14. same past
Tony'ego Starka budziły rano przeróżne dźwięki – był zdania, że każdy z nich przynajmniej raz przyczynił się do odebrania ma snu. Nie, żeby był on jakiś specjalnie długi czy choćby nadający człowiekowi trzeźwości umysłu.
Po prostu nie było rzeczy, która jeszcze nie obudziła bruneta. Huk silnika samolotu? Żeby to było raz. Czyjś głos nad uchem? To już nawet przestało być oryginalne. Zwykły budzik? Przecież do szkoły jakoś musiał się zbierać, prawda?
Rzadko kiedy robił to jednak jego telefon, który na własne potrzeby stworzył i nazwał StarkPadem, bo dlaczego nie? Miał czas i możliwości, to z tego korzystał, i teraz na wszelkich spotkaniach zachowywał się jak gówniarz, włamując do systemów rozmówcy. To już był nawyk, przestał to kontrolować dawno temu i szczerze, ale naprawdę szczerze? Przestało być mu przykro.
Wątpił, czy kiedykolwiek mu z tego powodu było przykro.
Kiedy był młodszy, ojciec karał go za późne wstawanie i niestosowanie się do budzika. Był cichy, naprawdę nikomu nie przeszkadzał, a mimo to jakimś cudem mężczyzna zawsze słyszała jego dźwięk. I zawsze, do cholery, słyszał, jak młody Stark włączał drzemkę i przewracał się na drugi bok, mając zamiar z powrotem ułożyć się do spania.
I tak oto zaczynał się dzień u Starków – chłodna ocena Tony'ego i Howarda przez główną pokojówkę, wspólne śniadanie i rozejście się w swoją stronę.
Minęło jednak sporo lat; Tony już nie był oceniany przez główną pokojówkę, rzadko kiedy jadał wspólne śniadanie i już nie miał z kim rozchodzić w swoją stronę.
Zmieniło się też to, że rano obudził go dzwonek własnego telefonu.
Stark dźwignął się na przedramieniu, zbyt zaskoczony tym dźwiękiem, by zrozumieć swoje położenie i jak w ogóle znalazł się w tym pokoju. Złapał jednak za telefon, tępo wpatrując się w jego ekran, i gdy rozczytał wreszcie litery, szybko odebrał połączenie.
— Mów — wychrypiał, podnosząc się do siadu. Obok niego na łóżku nie było nikogo.
— Spałeś? — zapytał jednak rozmówca sprawiając, że Tony przewrócił ostentacyjnie oczami. Aż żałował, że nie mógł tego zobaczyć.
— Tak — odpowiedział zdawkowo, odsuwając telefon od ucha i włączając na nim tryb głośnomówiący. — A teraz mów.
Sam wstał, kładąc telefon na szafce nocnej i podchodząc do garderoby, by wziąć ubrania bardziej zdatne do użytku niż to, co aktualnie miał na sobie.
— Wydaje mi się, że wreszcie ruszyłem — oznajmił James Rhodes. Słowa te sprawiły, że Tony niemal upuścił trzymane rzeczy. — Do cholery ruszyłem, słyszysz?
— Tak, tak, słyszę doskonale — odpowiedział zaraz, przypadając do telefonu. — Mów wszystko, co wiesz — dodał, rozpoczynając nagrywanie rozmowy, by nic mu nie umknęło.
— Dwa miesiące temu, dokładnie w dzień zaginięcia młodego, w jednej z dzielnic zostały zarejestrowane dziwne wyskoki prądu — oznajmił głosem dziwnie zaaferowanym.
— A co to ma do rzeczy? — zapytał Tony, marszcząc mocno brwi.
— No poczekaj — warknął Rhodes, zapewne teraz przewracając oczami. — Też nie myślałem, że to było coś ważnego, ale zdobyłem te nagrania na wszelki wypadek i, człowieku, musisz je obejrzeć.
Tony niewiele myśląc złapał za telefon i nie zwracając uwagi na fakt, iż obecnie w Nowym Jorku była trzecia nad ranem, pognał wprost do salonu. Wysłane nagranie szybko przerzucił na duży ekran, ominął zabezpieczenia, jakie ustawił Rhodey i zaczął oglądać, gryząc policzki od środka.
W tym samym czasie James Buchanan Barnes, znany jako „Bucky” (co go cieszyło) i „Zimowy Żołnierz” (co go smuciło) wyszedł ze swojego pokoju, kierując się w stronę kuchni. Nie zaświecił światła, nie starał się zrobić nic, by ułatwić sobie do niej drogę – szedł jednostajnym krokiem, poprawiając jakoś wzburzone włosy i koszulkę, w której udało mu się zasnąć na całe dwie godziny.
Żałosne.
James nie wiedział już, co miał ze sobą robić po nocach. Z przymusu czytał książki, ale każdą, którą miał w pokoju już przemęczył i choć niektóre z nich były ciekawe, nie chciał sięgać drugi raz po tę samą pozycję. Ileż można czytać jedno i to samo? Czasami też zaczynał sprzątać; odzywała się wtedy jego pedantyczna strona i pochłaniała go na kilka godzin. Ale też nie było to stałe zajęcia, bo bałagan robił raz na jakiś czas.
Więc często James wychodził; można go było znaleźć na przyklad w kuchni, siłowni lub strzelnicy.
Udało mu się zejść ze schodów; stąd do kuchni i zarazem salonu nie było daleko. Zaniepokoiły go jednak dźwięki tak dobrze znanej i znienawidzonej walki, które zmusiły serce Jamesa do przyspieszenia. Cicho, jak wilk przymierzający się do zaatakowania swojej ofiary, przemknął przez niewielki korytarz i, wykorzystując cień padający w nim, przycisnął się do ściany, obserwując to, co działo się w salonie.
Przed dużym ekranem stał Tony, trzymając telefon w ręce tak, że James wywnioskował, iż z kimś rozmawiał. Rozmówca jednak nie odzywał się słowem do Starka, tak samo zresztą jak sam Stark, zbyt zainteresowany tym, co dzieje się na telewizorze. Tam też James przeniósł swoje spojrzenie.
Rozpoznał na nagraniu sylwetkę cholernego Spider-Mana. Mimo iż nagranie było czarnobiałe i nie zostało nagrane w najlepszej jakości był w stanie zobaczyć, iż kostium nastolatka jest zniszczony – a konkretniej przepalony, na pewno poczarniały. Walczył z nim ktoś, kogo postaci określić nie był w stanie, bo jego istota nie miała dla Jamesa sensu; z poczarniałych dłoni wydostawały się iskry i wiązki elektryczności, którym towarzyszył niesamowity huk.
Walka trwała chwilę – dzieciak z minuty na minutę słabł coraz bardziej, wyczerpany ciągłym atakowaniem ze strony mężczyzny, który zdecydowanie miał nad nim przewagę. James nie mógł już patrzeć na to, jak młody bity jest coraz bardziej. Zerknął krótko na Tony'ego, który mimo iż stał niewzruszony, na pewno przeżywał to, co działo się na ekranie. Dlatego James, niemo solidaryzując się z mężczyzną, z powrotem wbił spojrzenie w ekran telewizora, skubiąc dolną wargę do krwi.
Chłopiec upadł. Jego ciało drgało przez wszystkie postrzały, którymi został zaatakowany. Widać było, że nie miał siły wstać. James zacisnął palce na framudze łuku, oglądając klęskę cholernego nastolatka, której ojciec nie powinien nigdy zobaczyć.
Peter zapewne zemdlał w tamtej chwili, zbyt wyczerpany atakowaniem i bronieniem się przed chorym człowiekiem, który po swoim zwycięstwie wyprostował się i spojrzał w górę. Z dłoni wciąż tryskały pojedyncze iskry, teraz z większą częstotliwością. Za czymś się rozglądał; przestał, gdy w rogu ekranu nagle pojawił się jakiś człowiek. Wtedy nagranie urwało się, uniemożliwiając identyfikacji nowego przybysza. Tony wydał szybko komendę by cofnąć nagranie i przybliżyć na nowego człowieka, a wtedy James zacisnął usta w wąską linię.
Na ramieniu osobnika dumnie widniała czaszka z mackami.
I to był moment, w którym poczuł, że nie może stać biernie; musiał odnaleźć Hydrę.
×××
— Więc — zaczął Tony, specjalnie używając tego słowa, by zirytować osoby, które nie lubiły rozpoczęcia zdania za pomocą „więc” — mniemam, iż każdy tutaj zna powód zebrania tego spotkania — oznajmił, obrzucając spojrzeniem każdego z Avengersów.
Steve, Sam, Clint, siedzący po drugiej stronie ekranu, Natasha i James kiwnęli głowami, nie odzywając się ani słowem w tamtej chwili. Nikt nie chciał przerywać Tony'emu – dzisiaj głos należał w pełni do niego.
— Przypomnę, jeśli nie wiecie — stwierdził jednak, nabierając więcej powietrza w płuca. — Mój syn, Peter Benjamin Stark, został porwany. Musimy go odbić.
To był pierwszy raz, kiedy Tony powiedział o tym na głos; nie, że „Petera tu nie ma”, że „jest, ale nie wie jeszcze gdzie”. Użył słów adekwatnych do sytuacji, słów, które niesamowicie ciążyły mu na barkach, zalegały w umyśle i tworzyły gulę w gardle.
Przyznał to na głos; dzięki temu Avengersi pojęli, że to naprawdę poważna sytuacja.
— Akcję zaczniemy, jeśli tylko dostaniemy wszelkie informacje od Alexa Mroshta, z którym udało nam się nawiązać kontakt.
— Kim jest Alex Mrosht? — zapytał Sam; jeden z dwóch niewtajemniczonych w istnienie człowieka o takim nazwisku.
— Kolega z Hydry — odpowiedział zbywczo Stark. — Nasz informator.
— Mamy szpiega w Hydrze i nikt nie raczył mi tego powiedzieć? — W głosie Clinta pobrzmiało zaskoczenie, połączone z wyrzutem. — Ludzie, pracujemy ze sobą od ilu lat?
— Mamy go od dwóch dni — oznajmił Steve, zerkając na duży ekran. — Wcześniej nie wiedzieliśmy, że ktoś taki jest.
— To wciąż dwa dni zwłoki, mogliście...
— Rozczaruję cię Merida, ale to zebranie nie powinno skupiać się na tobie — przerwał szybko Tony, wsadzając prawą rękę do kieszeni wykantowanych spodni. — Przykro mi bardzo.
— Spisujesz sobie gdzieś nazwy wszystkich bohaterów z łukiem czy po prostu jesteś na bieżąco z bajkami? — zapytał jednak Barton, mrużąc lekko oczy.
— Czy ty nosisz okulary? — Tony przyjrzał się lepiej cyfrowemu widokowi blondyna. — Starzejesz się dziadziu. Kiedy pierwszy wnuk?
— To okulary do pracy przy laptopie, daj sobie siana — mruknął łucznik, przewracając oczami. — Poza tym, z naszej dwójki to ty jesteś starszy.
— O dwa lata, nie próbuj się tym ratować — rzucił ot tak Stark, wzruszając ramionami. — Wracając; proszę was, żebyście byli gotowi o każdej chwili. Żadnych misji przez najbliższy czas, zero wyjść z wieży, a Clint od razu, jak usłyszy mój dzwonek, wsiada w samolot i leci do podanych współrzędnych.
— Nie wydaje ci się, że to ingerowanie w nasze życia prywatne? — zapytał Wilson, marszcząc brwi.
— Wydaje. W zasadzie, doskonale zdaję sobie z tego sprawę — stwierdził swobodnie Stark. — Ale nie prosiłbym o to, gdyby to nie było ważne.
— Tony ma rację — powiedział Steven Rogers, spoglądając na Sama Wilsona. — Peter jest praktycznie jednym z nas. Jest częścią naszego zespołu.
— Musimy pracować szybko — dorzucił James, opierając się o blat stolika. — Nie wiadomo, kiedy będziemy mieć drugą okazję, dlatego wszyscy muszą być na miejscu, gotowi do akcji.
— I dlatego tę akcję poprowadzi Barnes — dodał Tony od niechcenia, wbijając spojrzenie w bruneta, siedzącego przy końcu stołu i chowającego za Natashą.
Wszystkie spojrzenia, te zaskoczone i zmęczone, zostały zwrócone ku Jamesowi, który poczuł się niesamowicie nieswojo.
— Słucham?
— Słyszałeś, co powiedziałem — oznajmił Tony, wzruszając kolejny raz ramionami. — Z nas wszystkich najlepiej znasz Hydrę, a przy tym Alexa.
— Może i tak, ale nie znam planów budowy każdej bazy — odpowiedział zaraz, nerwowo poruszając się na krześle.
— Za niedługo poznasz — odpowiedział ot tak Tony, przekrzywiając lekko głowę w bok. — Alex zapewne je przekaże przy najbliższym kontakcie.
— O ile uda mu się je zdobyć — odpowiedział jak zwykle rozsądnie Steve, unosząc lekko brew ku górze.
— Wtedy będziemy potrzebowali tylko lokalizacji tej bazy — stwierdziła Natasha, która dotychczas odezwała się po raz pierwszy podczas spotkania. — Wtedy namierzymy ją z łatwością. Poza tym, większość tych baz to ruiny jakichś zamków lub fortyfikacji.
— A one są dla nas dostępne — potaknął Stark, opierając się o blat stolika. — Więc Barnes, zgadzasz się?
James nabrał powoli dużo powietrza w płuca, zerkając na twarze zebranych; jakby szukał u nich aprobaty. Tak naprawdę znalazł ją chwilę po tym, jak Tony powiedział swój plan – oczy Natashy zawsze mówiły więcej, niż jej słowa.
— Tak. Zgadzam się.
— Świetnie — stwierdził Tony. — A wy?
— Wiesz, raczej nie mamy innej opcji, niż zgodzenie się na to — stwierdził Clint, unosząc kąciki ust w niewielkim uśmiechu. — Daj znać, a pojawię się najszybciej, jak się da.
Tony kiwnął głową; ciężko mu było uformować cokolwiek, co byłoby wyrazem jego podzięki względem zespołu.
— Na nas też możesz liczyć — powiedział Sam, pokazując przy tym na Kapitana, siedzącego po jego prawej stronie.
— On raczej nie miał żadnego innego wyjścia — rzucił Tony, wskazując krótko Steve'a. — Natasha?
Natasha popatrzyła na niego obojętnym wzrokiem. Ściągnęła nogi ze stolika, przysunęła się bliżej niego. Milczała.
Milczeli też i Avengersi, dający jej czas do namysłu, do rozważenia wszystkich „za” i „przeciw”. I tylko jedna osoba wiedziała, że podjęła decyzję zanim została zapytana.
— Ktoś przecież musi was przypilnować — powiedziała ot tak, opierając policzek o przegub dłoni.
— A ciebie to nikt przypilnować nie musi? — zapytał Clint, unosząc ku górze prawą brew.
— Ja jestem samowystarczalna — odpowiedziała ot tak, wzruszając ramionami.
Nikt nie widział, że szturchnęła lekko nogę Jamesa.
— To na razie...
Tony przerwał, słysząc dźwięk przychodzącej wiadomości. Avengersi spojrzeli po sobie, próbując odgadnąć do kogo przyszła wiadomości i zapewne część z nich znowu uniosła w zaskoczeniu brwi. To telefon Jamesa został wyciągnięty z kieszeni jego bluzy.
— To Alex — powiedział szybko. — Chce spotkać się jutro za Nowym Jorkiem.
— Wysłał współrzędne? — zapytał szybko Tony, przekrzywiając lekko głowę w bok.
— Tak. — James kiwnął głową, mrużąc lekko oczy. — Napisał, że może przylecieć kilka osób, ale chce porozmawiać tylko z tobą, Tony.
Mężczyzna skinął głową, stukając palcem wskazującym o blat ciemnego stolika.
— Polecę z tobą — oznajmiła Natasha, wstając od stolika.
— Nie ma mowy — powiedział szybko James, wbijając w nią spojrzenie. — Co jeśli będzie śledzony przez agentów Hydry?
— To i tak będę bezpieczniejsza, niż gdybyś był tam ty — odpowiedziała rudowłosa, wzruszając ramionami. — Steve poleci z nami.
— Oczywiście. — Blondyn skinął głową, zerkając krótko na Jamesa. — Będziemy w stałym kontakcie.
— To hipokryzja — stwierdził nagle Barnes nieco podniesionym tonem. — Nie mogę lecieć jutro, ale prowadzić akcję ratunkową w cholernej bazie Hydry już mogę?
— On ma rację. — Nikt nie spodziewał się faktu, iż Tony zgodzi się z Jamesem. — Chcę, żeby z nami leciał.
W pomieszczeniu zrobiło się znowu cicho. Natasha spojrzała na Tony'ego pustym wzrokiem, jakby jednocześnie chciała mu wypomnieć podjęte decyzje i zabić go tym spojrzeniem. Chciała chyba coś powiedzieć, ale ostatecznie tylko odstawiła krzesło i skierowała się do wyjścia, mocniej wiążąc sznurek zwykłych, dresowych spodni.
Drzwi zamknęły się za nią cicho.
— Pogadam z nią — oznajmił Clint i nie czekając na czyjąś aprobatę, pożegnał się i zakończył połączenie.
— Może powinniśmy odsunąć ją od tej misji? — zaproponował Sam, zerkając kolejno na twarze członków elitarnego zespołu.
— Żeby denerwowała się jeszcze bardziej? — James prześmiewczo uniósł ku górze brwi.
— Ona potrzebuje spokoju, James — przypomniał Steve; jako jedyny zdawał się wiedzieć więcej, niż Sam i Tony.
— Pieprzenie — rzucił brunet, wstając od stolika. — Potrzebuje nas. Dlatego powinna pójść tam z nami.
— Zgodziła się — przypomniał Stark, prostując się. — Nie możemy podważać jej decyzji.
— Skoro tak uważacie. — Wilson wzruszył ramionami. — Więc przygotujmy się do jak najszybszego odlotu.
×××
James Barnes nie przepadał za powrotem do przeszłości.
Może gdyby nie było w niej tyle bólu, wrzasków i cierpienia, James patrzyłby na nią nieco przychylniej. Bez grymasu na twarzy, bez dziwnych wstrząsów, koszmarów i zimnego potu, z którym często budził się po nocach.
Czasami miał wrażenie, że tylko z tego się składała. Zdawał się nie pamiętać, że były czasy przed Hydrą – że często wymykał się z domu, by pod wieczór bawić się z kolegami w piłkę, łataną przez mamę kolegi niezliczoną ilość razy. Lub gdy jako nastolatek odwiedzał wieczorami dziewczynę z kamienicy naprzeciw, której często przyglądał się ze swojego okna, jeśli jeszcze nie spał, zmęczony kolejnym dniem ciężkiej pracy. Albo gdy po raz kolejny zabierał Steve'a do coraz nowszych i zwymyślanych miejsc, o których wymyślał historie, a blondyn ślepo w nie wierzył.
Bo kto mógłby Jamesa poprawić, skoro miejsca te dawno przestały być odwiedzane?
Istniała jeszcze przeszłość z Czerwonej Komnaty. W niej wciąż słyszał melodię „Jeziora Łabędziego” i delikatny krok baletnicy.
Natasha Romanoff również nie przepadała za powrotem do przeszłości.
Dlatego nie podejmowali się rozmów dotyczących tego, co było. Skupiali się bardziej na tym, co jest teraz i... czasami, bardzo rzadko, o tym, co może się zdarzyć.
James kierował się do pokoju Romanoff. Miał wrażenie, że każdy wie o jego spacerach do tej konkretnej sypialni, a jednocześnie nikt nie mówi o tym na głos. Domyślał się dlaczego – ale też nie mówił o tym na głos. Więc każdy po prostu myślał, ignorując to, co dzieje się wokół. Z ich dwójką na czele, oczywiście.
Złapał za klamkę jej sypialni, pociągnął ją w dół. Drzwi otworzyły się płynnie, jednak nie w pełni swoich możliwości, bo James im na to nie pozwolił. Wślizgnął się do środka, doskonale wiedząc, że jeśli zapyta, czy może wejść, odpowiedź będzie przecząca. Zawsze. Natasha nie lubiła, gdy ktoś o to pytał, więc mówiła „nie”.
— Muszę kończyć — oznajmiła kobieta, udając swój smutny, przepraszający ton. — Do zobaczenia, Clint.
Rozłączyła się chwilę po tym. Telefon położyła na brzuchu razem z własnymi dłońmi; nogi wciąż opierała o ścianę.
— Muszę tam być.
— Nie tłumacz się — powiedziała obojętnie, krzyżując nogi w kostkach. Wiedział, że nie lubiła tak leżeć, mimo to nie zmieniała pozycji. — Nie chcę tego słuchać.
— Chcesz, bo nie rozumiesz, dlaczego zrobiłem tak, a nie inaczej — stwierdził zaraz podchodząc do jej dużego, dwuosobowego łóżka. — Dlatego jesteś zła. Dlatego nie chcesz, żebym się tłumaczył.
— Oh błagam — mruknęła, przewracając oczami. — Mój świat nie kręci się wokół ciebie.
— Ale za to mój świat kręci się wokół ciebie — powiedział i usiadł z wahaniem obok niej. — Więc powiedz mi, dlaczego jesteś zła.
— Nie jestem zła, Barnes — warknęła Romanoff i uderzyła bruneta nogą w ramię.
— Jesteś, inaczej nie uderzyłabyś mnie ot tak — stwierdził, unosząc dłoń, by obronić się przed drugim atakiem. — O co chodzi?
Rosjanka spojrzała na Jamesa. Teraz, patrząc na nią z góry, miał przed sobą zupełnie inne oblicze Natashy; takiej, która była zwykłym człowiekiem. Która się bała, która miała wątpliwości, która nie była tą dzielną i niezależną agentką. Która była już zmęczona ciągłą pogonią, jednocześnie bojąc się przyznać, że bez tego jest nikim. A przecież wcale tak nie było.
— Straciłam dziecko — powiedziała, patrząc prosto w oczy Jamesa. — Znaczy, ciężko je nazwać dzieckiem, bo wcale go nie przypominało, ale... — nabrała więcej powietrza czując, że idzie nie w tym kierunku, w którym chciała pójść. – Nie chcę stracić też ciebie, James.
— Nie stracisz — powiedział, przysuwając się bliżej niej. — Nie stracisz, rozumiesz?
— To dlaczego wciąż pchasz się do Hydry? — zapytała z wyrzutem, marszcząc lekko brwi. — Dlaczego cały czas zgadzasz się na to, by tam lecieć?
— Muszę, Nat — odpowiedział, wsuwając dłoń pod dłoń rudowłosej. — Nie poradzą sobie beze mnie.
— Ja bez ciebie też sobie nie poradzę — stwierdziła zaraz, wbijając palce w skórę Jamesa.
— Obiecuję, że do ciebie wrócę. Zawsze wracam.
Natasha westchnęła. Chyba nie usatysfakcjonowała jej ta odpowiedź, choć James wierzył, że jednak było na odwrót.
— Pomożemy im — oznajmiła Romanoff, siadając wreszcie do siadu. — Ale potem stąd uciekniemy.
— Co tylko zechcesz — odparł łagodnie, przyciągając Natashę do siebie.
— Daleko — wymruczała w jego szyję. — Cholernie daleko. Żeby nikt nie mógł nas znaleźć.
— Aż tak daleko? — dopytał, opierając policzek o jej głowę.
— Albo jeszcze dalej, to nie ma znaczenia — stwierdziła i zaczęła jeździć palcami po plecach Jamesa. — Mam już dość tej chorej walki. Chcę normalności.
— Myślisz, że jesteśmy w stanie to osiągnąć? — zapytał z wahaniem, przyglądając się ciemnej ścianie, nieoświetlonej żadnym źródłem światła.
— Przez krótki moment myśleliśmy, że zostaniemy rodzicami — stwierdziła, wzruszając ramionami. — Nie ma rzeczy, której nie osiągniemy. Raczej.
— Raczej?
— Nie doszukujmy się cudów, panie Barnes.
James uniósł lekko kąciki ust ku górze, z łatwością wciągając Romanoff na własne kolana. Nie pozostawiła mu jednak uciechy z faktu, iż gest ten wykonał zupełnie sam – zaraz poprawiła się, zmieniając pozycję tak, by było jej wygodniej. Ale nie narzekał. Nie narzekał też na fakt, że tuż po kłótni zachowywali się tak, jakby wcale jej nie było.
— Dobrze, pani Barnes — wymruczał, powoli zaczynając nimi kołysać.
Natasha odsunęła się jednak od niego, z uwagą przyglądając się jego twarzy.
— Romanoff — poprawiła, marszcząc lekko brwi. James pokręcił przecząco głową.
— Barnes.
— To gówniarskie — stwierdziła, uśmiechając się lekko. Nie często to robiła w ostatnim czasie. — Nie mów tak.
— Wyjdź za mnie — poprosił, gładząc powoli jej plecy prawą ręką. — Wyjdź za mnie, Natalia.
Rudowłosa z wahaniem przeniosła dłonie na policzki Jamesa, ostrożnie gładząc kciukami szorstkie policzki. Mimo ciemności widziała jego oczy doskonale – jak przyglądają się właśnie jej, z tym samym uwielbieniem, jak za każdym razem. Czuła spokojny oddech bruneta na własnych ustach, jego unoszącą i opadającą klatkę piersiową na własnej piersi, jego dłonie, czule głaszczące jej własne plecy.
I to wszystko było jej.
— Bez ludzi, bez świadków, bez żadnej imprezy — dodał, zakładając kosmyk włosów Natashy za jej ucho. — Tylko ty i ja.
— I urzędnik — zaśmiała się, cicho i krótko, a dźwięk ten sprawił, że James uniósł kąciki ust ku górze. — Ktoś musi nam udzielić ślubu.
— Tak, racja — przyznał, kiwając krótko głową. — Ale potem będziesz tylko ty i ja.
— Dobrze. Tylko ty i ja — powtórzyła, opierając czoło o czoło Jamesa. — Więc możesz nazywać mnie panią Barnes.
Kilka godzin później, już jako prawie państwo Barnes, wsiadali do quinjeta, gdzie już czekał na nich Steve i Tony. Na spotkanie z Alexem lecieli praktycznie w tym samym składzie, w zasadzie jako cywile – z tą różnicą, że broń mieli na wyciągnięcie ręki w całej maszynie.
Milczeli. Steve siedział za sterami, Tony cały czas klepał coś w telefonie udając, że wcale nie jest zdenerwowany. James i Natasha siedzieli z tyłu, obok siebie – ci z kolei udawali, że wciąż są na siebie obrażeni za to, że druga osoba poleciała.
Lot trwał niewystarczająco długo, by Tony poczuł, że wychodzi z samolotu uspokojony. W zasadzie przy lądowaniu poczuł jeszcze większy stres. Nie przez fakt, że Alex już na nich czekał, czy być może go śledzili, bo nawet jeśli – nie miało to dla niego większego znaczenia. Nie był sam i w najbliższej przyszłości nie zamierzał taki być. Schodząc po rampie zerknął ostatni raz na trzy osoby, stojące u góry; dopiero po tym zmotywował się, by zejść na stały ląd.
— Dziękuję za spotkanie — powiedział na wstępie Stark, przyglądając się uważnie Alexowi.
Wcześniej tego nie zauważył, ale teraz, gdy byli tylko we dwójkę, był w stanie dojrzeć, iż mężczyzna nie jest wcale taki... stary. Wyglądał, jakby był około czterdziestki, gdzie w rzeczywistości zdawała się mieć ledwo trzydzieści lat. Wyczerpująca i niezwykle stresogenna praca odcisnęła na nim swoję piętno.
— Nie mam za wiele czasu — oznajmił na wstępie Mrosht, wypuszczając głośniej powietrze. — Musisz przygotować się na to, że dzieciak będzie w fatalnym stanie.
— Co mu tam robią? — zapytał. W jego gardle znowu urosła gula, nie chcąca pozwolić mu na rozmowę z pilotem Hydry.
— To nie jest zwyczajny dzieciak, prawda? — zapytał Alex, przekrzywiając głowę w bok. — Mam na myśli, gdyby był... po prostu nastolatkiem, w życiu nie zainteresowałby Hydry.
— Więc wykorzystują go?
— Nie do końca jego. — Alex wcisnął dłoń do kieszeni kurtki, w której widzieli go ostatnim razem. — Raczej coś, co pływa w jego żyłach. Nazywają to „CK9”, chcą zrobić z tego... coś jak serum super żołnierza, tylko... gorsze.
Podał Tony'emu kartkę; rozpoznał na niej pismo swojego syna.
— Nie wiem, ile już tego mają, czy przystąpili do testów i czy już komuś to wstrzyknęli — dodał, gdy uznał, że mężczyzna przeczytał dwa krótkie zdania. — Wiem natomiast, że młody nie pozwala im pobrać więcej.
— To znaczy? Stawia im opór? — zapytał zaraz Stark czując, że serce podskakuje mu do gardła.
— Ta cała substancja zanika, kiedy ciało doznaje uszczerbku — oznajmił Mrosht, kładąc dłonie na biodrach. — Młody daje się pobić, żeby nie mogli niczego z niego wydobyć.
— Boże — sapnął Tony, zatykając usta dłonią. — Wiesz kto do niego przychodzi? Kto mu pomaga?
— Jakiś młody Norweg, pojawił się z dnia na dzień rok temu — odpowiedział szatyn, wzruszając ramionami. — Muszę ci powiedzieć, że... Młody naprawdę nie będzie wyglądał najlepiej. Po prostu przygotuj się na to.
Tony z wahaniem kiwnął głową, ostrożnie i z namaszczeniem składając karteczkę na dwa razy.
— Byłeś u niego? — zapytał z wahaniem Stark, przestępując z nogi na nogę.
Alex kiwnął twierdząco głową, kontrolnie zerkając na stary zegarek na nadgarstku. Gonił go czas, denerwował się tym, że pomagał ludziom, których nigdy nie miał nawet spotkać twarzą w twarz. Zdradzał Hydrę, wiedział o tym doskonale, ale zdawał też sobie sprawę, że nie wybaczyłby sobie, gdyby tego nie zrobił. Musiał, takie miał sumienie; nie nadawał się na pracownika takiej organizacji.
— Byłem — przyznał, oblizując końcem języka spękane wargi. — Nie mam pojęcia, jak ten dzieciak się trzyma.
Tony znowu kiwnął głową. Czuł się słaby przez te wszystkie informacje, którymi został obarczony.
— Jest trzymany w najbardziej strzeżonym sektorze — dodał szybko Mrosht. — Możecie mieć trudności z dostaniem się do środka.
— Ale nie jest to niemożliwe?
— Przy dobrej organizacji; kto wie — mruknął Alex, wzruszając ramionami. — James powinien pamiętać, gdzie to jest, chociaż... wątpię.
— Miał prany mózg dość regularnie, to cud, że w ogóle pamięta swoje imię — stwierdził z goryczą Stark, zerkając przez ramię na quinjet. — Jesteś w stanie wysłać nam chociaż współrzędne tej bazy?
Mrosht przyjrzał się Starkowi. Wiedział, że był cholernie zdesperowany – inaczej nie zniżałby się do takiego poziomu, prosząc pracownika Hydry o pomoc. Ale nie potrafił się jemu dziwić – był ojcem. Chciał już mieć swoje dziecko przy sobie.
— Współrzędne. Niczego więcej nie mogę zrobić — powiedział. Miał wrażenie, że zabrzmiał cholernie niemiło, ale nie miał innego wyjścia. — Już i tak dużo ryzykuję, spotykając się z tobą teraz.
— Wiem, jestem za to bardzo wdzięczny — oznajmił Tony. — Masz we mnie sojusznika, Mrosht.
Alex pokręciło przecząco głową, ale nie wypowiedział niczego na głos. Chyba po prostu nie dowierzał, że ktoś powiedział to na głos.
— Masz fatalny szósty zmysł, Stark — mruknął Alex, powoli wycofując się z miejsca ich spotkania. — Niczego nie obiecuję.
— I tak jestem wdzięczny — powiedział Stark, również odchodząc od pilota. — Nie musisz tak żyć, Alex. Możemy ci pomóc.
— Nie znam innego życia — stwierdził ot tak, wzruszając ramionami. — Wiesz, w zasadzie jestem nikim w tej organizacji. Póki się nie wychylam, jest dobrze.
— Ale może być jeszcze lepiej.
— Oboje wiemy, że nie jesteś najlepszym Mesjaszem, Stark — mruknął Mrosht, wciskając dłonie do kieszeń kurtki.
— Mam w quinjecie o wiele lepszego — rzucił tak po prostu, jakby rozmawiał z kimś, kto wcale nie pracuje dla organizacji przetrzymującej jego syna.
— Do usłyszenia — powiedział jedynie Alex i odwrócił się plecami do bruneta.
To był ostatni raz, kiedy Tony Stark widział Alexa Mroshta.
━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━
4040 słów!
akcja się rozwija, tak, nie powiem, że nie! idziemy powoli ku wyzwoleniu młodego i... no cóż, ja się z tego powodu cieszę, nie wiem, jak Wy!
na razie Was żegnam, życzę miłego weekendu i weny na pisanie!!
standardowo
•
•
•
•
•
•
koszyk na opinie: \______/
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro