Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

5

  Budzi mnie dziwny dźwięk. Samochód dopiero co się zatrzymał. Matka nadal nie obudziła się, słyszę jak cicho chrapie. Patrzę na fotel kierowcy, ale nie dostrzegam wuja. Rozglądam się dookoła i nie widzę za wiele, ponieważ szyba jest zaparowana, przecieram więc ją i wtedy dostrzegam jego twarz. Stoi i uśmiecha się. Otwiera mi drzwi, gestem zaprasza mnie bym wysiadła. Niepewnie wygrzebuję się z samochodu.

- Oto i jesteśmy. - miejsce zapiera dech w piersiach. Potężna budowla wywiera na mnie wrażenie, a jej kształty przypominają zamek. Wyżłobione w kamieniach kształty sprawiają, że czuję się jakbym właśnie odwiedzała jakiś zabytek. Staję na kamykach rozsypanych na podjeździe i patrzę przed siebie na kamienny chodnik, z dwóch stron obrośnięty ciemnozielonymi roślinami. Wchodzimy na drogę prowadzącą do drzwi posiadłości. Słyszę, że matka otwiera drzwi samochodu, ale idę przed siebie, pchana jego ręką.

- Jak ci się podoba? - pyta, a ja nie odpowiadam tylko obserwuję znaki wyryte w ścianie budynku. Są dziwne i nieznane mi, gdzieś pomiędzy nimi pojawia się krzyż i różne religijne symbole.

- Jak tu pięknie! - krzyczy podekscytowana. Lev uśmiecha się delikatnie, ale nadal oczekuje mojej opinii. Tak jakby miało coś od tego zależeć.

- Wejdźcie do środka - wskazuje ręką na potężne drzwi, które powoli otwiera i zaprasza nas do środka. Pierwsze pomieszczenie jest niezwykle przestrzenne. Niczym nie przypomina naszego domu. To jakby inny świat. Podnoszę głowę i dostrzegam pozłacany żyrandol z wieloma szklanymi elementami. Na ścianie tuż przede mną widzę wielki obraz anioła w zbroi, który zdaje się pilnować domu. Jego skrzydła są na całą rozpiętość ściany, w spojrzeniu dostrzegam dumę, zupełnie jak właściciela posiadłości. Lev przygląda się na moją reakcję. Ciekawe czy zaspokaja go moja drętwa mina i zachowanie bez wyrazu. Po prostu patrzę. Nie uśmiecham się, przyglądam i wypatruje czegoś, co mogłoby mi się spodobać. Po tej męczącej podróży jedyne o czym myślę to sen w jakimś wygodnym łóżku, a nie samochodzie. Zostawiam ubranie na metalowym wieszaku, który przypomina łodygę rośliny i wije się ponad głowę. W lustrze ze srebrzystym obramowanie, dostrzegam jego spojrzenie. Patrzy na mnie i nie zdaje sobie sprawy, że ja patrzę na niego. Matka zniknęła gdzieś wewnątrz domu, a ja boję się ruszyć. Najchętniej zabrałabym się stąd i zniknęła, ale... Nie mam dokąd pójść i w tej całej beznadziejnej sytuacji pozostało mi tu zostać. Nie mam gdzie się udać, co zrobić, moje myśli czernieją, a dusza umiera. Jak na razie nic się nie zmieniło i moje myśli się nie zmieniają. Mam wrażenie, że on to wyczuwa i w jakiś sposób go to denerwuje. Jest człowiekiem, który pragnie by wszystko było takie jak on chce aby było.

- Widzę, że ci się spodobało. - mówi donośnie, wiedząc, że matka zniknęła. Odwracam się w jego stronę, bo czuję się osaczona, gdy stoi tuż za moimi plecami. Patrzę na jego ciemne, lśniące oczy i potakuję. - Musisz zobaczyć resztę domu, zapraszam. - idziemy w zupełnie inną stronę niż udała się matka. Z minuty na minutę czuję się coraz bardziej nieswojo. Nie idzie obok mnie, on podąża tuż za mną, słyszę jedynie jego cichy oddech i wiem, że się uśmiecha. Korytarz nagle rozświetla się lampami przypominającymi świece, jak w tych horrorach, które dzieją się w nawiedzonych zamkach. Na ścianach wiszą obrazy, niektóre z nich są niezrozumiałe i przypominają coś makabrycznego, pachnie groteską, ale również dużą dozą religijności. Dostrzegam obraz, który przedstawia coś na wzór pasterza, bądź kogoś, kto opiekuje się zwierzętami. Ów pasterz trzyma w swych dłoniach sznury, które przywiązane są do chudych, kościstych postaci. Z ich twarzy zeszła skóra, pozostały tylko kości. Obraz przyprawia mnie o ciarki, a kolejne są tylko gorsze. Wiele z nich przedstawia aniołów, bądź Boga, który wydaje się być ponad wszystkim, a szczególnie ponad ludźmi. Widzę makabryczne obrazy masowych grobów i symbole szatana, tuż obok symboli dobra. Niektóre z obrazów sugerują walkę dobra ze złem, w żadnym jednak dobro nie wygrywa. Walka jest jakby nierozstrzygnięta. Obrzydliwość niektórych z obrazów wprawia mnie w ohydny nastrój. Staram się dostrzec coś normalnego w tych malowidłach, ale nie dostrzegam. A on nadal za mną idzie i zapewne cieszy się, że patrzę na jego obrazy. Dobrze, że nie widzi mojej miny. Nagle się zatrzymuje, odwracam się i widzę, że wszedł do jednego z pokoi. Zaglądam do środka, ale nie dostrzegam nic poza ciemnością.

- Wejdź. - słyszę jego szept. Mam wrażenie, że pogrywa ze mną w jakąś chorą grę. - Nie bój się. - dodaje, wkraczam w ciemność i nagle ktoś chwyta mnie za rękę. - Coś ci pokażę. - mówi i zaczynamy iść. Słyszę skrzypienie podłogi, czuję jego mocny uścisk na dłoni. W końcu stajemy przed oknem.

- Widzisz to? - pyta, a ja wytężam wzrok. Moje oczy powoli przyzwyczajają się do ciemności. Po chwili jednak widzę wysoką górę, którą otaczają zewsząd lasy, zaraz za nią w połowie dostrzegam księżyc w pełni. Widok jest niesamowity. Światło wschodzącego słońca prawie niewidocznie rozświetla korony drzew. Księżyc powoli znika za górami, a ja zdaję sobie sprawę, że nie mam pojęcia gdzie jestem. Nagle dostrzegam, że Lev gdzieś zniknął. Nie stoi obok mnie, jest gdzieś za moimi plecami. Nie słyszę go, ale czuję, że tam jest.

- To twój pokój. Jestem pewien, że ci się spodoba. Widok z okna jest niebywały. Ciesz się pięknem dziewiczej przyrody. - zapala lampkę i patrzy na mnie. Chciałabym coś powiedzieć, ale patrząc na niego nie potrafię wydusić z siebie słowa. Milczę.

- Przygotowałem ten pokój specjalnie dla ciebie. - mówi i znika za drzwiami. Kiedy tylko dostrzegam łóżko, bez zastanowienia rzucam się na nie i odpływam w mgnieniu oka.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro