Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

8. same bad dreams

        Rzadkie światło, pochodzące z oddalonego pomieszczenia roztrzaskiwało się na drzwiach, w których pozostawały ślady wgnieceń, prawdopodobnie pochodzące od zwiniętej w pięść dłoni. Korytarz ten był pozbawiony estetycznych ozdób, o których nie było nawet mowy w miejscu takim, jak to. Ciemnym, brudnym, pozbawionym okien, litości i zwykłej, ludzkiej empatii, której już chyba nie znał nikt. Nikt, kto przechodził przez to miejsce, wsłuchując się jedynie w dźwięk własnych podeszw, uderzających o surową podłogę pozbawioną kafli, desek czy czegokolwiek, co kiedyś mogło tutaj być.

        Ta część kondygnacji również zdawała się zniknąć, zupełnie jak drobna rzecz nazywana szacunkiem.

        Nie było go. Gdyby był, drzwi nie nosiłyby na sobie śladów strachu i złości. Odwzorowywały stan osoby, siedzącej w pomieszczeniu – metaforycznie martwe. Złamane, jak więzień, istniejące tylko dlatego, że jeszcze są potrzebne i jak na razie nie znaleźli niczego, co mogłoby je zastąpić. Te drzwi chciały umrzeć tak, jak mężczyzna w środku.

        Nikt tam nie chciał wchodzić. Nie przez fakt, iż pokój (czy to... coś miało charakter pokoju?) pozbawiony był światła, bo prądu brakowało w kilkunastu miejscach. Również nie przez nagie ściany, były one bowiem codziennością w takim miejscu – pozbawione farby, będące po prostu starym płótnem, które ktoś być może kiedyś zaczął malować, ale o nim zapomniał. Był tam tylko tynk, kruszący się przez liczne uderzenia, a potem zbierany w jedno miejsce, powoli, odłamek po odłamku, by spędzić nad tym jak najwięcej czasu. Być może był nawet liczony, niewiadomo. Wiadomym było, że kupka tynku grzała miejsce po prawej stronie drzwi od środka pomieszczenia. Nikt nie kwapił się do jej sprzątania, tak samo jak nikt nie kwapił się do zmycia czerwonych plam. Każdy widział tylko dwie. W rzeczywistości było ich o wiele więcej.

        Nikt nie chciał tam wchodzić przez zniszczonego człowieka, siedzącego pod ścianą naprzeciw drzwi zawsze, gdy te ktoś otwierał. Marszczył wtedy mocno brwi, jakby delikatne światło raziło go niczym latarnia morska, a oni bali się, że wciąż jest wściekły.

        A on tylko się bał.

        Co mógł niby zrobić? Oko za oko, gdyby rzucił się na kogoś, nieważne czy w pełnej świadomości czy tylko częściowej, kara byłaby taka sama, bez względu na wszystko.

        Dziś zniszczony człowiek był bardzo zdenerwowany. Nerwowo rozglądał się po pomieszczeniu, szukając znajomych rysów, znajomych załamań w ścianach, czegokolwiek, co pomogłoby mu przypomnieć, gdzie przebywa. Co to było za miejsce? Nie mógł nawet powiedzieć, w którym miejscu dokładnie kończy się pomieszczenie, brak światła robił swoje, mącąc w jego nerwowych zmysłach. Wstał więc z podłogi, na własną rękę próbując zrobić rozrys pokoju, ale już po dwóch krokach poczuł blokadę w nodze. Szarpnął nią, dwukrotnie, a z każdym ruchem łańcuch obijał się o podłogę, dając wybrzmieć niemiłemu dla ucha dźwięku. Cofnął się więc z powrotem pod ścianę, szukając w niej początku łańcucha, a kiedy to znalazł, złapał oburącz i próbował wyrwać, zapierając się nogami. Być może udałoby mu się to zrobić – w zasadzie było to całkiem prawdopodobne. Płytka bowiem drgnęła, dając mu nadzieję, że faktycznie może się uwolnić.

        Na korytarzu cisza została zmącona krokami kilku osób, idących w rozsypce. Była ona jednak przemyślaną rozsypką, jakkolwiek to mogło wyglądać, było całkiem dobrze rozegrane. Mężczyzna idący za dwójką żołnierzy zerkał na zegarek, chyba miał później inne, ważniejsze plany.

         Zniszczony człowiek nie usłyszał ich, dalej mocując się z łańcuchem i gdy zepsute drzwi otworzyły się, było za późno na upuszczenie go i udawanie, że niczego nie zrobił.

    — No, no, no. Dopiero wrócił, a już chce nas opuścić — powiedział mężczyzna, stojąc w drzwiach w taki sposób, że człowiek nie mógł zobaczyć dokładnie jego twarzy. — Raport.

        Puścił łańcuch, wbijając wzrok w wysoką sylwetkę, za którą stało dwóch mężczyzn, trzymając blisko siebie broń. Przełknął ciężko ślinę.

    — Nie pamiętasz, co się stało? — zapytał obrzydliwie łagodnie, jakby mówił do dziecka, a nie osobnika praktycznie starszego od niego.

        Ale mimo tego pokręcił przecząco głową.

    — Zaraz sobie przypomnisz — mruknął, pstrykając palcami.

        Był to w rzeczy samej sygnał, na dźwięk którego cofnął się o krok. Dwójka mężczyzn weszła do środka, trzymając broń w pogotowiu, jakby naprawdę był niebezpieczny. Jeden z nich szarpnął za jego ręce tylko po to, by skuć je razem, a następnie przeszedł za jego plecy. Wtedy poczuł mocne kopnięcie w tył kolana, które skutecznie sprowadziło go na podłogę, do pozycji klęczącej. Nie rozumiał, co się dzieje, nie mógł zniszczyć mocnych kajdan, owiniętych wokół jego nadgarstków i... bał się. Tak po prostu, jak zwykły człowiek, bał się.

          Kiedy więc stanęli po jego prawej i lewej stronie, kładąc dłonie na jego ramionach, oddech przyśpieszył. W ślad zanim poszło serce, zwiększając częstotliwość uderzeń, gdy ktoś zaświecił latarkę, której snop światła błysnął prosto w jego oczy. Zaraz je zamknął, odwracając instynktownie głowę, by oddalić się jak najdalej od jasności, jednak ktoś odwrócił mu twarz, ciągnąc go za włosy.

        James zacisnął ręce na białej kołdrze, oddychając tak, jakby przed chwilą przebiegł kilkadziesiąt kilometrów bez żadnej przerwy, nie zmieniając tępa biegu ani przez sekundę.

        Nienawidził swoich snów, nienawidził koszmarów, nienawidził kłaść się spać. To wszystko sprowadzało się tylko do jednego, do powrotu do Hydry, z której bezsensownie uciekał za każdym razem, gdy zamykał oczy.

        Z głośnym westchnięciem odczepił palce od pościeli, by przejechać nimi po twarzy zroszonej potem. Nagle zrobiło mu się gorąco, jakby z tym gestem uwolnił wysoką temperaturę w swoim ciele, toteż skopał kołdrę i wstał z łóżka. Kroki skierował do okna, wiecznie zasłoniętego. Nie pamiętał, kiedy ostatnim razem rolety były odsunięte, a zasłony usytuowane tak, by do środka wpadało jak najwięcej światła. Teraz odchylił ją tylko na moment, by złapać za klamkę i otworzyć lekko okno, wpuszczając do środka chłodne, nocne powietrze. Odważył się nawet zerknąć na świat pogrążony we śnie, ale nie oglądał go długo. Tak mu się przynajmniej wydawało, gdy odsuwał się od okna razem z dźwiękiem otwieranych cicho drzwi.

        W progu stanęła Natasha. Włosy miała spięte w luźny warkocz i choć była w starych dresach i jakiejś luźnej koszulce, zdawała się wyglądać najpiękniej, w sposób, w jaki nikt inny nie mógł zrozumieć.

    — Lodowato tu — oznajmiła na wstępie, zamykają za sobą drzwi.

        James zamknął więc z powrotem okno, obserwując, jak w ciemnościach formuje się jej sylwetka. Nie ruszyła się z miejsca.

    — Słyszałam, jak uderzasz w ścianę — wyznała. — Albo kopiesz. Tego nie jestem w stanie stwierdzić.

    — Aż tak głośno to zrobiłem? — wychrypiał, a słowa zdawały się kaleczyć z jakiegoś powodu wnętrze gardła.

    — Wstałam tylko ja, więc... raczej nie aż tak głośno.

    — To dobrze.

        Stali po przeciwnych stronach  pomieszczenia, wpatrując się w swoje twarze, choć nie wiedzieli, że to właśnie robią. Jakby ciemność w pomieszczeniu odbierała im zdolność komunikacji, forsując do skupienia się tylko na wzroku i słuchu, bo nie mieli prawa się odzywać. Nie, gdy zegarek w telefonie Barnesa wskazywał kilka minut po drugiej nad ranem.

        Natasha jednak złamała tę zasadę, wzdychając cicho przy wsadzaniu rąk do kieszeni spodni.

    — W porządku? — zapytała cicho, wyrywając Jamesa z głuchych na prośby o zamknięcie się myśli.

    — Zależy co masz na myśli, pytając o to — stwierdził, wzruszając lekko ramionami, schowanymi pod rękawami luźnej bluzki.

    — Mam na myśli twoje samopoczucie. — Mógł usłyszeć, jak jej oczy wykonują pełne koło, jakoś. — I chciałabym, żeby odpowiedź była choć trochę szczera.

        James ponownie wprawił barki w ruch, podchodząc powolnym krokiem w stronę łóżka na które usiadł, wbijając wzrok w Romanoff.

    — Jak dziecko? — zapytał cicho, nieświadomie zjeżdżając wzrokiem na brzuch rudowłosej.

        Nie, żeby kiedykolwiek o tym rozmawiali. Natasha wspomniała mu o tym raz i to nawet nie wprost, a potem temat się zamknął. Jakby wszystkie kwestie związane z nim zostały wyjaśnione i nie było potrzeby, by do niego wracać.

        Tym razem to Natasha wzruszyła ramionami, podchodząc do niego, by usiąść obok i z wahaniem oprzeć głowę o ramię okryte materiałem.

    — Nie jestem w ciąży — mruknęła, patrząc w swoje palce. — W każdym bądź razie już nie.

        James przymknął oczy, przełykając ciężej ślinę. To była jego wina.

    — Przepraszam Natasha — wyszeptał, nie mogąc się odważyć do podniesienia dłoni i dotknięcia Romanoff w jakikolwiek sposób, by dać jej tym znać, że jest i chce ją wspierać.

    — Przecież to nie jest twoja wina — oznajmiła zaraz, szturchając lekko bruneta. — Tak czasami się dzieje. Nie mogłeś nic z tym zrobić.

    — Jak się czujesz? — Przekrzywił głowę, wbijając wzrok w czubek głowy rudowłosej.

    — Dobrze — odpowiedziała krótko. — Zabrzmi to jak zabrzmi, ale to tylko zarodek, James.

     — A czy to...

     — Bolało? — dokończyła, odsuwając się nieco od starszego tylko po to, by zobaczyć, jak kiwa niemrawo głową. — Nie, w zasadzie nie. Naprawdę wszystko jest w porządku.

    — Przykro mi, że przechodziłaś przez to sama — powiedział, starając się nie skupiać na tym, że znowu stracili coś ważnego w swoich życiach. Świadomość ta niemiło naciskała na dolne partie klatki piersiowej.

    — Wiesz, to nie tak, że chciałam przy tym kogoś mieć. — Zaśmiała się krótko, jego zdaniem dość pusto, ale wcale się temu nie dziwił. — Ale to nie wpłynęło na mnie. Mam na myśli... wciąż mogę zajść w ciążę.

    — Pytanie tylko czy chcesz? — James wbił spojrzenie w jej zielone tęczówki, których kolor wydawał się być po prostu nijaki, zważywszy na to, że wokół nie było żadnego źródła światła, który oświetliłby ich dwójkę.

    — Może kiedyś. Kto wie. — Brzmiała bardzo swobodnie i Barnes chciał wierzyć, że naprawdę nie wywołało to w niej większej reakcji. Chciał wierzyć tak bardzo, że to z jakiegoś powodu go bolało. — Jest łatwiej, kiedy nie myślisz o tym jako o dziecku.

    — Chyba muszę się oswoić z tą myślą — wyznał, nabierając więcej powietrza w płuca. — Kiedy to się stało?

    — Trzy dni temu — odpowiedziała, wsuwając dłoń w dłoń Jamesa, inicjując tym samym pierwszy kontakt, jaki mieli ze sobą od... kilku dni. Prawdopodobnie. — Nie będzie ci lepiej, kiedy będziesz o to ciągle pytał.

    — Chcę, żebyś ty się poczuła lepiej — oznajmił zaraz, specjalnie nakładając na słowo „ty” większy nacisk.

    — Czuję się dobrze, James. Może tak nie brzmię i nie wyglądam, ale naprawdę czuję się dobrze — zapewniła go, przyglądając się jak jego kciuk powoli gładzi skórę na jej dłoni. — Następnym razem będzie lepiej.

        James kiwnął lekko głową, nie będąc wcale do tego przekonany.

    — Co ci się śniło? — zapytała po kilku kolejnych głuchych chwilach ciszy, która wydawała się być zaskakująco odpowiednia między ich dwójką.

    — To, co zwykle — odpowiedział, wzdychając ciężko. — A ty? Dlaczego nie spałaś?

    — Spałam. Obudziłeś mnie — zaoponowała Natasha, wzruszając ramionami. — Przestań tak na mnie patrzeć, naprawdę spałam.

    — Jak ty paskudnie kłamiesz, Natalia — mruknął, w przypływie nagłej odwagi całując rudowłosą w czoło. — Paskudnie.

    — Więc co twoim zdaniem robiłam? — Przewróciła oczami, odchylając się do tyłu, by wylądować plecami na materacu.

    — Myślałaś. — James odwrócił się do młodszej, przyglądając się uważnie jej twarzy. Nie był w stanie dostrzec szczegółów w ciemnościach.

    — Filozoficznie — mruknęła, splatając ze sobą dłonie i kładąc je na brzuchu. — I o czym twoim zdaniem myślałam?

    — O Rosji.

        Nie wyszeptał tego słowa bez powodu, wiedziała o tym. Był chyba w tym jakiś cel i, pod jakimś względem, wcale go nie lubiła.

    — Mogę dzisiaj spać z tobą? — zapytała zmęczonym tonem, z powrotem podnosząc się do siadu. Była zmęczona... wszystkim.

    — Jasne.

×××

        James nie spał. Leżał obok śpiącej  Natashy, gładząc jej plecy i czuł się tak, jakby pilnował jej snu.

        Ciągle myślał, o wszystkim. O dziecku, o ich rozmowie sprzed kilku godzin, o własnym koszmarze, o Peterze. Wszystko się na siebie nakładało sprawiając, że Barnes był skołowany. A przez to wcale nawet nie próbował zamknąć na dłużej oczu, zwyczajnie było to niemożliwe. Zerkał przy tym raz po raz na Natashę, leżącą po jego prawej stronie, plecami do drzwi, pogrążona we śnie i... wyglądała na spokojną. Barnes, gdy zdawał sobie z tego sprawę, unosił kącik ust, a w tyle głowy wzbudzała się myśl, że to dzięki niemu śpi bez wybudzania się. Może nie była to prawda, ale czuł się dzięki temu nie o lepiej.

        Natasha jednak obudziła się, wbijając niechcący łokieć między żebra starszego.

    — Która godzina? — zapytała mrukliwie, odwracając głowę w stronę bruneta. Ciężko było jej utrzymać powieki otwarte.

     — Chyba kilka minut po szóstej — odpowiedział, zakładając kosmyk włosów za ucho rudowłosej. — Jak ci się spało?

    — Zaskakująco dobrze — odpowiedziała, tłumiąc ziewnięcie dłonią. — A ty nie spałeś w ogóle.

    — Spałem.

    — Nawet Rogers byłby w stanie włożyć w takie kłamstwo więcej starania — stwierdziła zielonooka, stukając palcami w tors Jamesa.

        Dalsza rozmowa o tym nie miała sensu, bo James nie zareagował na porównanie do przyjaciela, a Natasha nie rzuciła już żadnym komentarzem, kładąc głowę z powrotem na ramieniu bruneta.

    — Idziemy na śniadanie? — zapytał cicho, chociaż wcale nie był głodny i wcale nie chciał wstawać z łóżka.

    — Jeszcze pięć minut?

    — W porządku.

        Pięć minut przerodziło się w piętnaście, potem w pół godziny, czterdzieści pięć minut i ostatecznie z pokoju Jamesa wyszli dopiero po ósmej.

    — Jak się czujesz? — zapytał James, schodząc powoli schodami obok Natashy. — Tylko bądź ze mną szczera.

    — Chyba czuję się winna — mruknęła Romanoff, wciskając dłonie do kieszeni dresowych spodni. — Ale z drugiej strony nie zrobiłam niczego złego. To po prostu... się stało. Poza tym jest w porządku, nie musisz się martwić.

    — Pamiętaj, że jestem, żeby ciebie wysłuchać — powiedział cicho, splatając z nią palce, by przybliżyć wierzch jej dłoni do ust i pocałować ją.

    — Wiem, przypominasz mi to średnio pięć razy dziennie. — Zaśmiała się krótko i... to był ten jeden z bardziej szczerych śmiechów, jakim go uraczyła.

         W kuchni o tej godzinie nie było nikogo. Cisza tańczyła między nimi, bowiem nie odzywali się do siebie przez cały proces robienia śniadania.

        Głowa Jamesa natomiast nie była już tak pacyfistycznym miejscem. Nie pomyliłby się, opisując ją jako pole ostrej bitwy, pozbawionej jakichkolwiek zasad fair play. Wszystkie myśli grały tam nieczysto, wydzierając na wierzch skrzętnie chowane wspomnienia, forsując Jamesa do odtwarzania niektórych scen od nowa i nakazując mu przypomnieć sobie wszystko, co przeżył w Hydrze. Było to trudne, wiele rzeczy wciąż nie pamiętał, a to tylko sprawiało, że stawał się tym zirytowany. A później również i bezsilny, gdy po długim staraniu nic nie przychodziło ugasić pożaru wojny. Był tym cholernie zmęczony.

    — James! — zawołała nagle Natasha, ale dla zalewanej kawy było już za późno na ratunek.

        Ciemna plama okrążyła kubek Jamesa.

    — Przepraszam — powiedział zaraz, odstawiając elektryczny czajnik na jego miejsce i sięgając po papierowe ręczniki.

    — Mówiłam do ciebie trzy razy. — Natasha wbiła wzrok w jego profil, gdy ścierał zrobiony przez siebie bałagan. — Powiesz mi o czym myślisz czy mam z tobą grać w zgadywanki?

    — Po prostu... — zaczął i nabrał więcej powietrza. Nic jednak nie opuściło jego ust poza cichym westchnięciem. Odrzucił tym razem kłamstwo. — To przez Starka. Twierdzi, że w moim ramieniu jest nadajnik i... prawdopodobnie Peter został porwany przez Hydrę. Z mojej winy.

        Zerknął na Natashę, ale jej mina wciąż była taka sama. Zero gniewu. Zero stresu. Jakby właśnie przeprowadzała z kimś wywiad, podczas którego musiała zachować pełne skupienie i profesjonalizm w parze z którym szła kamienna maska o obojętnym wyglądzie.

    — Dlaczego tak myślisz? — zapytała rudowłosa, wskakując na blat blisko Jamesa i patrząc, jak manewruje papierem, by zebrać całą wylaną kawę.

    — Bo jaki miałby interes w pytaniu o nadajnik? — Rozszerzył na moment ramiona, podkreślając tym samym retorykę, użytą w zdaniu. — Jeśli młody faktycznie został porwany przez Hydrę, to wina autamtycznie spada na mnie.

    — To nie jest Twoja wina, James. Nigdy nie była — oznajmiła stanowczo Natasha, wstrzymując jego ruchy. — Nie mogą ciebie namierzyć, wieża blokuje sygnał takich odbiorników.

    — A co jeśli się mylisz? — Przełknął ciężko ślinę, wbijając wzrok w brązowe smugi zostawione przez kawę na białym blacie.

    — To mielibyśmy nad głową Hydrę — odpowiedziała, wzruszając ramionami. — Nawet gdybyś miał ten cały nadajnik ramieniu, nie przerzuciłoby ich z wieży na Petera, który w tym samym momencie był gdzieś w środku miasta. System może się pomylić, ale nie aż tak.

    — Ale...

    — Nie ma żadnego „ale”, James. — Natasha położyła dłoń na ramieniu starszego i dopiero ten gest spowodował, że wbił w nią wzrok na dłużej niż kilkanaście sekund. — Ja zaraz wrócę — dodała, zsuwając się z blatu.

    — Coś się stało? — zapytał zaraz brunet, zatrzymując jej dłoń na sobie.

    — Idę tylko do łazienki — odpowiedziała z lekkim uśmiechem, przewracając oczami. — Zawołam cię, jeśli coś się stanie — rzuciła, powoli wysuwając rękę spod dłoni bruneta.

        James kiwnął jedynie głową, a potem patrzył, jak rudowłosa opuszcza pomieszczenie.

        Natasha zerknęła za siebie, sprawdzając, czy Barnes nie postanowił przypadkiem za nią iść, i weszła do windy.

    — Friday, gdzie jest Tony? — zapytała, opierając się o ścianę niewielkiego pomieszczenia.

    — W pracowni, razem z Jamesem Rhodeyem. Prosił, aby mu nie przeszkadzać — odpowiedziała sztuczna inteligencja. Jej oświadczenie nie przeszkodziło Natashy we wciśnięciu guzika z piętrem oznaczonym „-1”.

    — Gdyby Barnes pytał, powiedz, że jestem w łazience — dodała już bardziej mrukliwie, wsuwając dłonie do kieszeni bluzy, którą zabrała z pokoju mężczyzny, gdy z niego wychodzili.

    — Dobrze, pani Romanoff.

        Winda zjechała płynnie na sam dół, otwierając drzwi z lekkim, charakterystycznym opóźnieniem. Natasha wyszła z pomieszczenia, kierując się od razu do drzwi pracowni. Przyjście tutaj boso było fatalnym pomysłem, z czego zdawała sobie sprawę z każdym kolejnym krokiem po podłodze pozbawionej ogrzewania, ale nie cofnęła się. Zamiast tego podeszła do czytnika linii papilarnych i zamiast przyłożyć do niego kciuka, wpisała szybko kod. Widziała kilka razy jak Tony to robił, zapamiętała i teraz to wykorzystała, z uśmiechem patrząc, jak blokada ustępuje, a drzwi uchylają się lekko. Nie czekając na nic, pchnęła je i weszła do środka.

        Rhodey spał, oparty o jeden z zawalonych różnymi rzeczami stolików. Tony natomiast wyglądał zaskakująco rześko jak na kogoś, kto pewnie nie spał kilka nocy z rzędu.

    — Stark — powiedziała Natasha, nie odchodząc od wyjścia z pracowni.

    — Romanoff. — Tony nawet nie odwrócił się do kobiety, wciąż przyglądając się holograficznej mapie z zaznaczonymi punktami. — Nie masz rano jakiejś misji, że przychodzisz tutaj?

    — Jest po ósmej rano — mruknęła, zaplatając ręce na klatce piersiowej. — Ile już każesz mu tutaj siedzieć?

    — Rhodesowi? — zapytał głupio, zerkając na śpiącego przyjaciela. — Pomaga mi z dobroci serca.

    — Oczywiście. — Natasha przewróciła oczami. — Powinniśmy porozmawiać.

    — Oj, nie lubię tego tonu — oznajmił brunet, odwracając się wreszcie przodem do agentki. — Tej postawy też nie. Wiesz jakie jest na to najlepsze rozwiązanie? Umówienie się na spotkanie. Proponuję trzydziesty luty.

    — Nie radzę ci mnie denerwować — mruknęła Natasha, patrząc jak mężczyzna odpycha się od stolika i rusza w jej stronę. — Lepiej będzie, jak wyjdziemy.

    — Żebyśmy mogli pobić się bez świadków? — Uniósł prawą brew, przyglądając się uważnie sylwetce Rosjanki.

    — Oczywiście.

    — Więc podziękuję, wolę mieć świadka — stwierdził z lekkim, pustym uśmiechem, mając zamiar wrócić z powrotem przed mapę, by bez celu wpatrywać się w zaznaczone miejsca.

        Natasha była szybsza, jak zawsze. Zdążyła złapać brunęta za materiał koszulki i pociągnąć go na korytarz, głośno zamykając przy tym drzwi.

    — To już podchodzi pod napaść — oznajmił bez wahania, poprawiając ubranie.

    — Przy zgłaszaniu dodaj „na tle seksualnym”, na pewno ci uwierzą — powiedziała zaskakująco spokojnym tonem, przyglądając się miliarderowi. — Prosiłam ciebie o jedną rzecz, Tony. Jedną, kurwa, rzecz.

    — Damy nie powinny przeklinać, to po pierwsze — przypomniał, podobnie jak Natasha przed chwilą zaplatając ręce na klatce piersiowej. — A po drugie, nie wiem, o czym mówisz.

    — Jasne, graj głupiego — zaśmiała się krótko, przerażająco pusto, nawet jak na nią. — Miałeś nie mówić Jamesowi o Hydrze.

    — Prędzej czy później i tak by się dowiedział — stwierdził, wzruszając ramionami. — Lepiej dla niego.

    — Dowiedziałby się w normalny sposób! — warknęła Natasha, zaciskając ręce w pięści. — A nie dzięki oskarżeniom. Ty w ogóle myślisz? Jak mieliby namierzyć Barnesa i pomylić go z nastolatkiem?

    — Jaką masz pewność, że młody nie był ich celem od początku? — odbił Tony, mrużąc lekko oczy.

    — Nawet jeśli był, nie masz prawa rzucać w niego oskarżeniami, kiedy nic nie zrobił!

    — Do cholery, Natasha! — wrzasnął nagle Stark, być może zaskakując nieco rudowłosą nagłym podniesieniem tonu. — Moje dziecko zaginęło, rozumiesz? Nie wiesz jak to jest, kiedy wszyscy wokół starają się żyć tak, jakby nic się nie stało, kiedy ty właśnie przeżywasz jego stratę!

        Natasha przełknęła ciężko ślinę, czując, że przez jego słowa serce zadudniło w klatce piersiowej nieco szybciej.

    — To nie znaczy, że masz się zachowywać jak pieprzony dupek! — odbiła, zbliżając się bardziej do Starka. — Staramy ci się pomóc, rozumiesz? A nie zrobimy tego, kiedy zaczniesz nas wszystkich obwiniać!

    — Pomóc? — powtórzył, śmiejąc się kpiąco w twarz Romanoff. — Rhodes stara się pomóc, a wy...

    — Gdybym nie poleciała do Norwegii nie miałbyś pewnie połowy punktów na tamtej mapie! — zawołała, przerywając brunetowi. — Poszliśmy z tobą przeszukiwać Nowy Jork. Wiesz kto obdzwaniał wszystkie szpitale i komendy? Ile raz Wilson przeleciał nad miastem w ciągu jednego dnia?

        Tony zacisnął usta w linię, przez którą nie było możliwości, by przebrnęło choćby krótkie zdanie.

    — Nie winię ciebie za to, że tego nie wiesz — powiedziała, zbliżając się nieco do Starka. — Ale ty nie powinieneś twierdzić, że niczego nie robimy. Bo naprawdę się staramy.

    — Dlaczego nic nie powiedzieliście?

    — Nikt nie pytał — mruknęła kobieta, wymijając powoli Tony'ego. Myślał, że już temat został zakończony, ale Natasha wbiła spojrzenie w jego brązowe oczy. — Nie rób sobie z nas wrogów, Tony.

    — A co jeśli zrobię? — Nie zrobiłby, wiedziała o tym ona i on. Chociaż... obydwoje nie byli tego pewni w stu procentach.

    — Zostaniesz sam. A prędzej czy później i tak będziesz nas potrzebował do odbicia Petera — odpowiedziała płynnie, jakby została stworzona do odpowiadania na takie pytania.

    — Czyli mówisz, że zniknęłabyś razem z Barnesem?

    — A w ślad za nami poszedłby wściekły Rogers. — Potaknęła, wzruszając ramionami.

        Najgorsze w tym wszystkim było to, że miała rację. We wszystkim. Ale i tak nie powiedział tego na głos, w milczeniu patrząc, jak rudowłosa wchodzi do windy.

        W tym samym czasie James Barnes przekręcał klucz w drzwiach garażu.

        Nie miałby problemów w ucieczce boso w piżamie i nie wiedział, czy ten fakt go przerażał. Być może tak, w jakimś niewielkim stopniu, bo nie powstrzymałoby go prawdopodobnie nic przed wsiąściem do jednego ze Starkowych samochodów, przekręcenia klucza w stacyjce i spokojnym wyjechaniu z podziemnego parkingu, nie wzbudzając przy tym żadnych podejrzeń.

        Stop. Jakąś jego część powstrzymywała Natasha, która jeszcze nie wróciła z łazienki, a jeśli tak, musiała bardzo się zdziwić na widok pustej kuchni. Ale to nic, wytłumaczy się, zawsze to robił. Tym razem przecież też nie powinno być problemów, tak?

        Był jeden. Poczucie winy Jamesa.

        Dawno nie czuł się tak fatalnie, żyjąc ze świadomością straty i dokonania złych czynów. Może Natasha miała rację, może to nie jego wina, że młody został porwany prawdopodobnie przez Hydrę. Ale nie potrafił już wybierać kolejnego numeru szpitala czy komendy, nie widział w tym już sensu. Peter był gdzieś, gdzie nie byli w stanie dotrzeć, z jakiegoś powodu. Nie potrafili. A James mógł pomóc i chyba nawet wiedział, jak.

    — To nie będzie przyjemne — mruknął, dostając się do niewielkiego stolika z kilkoma narzędziami, które Barnes obrzucił wzrokiem.

        Dziwnie było mu nagle tracić władzę w lewej ręce, kiedy odłączył ją od swojego ciała i ściągnął z nasady. Nienawidził maszyny z całego serca, nie raz miał ochotę się jej pozbyć. A potem... potem zdawał sobie sprawę, że bez tej ręki jest nikim. Zepsutym człowiekiem, który z jakiegoś powodu próbował żyć normalnie, kiedy wszystko wokół zdawało się być rozszalałe.

       Metalowa ręka leżąca na blacie stolika była dość... niecodziennym zjawiskiem. James przekrzywił głowę, może z lekkim obrzydzeniem wbijając w nią wzrok, gdy w końcu postanowił zacząć szukać czegokolwiek. Pamiętał, że otwierała się ona w trzech miejscach, więc nie powinno być aż tak trudno. A może w dwóch? Palce zaciśnięte wokół śrubokręta zatrzymały się nad metalowym ramieniem, zmuszając Barnesa do zastanowienia się. Co jeśli znajdzie ten nadajnik? Jeśli przez przypadek go uruchomi? Będzie musiał wrócić? Jeśli... jeśli w ten sposób będzie mógł zrobić coś dobrego...

        Wbił narzędzie między dwie łuski, mając nadzieję, że jakimś cudem trafił w otwierającą się część, ale nie miał aż tak dużo szczęścia, by to zrobić. Właściwie, nawet nie zarysował srebrnej powłoki, śrubokręt nie miał żadnej mocy względem tworu Hydry, który dźgał jeszcze kilka razy, zanim doszło do niego, że nie ma to sensu. Ale musiało mieć, miało, na pewno, wiedział to. Chyba tylko ta głupia nadzieja sprawiała, że jeszcze wpychał śrubokręt w między blaszki, by w końcu, przy przegubie, zaskoczyć samego siebie.

        Znalazł nadajnik. Jego czerwona kontrolka pulsacyjnie błyskała czerwienią.

•🔸•🔸•🔸•

3870 słów!!

WIELKI POWRÓT TAAAAK

udawajmy, że tej dziwnej przerwy nie było, okay? 😃👍🏻 bardzo za nią przepraszam tho nie mam na to wytłumaczenia nawet...

also czy było mi przykro podczas pisania sceny jamesa i natashy w jego sypialni? tAK, BYŁO MI CHOLERNIE PRZYKRO

[miejsce na rzewne łzy]

[a tu miejsce na zabicie mnie]







zapsuty koszyk stojący obok tynku:
\_____/

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro