cięższa. Nie mogę nawet na nią patrzeć.
- Weź się w garść. - mówię. - Jak ty wyglądasz?
- Zamknij się! - krzyczy nagle. - Jak ty się do ma-matki odzywasz? - głos jej się łamie, próbuje wyciągnąć w moją stronę ręce, ale bezskutecznie. Odsuwam się od niej.
- Co się z tobą dzieje? Jak możesz się dopuszczać do takiego stanu?
- Przestań! Głupie dziecko! Nie pyskuj mi! - każde słowo to przytłumiony krzyk, piskliwego głosu. - Jesteś do niczego! Jak możesz zawodzić wuja? Zachowuj się jak kobieta! Jesteś niewychowanym bachorem!
- Nie zapominaj, że to ty mnie wychowałaś!
- To ten idiota coś spieprzył. To on zrobił z ciebie taką nieudaczniczkę! - łzy stają mi w oczach, czuję, że się chwieję. Mam ochotę ją uderzyć za te słowa, ale nie mogę, tylko patrzę jak nieudolnie podnosi się i wytrzeszcza oczy.
- Spójrz co ze sobą zrobiłaś. - mówię jej. - Pijesz, a może jeszcze ćpasz? Nie poznaję cię.
- Nie jesteś już moją córką! To wszystko twoja wina! - bełkocze, a ja nie mogę tego znieść i gdy ona próbuje mnie złapać, ja odpycham ją i jej powolne ciało ląduje na sofie. Patrzy na mnie ze złością, ja jednak odchodzę i biegnę na górę z nadzieją, że to wszystko się skończy.
Chmura jakby zatrzymała się ponad rezydencją. Krople równomiernie obijają się o szybę, wprowadzając mnie w trans. Co chwilę niebo rozświetlają błyskawice, wypełniając ciemne pomieszczenie pokoju. Myślałam, że zasnę, ale dźwięki burzy nie pozwalają mi zmróżyć oka, a w dodatku gdzieś na korytarzu słyszę powolne kroki. Ktoś się zbliża. Próbuję zapalić lampkę, ale zdaję sobie sprawę, że ta nie działa. Wysiadł prąd. Rozlega się ciche pukanie do drzwi, nie czeka jednak na to aż go zaproszę, tylko sam wchodzi. Jest środek nocy, a on wszedł akurat wtedy, gdy ja nie śpię. Wraz z nim do pomieszczenia wtacza się światło świecy, którą trzyma w dłoni.
- Jak pewnie zauważyłaś burza pozbawiła nas prądu. - stawia na stoliku świece i zasiada na moim łóżku. Ma na sobie czarny płaszcz, a pod nim białą koszulę. To jego codzienny styl. Elegancja i prostota. Jest wyjątkowo spokojny, coś jednak w jego tonie głosu mnie niepokoi. Sposób w jaki na mnie teraz patrzy zdumiewa mnie.
- Widzę, że się zadomowiłaś. Wiedziałem, że ci się tu spodoba i wiem, że się nie mylę. - patrzy pewnym siebie wzrokiem. - Chciałbym z tobą porozmawiać, a w tych okolicznościach to jedyne co nam pozostało. - mówi głosem poważnym i stonowanym, jednocześnie mając na twarzy delikatny uśmiech. - Czy zdajesz sobie sprawę, że powinno się mieć szacunek do drugiego człowieka? - pyta nagle, nie wiem jednak o co mu chodzi. - Nieładnie jest oceniać innych, a w dodatku im ubliżać. Powinnaś to wiedzieć, jesteś już dorosłą dziewczynką. - kiedy to mówi, zdaję sobie sprawę do czego dąży. - Nie wstyd ci za swoje zachowanie? A powinno, bo wstyd w sytuacji, w której popełniło się niewdzięczny błąd, powinien być uwieńczeniem poczucia winy i chęcią poprawy. Musisz się wstydzić za swoje zachowanie, wówczas twoja dusza będzie spokojna i harmonijna, a kolejnym razem nie będziesz oceniać, bądź zamilkniesz. - ucina. - Oczywiście każdy ma do czasu prawo by błąd popełnić, jednak jeśli nie pojawia się pokuta, to błędem staje się człowiek, a to ciągnie za sobą srogie konsekwencje.- Wpatruje się we mnie, oddychając równomiernie. Jest opanowany, ale mam wrażenie, że odleciał, zatopił się w tym co mówi. - Opowiem ci ktrótką historię o owcy. - mówi głośniej. - Otóż biedna owca pewnego razu, przechadzała się po pastwisku i wpadła w przepaść, w dodatku zaplątała się w pułapkę i zraniła. Leżała tam, jęczała z bólu i wyczerpania. Nie mogła się wydostać. Kiedy pasterz liczył swoje owce dostrzegł, że jednej z nich nie ma. Rozpoczął więc poszukiwania i natknął się na przepaść. Dostrzegł małą, zakrwawioną owcę. Co zrobił pasterz? - patrzy na mnie pytająco, ale nie zamierzam mu odpowiedzieć. - Pasterz pozostawił owcę, ponieważ nie była ona posłuszna. Odłączyła się od stada i zbuntowała, zatem kara została wymierzona przez wszechświat. Jej zadaniem było słuchać się pasterza, nie powinna była zbaczać z drogi, która została dla niej odgórnie wyznaczona. Powinna pogodzić się ze swoim losem i posłusznie pójść za stadem i wykonać swoją rolę. Ona oddaliła się i wpadła do przepaści, z której nie było już ucieczki. Kara musiała nadejść. Musiała zapłacić za swoje grzechy.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro