10. same hard times
Tony nie sypiał.
W zasadzie nie robił wielu rzeczy, odkąd wieść o zaginięciu Petera na dobre osiadła się gdzieś w umyśle mężczyzny, nie mając zamiaru z niego wyjść.
Nie chciał, żeby wychodziła.
Nie działała na niego dobrze. Miała fatalny wpływ. Anthony Stark w pełni świadomie truł się jej postacią, nie pozwalając sobie na normalne, ludzkie czynności, jakimi było na przykład zjedzenie pieprzonego śniadania. Kiedy ostatni raz siadł do stołu w kuchni? Kiedy napił się czegokolwiek oprócz kawy? Kiedy, do cholery, wziął głupi prysznic?
Nie miał bladego pojęcia. No bo skąd? Przesiadywał w warsztacie cały dzień i noc, łudząc się, że sygnał zostanie nadesłany raz jeszcze, a on będzie mógł bez problemu go namierzyć. By odnaleźć kryjówkę, w której jego syn był przetrzymywany i po niego polecieć tak, jak stał.
Czasami mdlał z wycieńczenia podczas morderczych kilkunastu godzin pracy, którą sobie narzucał. Był w stanie wyczuć, co się dzieje – w takich momentach siadał pod ścianą lub zwyczajnie na środku pokoju, w miejscu, w który akurat stał, opierając sie o chropowatą nawierzchnię lub podłogę, by nie runąć nagle na chłodne, białe panele. Panele? Nawet pieprzonej nawierzchni nie był już pewien.
Kiedy czekał, aż obraz na dobre rozmarze się przed oczami, a umysłem zawładnie smolisty cień, nachodziły go dziwne myśli. Dziwne do tego stopnia, że nie był w stanie w ogóle później ich sobie przypomnieć. A może jakiś system obronny, o którym nie miał pojęcia, wreszcie się wybudził, blokując ją przed otrzeźwionym z majaków Tonym? Nie miał pojęcia. Wiedział, że bał się ich. Czuł chyba nawet ich powód.
Było ciężko i ciężej chyba być miało, bo Tony nie miał siły, by stawiać czoła życiu codziennemu. To wszystko wydawało się być beznadziejnie żałosne w swojej bezbarwnej masie, od której z obrzydzeniem odwracał wzrok. Czuł, że również i on nie zachowywał się jak na dorosłego mężczyznę przystawało.
Dlaczego to właśnie jemu się to przytrafiło? Dlaczego to jemu porwali syna?
Codziennie status przerażająco dużej liczby dzieci zmieniał się na „zaginiony”, co docierało do Tony'ego z każdymi kolejnymi dwudziestoczterema godzinami, jakie przeegzystował. Spora części nigdy nie wracała do swoich domów, a on... on nie mógł pozwoli, by Peter podzielił ich los. Nie mógł i nie chciał. Ten dzieciak nadawał sens jego życiu, jakby samo jego istnienie sprawiało, że Stark miał ochotę rano wstawać, robić to, co lubił, pracować, do cholery, żyć. I co? To wszystko teraz, w obliczu próby, na jaką wystawił go los, wydawało się być śmieszne. Że tak wiele uzależnił od jednego siedemnastolatka, którego z dumą nazywał synem.
— Tony...
Usłyszał głos swojej narzeczonej, ale nie miał siły podnieść głowy z przedramion, by choćby spojrzeć na kobietę. Zacisnął jedynie mocniej oczy, jakby to miało pomóc mu przeżyć w tak gównianej sytuacji, w jakiej się znalazł.
— Cześć Pep — wyszeptał, nawet nie próbując sobie wmówić, że może to usłyszała.
— Ile tutaj już siedzisz? — zapytała, ostrożnie kładąc dłoń między łopatkami mężczyzny.
Tony otworzył przekrwione oczy, mając wrażenie, że ciążące pod nimi wory zmuszały go do ponownego przymknięcia powiek. Miał wrażenie, że są zrobione z ołowiu i posiadały tylko jeden cel – utrzymać Tony'ego w czarnej niepewności. Bo być może takie było ich przeznaczenie? Tego też nie wiedział.
— Który dzisiaj jest?
Jeśli próbował żartować (a nie wiedział, czy chciał to robić), wychodziło mu to fatalnie. Chyba dlatego Pepper się nie zaśmiała, tylko ciężko westchnęła, wsuwając palce w przetłuszczone włosy. Dziwił się, że nie obrzydzał jej taki widok – że jeszcze z nim mieszkała, spała w jednym łóżku, że starała się go podnieść na nogi. Że była, do cholery, była cały czas, a on? Co on dla niej zrobił?
— Chodź, wyjdziemy stąd. Musisz wziąć prysznic i... jadłeś cokolwiek?
— Nie pamiętam. Nie wiem. Chyba nie.
Znowu usłyszał nad sobą westchnięcie; tym jednak razem o wiele cichsze, jakby nie miała siły zrobić tego głośniej.
— Pepper... przepraszam — powiedział słabo, ciężko podnosząc głowę, by móc spojrzeć w oczy rudowłosej.
W swoim białym garniturze wyglądała jak anioł.
— Tony, nic nie zrobiłeś — oznajmiła spokojnie, uśmiechając się delikatnie.
Albo to światło tak padało, albo oczy kobiety niebezpiecznie się szkliły. Tony musiał nieco zwężyć powieki, by się upewnić.
— Dlaczego tak na mnie patrzysz? — zapytała z wahaniem, przekrzywiając lekko głowę w bok.
— Zrobiłaś dla mnie tak wiele — wyszeptał, czując, jak ręka Pepper opuszcza jego włosy, a przenosi się na szorstki policzek. — Cały czas robisz. A ja?
— Ty też robisz dla mnie wiele, Tony.
— Wymień jedną rzecz — poprosił być może nieco zbyt agresywnie, chociaż jego głos prawie nie oderwał się od monotonii.
— Jesteś. — Kciuk Virginii powoli zaczął zataczać niewielkie koła. — Wspierasz mnie. Dałeś mi możliwość pokochania dziecka.
— Bez twojej zgody — przypomniał. Kąciki ust Potts uniosły się lekko.
— To już nie ma znaczenia — stwierdziła wprost, wzruszając ramionami. — Chodźmy już stąd, dobrze?
— Nie mogę — odpowiedział, odwracając głowę w stronę pracowni. — Muszę dalej szukać Petera.
— Ledwo siedzisz na krześle — zauważyła, jak zwykle trafnie. — Dzwonił do mnie James. Powiedział, że mają kilka pomysłów odnośnie miejsca przetrzymywania Petera. On się tym zajmie, da nam znać, jeśli zrobią krok dalej.
Tony słuchał. Słuchał, ale jednocześnie nie rozumiał pojęcia jej słów. W głowie miał tylko imię ich syna, odbijające się echem między ścianami umysłowego pomieszczenia. Tak bardzo chciał go już mieć przy sobie...
— Tony, proszę...
Drogi do sypialni nie pamiętał zbyt dobrze. Myślał, że idzie tylko z Pepper, ale ktoś o coś pytał, a głos ten nie należał do drobnej kobiety. Na pewno nie należał.
Chyba też płakała, ale nie mógł sobie tego urzeczywistnić.
Pod palcami czuł miękką pościel. Słyszał charakterystyczny dźwięk, kiedy przesuwał po niej dłonią, utwierdzając się w przekonaniu, że nie ma omamów, że jest to najprawdziwsza kołdra, którą był przykryty. Upierdliwy, wysoki dźwięk brzęczał w umyśle bruneta, chyba potęgując ból głowy, jaki mu towarzyszył podczas obudzenia się. Wcale nie był zdziwiony, że takowy się pojawił, szczerze mówiąc.
Uchylił powieki, leniwie i z ciężkim westchnięciem, spotykając się zaraz z przyjemną ciemnością, wlewającą się do środka przez całkowicie odsłonięte okno. Była to jego sypialnia – jego i Pepper, której aktualnie nie było w pokoju. Znał to pomieszczenie, znał wszystkie meble, ich strukturę, rozmieszczenie, wszystko, co się tutaj mieściło. Tutaj nic nie mogło go zaskoczyć. To było jego bezpieczne miejsce, w którym teraz cholernie nie chciał być.
Tony odrzucił kołdrę i zmusił się do siąścia na materacu. Zaciskając zęby zsunął nogi na podłogę, nie wiedząc, czy z bólu głowy zaraz zwymiotuje, czy po prostu jego umysł tak błagał go o ponowne położenie się, mając nadzieję, że chęć zwrócenia posiłku zniknie. Ale nie słuchał go, tak jak nie słuchał nikogo innego, bo wstał, starając się nie przejąć kręceniem pomieszczenia wokół niego.
Dojście do klamki było niewielkim wyzwaniem, w porównaniu z tym, co musiał zrobić, by przedostać się dalej. Idąc obok ściany, kurczowo się jej podpierając, stawiał kolejne chwiejne kroki, czując się jak małe dziecko, które właśnie uczyło się chodzić. To wszystko było popieprzone.
Trzy schodki okazałay się być też jednym z większych wyzwań, ale nawet to nie powstrzymało Starka przed skierowaniem się w dalszą część pogrążonego w ciemności korytarza. Pod drzwi, które jeszcze kilkanaście (kilkadziesiąt?) dni temu były zamknięte. Teraz pozostawały uchylone – wciąż zapominał ich zamykać, kiedy wychodził z pomieszczenia. Ale to nic, tak myślał. To i tak nikogo to nie interesowało.
Nikogo, oprócz Petera, który zacząłby wołać, by brunet zamknął drzwi. Słyszał to prawie przy każdym wyjściu, więc czasami specjalnie zostawiał je otwarte, by potem tylko usłyszeć głośne stawianie kroków, połączone z dość słyszalnym trzaskiem.
Pchnął drzwi na tyle, by mógł wejść do środka bez uderzenia ramieniem o nie lub framugę. Przez okrągłe okno widział ciemne niebo, na którym o dziwo dało się zauważyć drobne, jasne punkty. Postanowił zaświecić światło, nie chcąc bazować tylko na znikomym świetle odbijamy przez księżyc.
Na podłodze nie walały się ubrania, tak samo jak na krześle przy biurku. Łóżko było ładnie zaścielone (nigdy nie było, młody zawsze zostawiał je tak, jakby przed chwilą wyszedł spod kołdry), nikt na nim nie leżał. Tony postąpił kilka kroków do przodu, wbijając spojrzenie w pięterko, na którym Peter często siedział grając lub oglądając w samotności jakiś film. Czasami przychodził, by siąść obok z paczką chipsów i oglądać film razem z młodym, kiedy tylko czuł, że może sobie na to pozwolić. Nigdy nie robił niczego na siłę, tak przynajmniej mu się wydawało. A teraz nikt nie siedział na górze – telewizor był wyłączony, książki na półkach poukładane. Wszystko było po prostu... nieużywanymi rzeczami, których nikt nie mógł wybudzić, by żyły.
— Tony — usłyszał nagle, więc instynktownie odwrócił się w stronę właściciela głosu.
W progu pokoju stał Steve. Patrzył na niego chyba ze zmartwieniem w oczach, widząc marny wrak człowieka, którym każdy, jakimś cudem, chciał być. Tony wiedział, że jest z nim źle, przynajmniej dotarło to do niego teraz.
— Steve — powiedziawszy to kiwnął głową, wsuwajac dłonie do kieszeni dresów. — Co robisz w pokoju młodego?
— Nic — odpowiedział zgodnie z prawdą. — Zauważyłem, że ktoś zaświecił tu światło, więc podszedłem.
— Logiczne — mruknął Tony, podchodząc do obrotowego krzesła, by na nim móc usiąść. Bądź co bądź, wciąż nie był w najlepszej kondycji, choć, Bóg zapłać, wirowanie pomieszczenia ustało.
Przejechał z wahaniem dłonią po biurku, zauważając, że zniknęły z niego wszelkie ślady ołówka czy długopisu. Po podniesieniu jej i obejrzeniu wewnętrznej części dotarło do niego, że nie było ani grama kurzu na blacie.
— Pepper tu sprząta — powiedział Rogers, w ciszy przyglądając się brunetowi. — Nie chce, by Peter wrócił do zaniedbanego pokoju. Żeby nie pomyślał, że nikt się o niego nie troszczy.
— Już pewnie tak myśli — stwierdził gorzko Stark, zaplatając ręce na klatce piersiowej. Patrzył wszędzie, byle nie na Kapitana Amerykę. — Jestem okropnym ojcem.
— Nie jesteś — zaprzeczył zaraz Steve, z wahaniem wchodząc do środka. Nigdy go tutaj nie było i nie wiedział, czy Stark pozwoli mu na zrobieniu kilku dodatkowych kroków. — Zrobiłeś wszystko, by dać mu bezpieczeństwo.
— Najwyraźniej to było za mało, skoro wciąż go tutaj nie ma — szepnął Tony, przejeżdżając dłońmi po twarzy.
— Anthony. — Steve brzmiał, jakby właśnie chciał sprzedać swojemu synowi burę. Dość konkretną, jeśli ktoś pytałby Tony'ego o zdanie. — Znajdziemy go. Szybciej, niż ci się wydaje.
— Ale ile to jeszcze będzie trwało? — zapytał, patrząc prosto w niebieskie oczy Steve'a. — Ile jeszcze będę musiał poświęcić, by dotrzeć do czegoś, co i tak nie naprowadzi mnie na syna?
Steve zacisnął usta w wąską linię. Był tylko człowiekiem, nie wybiegał umysłem w przyszłość i nie przepowiadał jej każdemu. Dlatego też Tony jego milczeniem odpowiedział na swoje pytanie.
Chciał ruszyć z miejsca, by wyminąć Rogersa, ale gdy tylko postąpił krok, wszystko osunęło mu się spod nóg. Gdyby nie Steve, znalazłby się na podłodze.
— Poradzę sobie — wydusił z siebie, choć wcale nie było to prawdą. Wyrywał się jednak, toteż Steve go puścił.
A zrobił to tylko po to, by po sekundzie złapać nieprzytomnego Starka, ratując go przed uderzeniem o panele.
Steve martwił się o Tony'ego. Mógł śmiało stwierdzić, że byli dobrymi kolegami, toteż widok załamanego bruneta niesamowicie źle na niego wpływał. A chciał pomóc, tak bardzo chciał pomóc odnaleźć Petera, by wszystko wróciło do do normy i było tak, jak wcześniej.
Ale co mógł zrobić? Był w stanie jedynie zanieść Starka do jego sypialni, mijając po drodze Pepper, która na widok narzeczonego niemal natychmiast pobladła.
— Co się stało? — zapytała cicho. Miał wrażenie, że słowa ledwo przechodziły jej przez zaciśnięte gardło.
— Stracił przytomność. Wydaje mi się, że to z przemęczenia — powiedział szybko blondyn, dając się wyprzedzić przez rudowłosą i skinieniem głowy dziękując za otworzenie drzwi.
— Znalazłeś go?
— Prawie upadł przy mnie na podłogę — wyjaśnił kładąc bruneta po prawej części łóżka.
— Tony, co ty ze sobą robisz — wyszeptała, gładząc czoło bruneta. — Friday, zrób mu skan.
W milczeniu wsłuchiwali się w monotonny, kobiecy głos sztucznej inteligencji, składającej raport dotyczący zdrowia Starka. Zgodnie z przypuszczeniami Rogersa, ciało Tony'ego było mocno osłabione, a w połączeniu z dość emocjonalną rozmową, organizm nie wytrzymał napięcia.
— Potrzebujesz czegoś? — zapytał cicho blondyn, kierując to pytanie do kobiety, która powoli usiadła przy śpiącym mężczyźnie.
— Nie, dziękuję Steve — odpowiedziała podobnym tonem. Kąciki jej ust uniosły się w smutnym uśmiechu.
— Nie masz za co Pepper. — Próbował odwzajemnić gest, ale wargi wcale nie chciały się wygiąć w ten sam sposób. — A jak się czujesz? Potrzebujesz o tym porozmawiać?
— Nie chcę ciebie zadręczać rozmową o tym. Na pewno masz własne obowiązki — stwierdziła, wzruszając ramionami. Odwróciła również od niego wzrok, a Steve wiedział, że zrobiła to przez łzy, cisnące się pod powiekami.
— Nie mam żadnych — zaprzeczył zaraz, zaplatając ręce na klatce piersiowej. — Poza tym, niezdrowo jest tłumić negatywne emocje.
Pepper zerknęła krótko na kapitana, biorąc głęboki, nieco drżący wdech. W pomieszczeniu zaległa cisza, podczas której słyszeli tylko swoje ciche oddechy i kroki osoby przemierzającej przez korytarz. W końcu też i łzy Pepper opuściły swoje miejsce pod powiekami. Steve nie potrafił do siebie przyjąć faktu, iż stało się to na jego oczach.
— Boję się, Steve — wyznała cicho, wbijając wzrok w śpiące oblicze narzeczonego, by nie konfrontować się z uważnym spojrzeniem Rogersa. — Nie mam pojęcia co się dzieje z Peterem. Mam wrażenie... Cały czas z tyłu głowy mam tę myśl, że... że już go nie zobaczę.
Drżącą dłonią otarła policzek z łez, wciąż nie mogąc podnieść głowy, by popatrzeć blondynowi w oczy.
— Staram się myśleć racjonalnie — dodała po wzięciu głębokiego wdechu. — James nam pomaga, wy przeszukujecie komisariaty i szpitale, Tony stara się go znaleźć na swój sposób, ale... dalej nic nie mamy, nikt nic nie mówi, a Petera wciąż nie ma.
— Znajdziemy go Pepper — powiedział stanowczo Steve, podchodząc do kobiety, by po przysunięciu krzesła siąść naprzeciw niej. — Nie poddamy się tak szybko.
— W to nie wątpię — oznajmiła, poprawiając oklapłe włosy Tony'ego. — Ale Peter... On jest taki... niewinny i drobny. Co oni mogą od niego chcieć?
— Nie wiem. Nie mam pojęcia — odpowiedział z bezradnością w głosie, która brzmiała dziwnie w ustach Kapitana Ameryki. — Możemy spróbować porozumieć się z Furym, żeby nam pomógł go szukać.
— Już to proponowałam. Tony nawet nie chce o tym słyszeć — odpowiedziała, ciężko nabierając powietrza w płuca, by przytrzymać je i dopiero wtedy wypuścić.
— Dlaczego?
— To przez dumę. — Virginia przetarła ponownie policzki, by pozbyć się drobnych kropli. — Tony nigdy nie prosił Nicka o pomoc i nie ma zamiaru tego zrobić. Nie ugnie się.
— A gdybym to zrobił ja? — zaproponował, przekrzywiając lekko głowę w bok. — Tony nie musiałby wiedzieć.
Minęła dłuższa chwila, zanim Virginia westchnęła i odpowiedziała.
— Tylko proszę, nie mów o tym Tony'emu — poprosiła cicho, a gdy Steve kiwnął głową, Pepper wydała sztucznej inteligencji nakaz usunięcia nagrania rozmowy ich dwójki. — Dziękuję.
— Nie masz za co, naprawdę — stwierdził blondyn, uśmiechając się w lekki, pokrzepiający sposób. — Chociaż tak mogę się przysłużyć.
×××
Najgorszym uczuciem po obudzeniu się z twardego snu, była niemożność przypomnienia sobie dnia wczorajszego. Tony myślał nd nim, starał się przypomnieć wszystko samemu sobie, ale nic nie przychodziło. Był więc on, jego umysł i krople szybko padające na jego ciało i szybę prysznica.
— Tony?
Głos Pepper rozbrzmiał w sypialni akurat, gdy Stark zakładał na siebie szarą koszulkę z nadrukiem AC/DC. By nie martwić kobiety, przekręcił klucz w drzwiach łazienki i pchnął je, by się pokazać.
— Dzięki Bogu — mruknęła tak cicho, że Tony właściwie nie wiedział, co powiedziała. Mimo tego uśmiechnął się lekko, podnosząc suszarkę z blatu. — Daj, pomogę ci.
Brunet posłusznie oddał sprzęt młodszej i dał usadzić się na klapie toalety, by Pepper swobodnie mogła manewrować suszarką wokół jego głowy.
— Jak się czujesz? — zapytała, jakimś cudem przebijając się głosem przez szum włączonej suszarki.
— Lepiej. — Nie było to kłamstwo, o dziwo. Naprawdę czuł się lepiej. — Długo spałem?
— Kilka godzin — odpowiedziała, starając się nadać włosom narzeczonego jakiś prezentowalny wygląd. — To chyba twój rekord.
— Najwyraźniej muszę częściej doprowadzać się do gównianego stanu — zażartował, podnosząc spojrzenie na Pepper. Kobieta przewróciła tylko oczami, zajmując się w dalszym ciągu suszeniem włosów mężczyzny. — Rhodey dzwonił? Ktoś sprawdzał, co się dzieje?
— Nie dzwonił. — Z ust Pepper uciekło westchnięcie. — Musisz nieco zwolnić, Tony. Nie wyrabiasz.
— Wiem, Pep. Wiem.
Pepper skończyła wraszcie pracę hałaśliwym sprzętem. Tony widział, jak odkłada je na swoje miejsce i z powrotem staje między jego nogami. Wykorzystał to, opierając czoło o brzuch rudowłosej.
— Przepraszam, Pepper — wyszeptał, lekko zaciskając dłonie w zgięciu kolan Virginii. — Chciałaś mieć normalne życie, a ja... cały czas przewracam je do góry nogami. Przepraszam, tak bardzo cię przepraszam.
— Przestań. Nie mogę tego słuchać — oznajmiła twardo, kładąc dłonie na karku bruneta.
Jej słowa tak bardzo nie pasowały do jej czynów.
— Nie zamieniłabym tego życia na żadno inne — powiedziała, powoli jeżdżąc palcami we włosach bruneta. — Mogło być trochę... spokojniejsze, ale nie narzekam.
Tony zaśmiał się cicho, otulając talię Pepper ramionami.
— Kocham cię.
Nie używał często tej frazy, nawet względem Pepper. Nie przywiązywał wagi do znaczenia tych słów, a być może powinien. Nie wiedział. Do niedawna nie czuł, by miały one jakiekolwiek znaczenie, bo... to były tylko dwa wyrazy. Ludzie potrafili się o nie zabijać, a on nie widział w tym sensu. Potem pojawiła się Pepper, po niej Peter i... wiedział, że kocha tę dwójkę. Uczył się to wyrażać bez używania tych słów, a teraz... teraz nagle poczuł, że mają znaczenie. Że Virginia powinna je usłyszeć, że powinna słuchać ich codzienne po przebudzeniu, przed zaśnięciem i w każdym innym momencie swojego życia.
Boże, jak to wszystko się cholernie zmieniało.
— Ja ciebie też kocham.
Poczuł się prawie pusty, gdy rudowłosa musiała wyjść do pracy.
O dziewiątej rano w kuchni o dziwo nie było nikogo. Czasami zastawał Romanoff, czekającą aż ekspres do kawy przygotuje napój, a ona będzie mogła wlać go do dwóch kubków. Wiedział, dla kogo był drugi. Czasami miał ochotę zapytać, dlaczego szanowny pan nigdy nie pojawia się w pomieszczeniu razem z nią, ale ostatecznie udawało mu się powstrzymać przed wytknięciem tego. Zaczepiał wtedy ją czymś innym, choć wcale nie musiał, bo cisza między nimi również była komfortowa. Wystarczyło zwykłe skinienie głową, by przywitali się, zapytali o samopoczucie i odpowiedzieli, i to wszystko w jednej sekundzie.
Przestał być sam jakieś pół godziny później, gdy odłożył naczynia do zlewu i czekał, aż będzie mógł wypić kawę. Herbata nigdy nie mogła mu jej zastąpić.
— Dzień dobry Tony — powiedział z lekkim uśmiechem blondyn, poprawiając rękawy bluzy. — Jak się czujesz?
— Mam na sobie jeansowe spodnie. Jak myślisz, jak się czuję?
— Nie wiem — odpowiedział nieco zmieszany, nie starając się nawet opanować chęci poszerzenia uśmiechu. — Nie znam tej zależności.
— A powinieneś, bo nosisz jeansy każdego dnia — stwierdził, podbródkiem wskazując nogi Rogersa. — Dobrze się czuję.
— Cieszę się.
Tony obserwował, jak blondyn wyciąga z lodówki butelkę wody. Nie spuścił z niego spojrzenia nawet, gdy okrążył wyspę kuchenną i usiadł przy niej na wysokim krześle.
— Jakieś plany na dzisiaj? — zapytał Tony, zaplatając ręce na klatce piersiowej.
— Raczej żadne. — Steve wzruszył ramionami. — Może zadzwonię do Wandy i Visiona. Sprawdzę, jak się czują i... po prostu pogadam.
— Wątpię, że odbiorą, ale możesz próbować — stwierdził miliarder, stukając palcami o ramię.
— A ty jakie masz plany?
— Zejdę do pracowni — odpowiedział swobodnie, wreszcie odwracając się w stronę ekspresu do kawy, który zaczął wydawać charakterystyczny dźwięk. — Z powrotem zacznę szukać młodego.
— Ciągłe siedzenie przed sprzętem nic ci nie da — powiedział z wahaniem Rogers, patrząc w plecy Starka, gdy ten wlewał kawę do kubka.
— A pozostało mi coś innego? — Starał się nie brzmieć na zirytowanego argumentem blondyna. Nie miał jednak pojęcia, czy mu się to udało.
— Powrócić do wcześniejszego stanu zdrowia — odpowiedział Steve, cierpliwie czekając, aż Tony odwróci się do niego przodem. — Nie możesz...
— Daruj sobie te pieprzone śpiewki — warknął Stark, odwracając się wreszcie do blondyna, by zmierzyć się z nim twarzą w twarz. — Ile jeszcze razy będziesz mi to powtarzał wiedząc, że i tak nie posłucham?
— A ile jeszcze razy Pepper będzie znajdować ciebie półprzytomnego w pracowni? Widzisz tylko siebie w tym wszystkim, jakby ta sytuacja była czymś osobistym, ale nie jest, Tony. Pepper siedzi w tym razem z tobą. Spytałeś, jak się z tym czuje? Jak sobie z tym wszystkim radzi?
Tony był gotowy wykrzyczeć wszystko w twarz Rogersowi. Wygarnąłby to, co siedziało mu na sercu od kilkudziesięciu dni, zdzierając sobie gardło do tego stopnia, że nie mogłby powiedzieć ani słowa więcej, a i tak mówiłby dalej, byleby Steve poczuł się jeszcze gorzej. Zrobiłby to, wiedział o tym, ale (na szczęście?) pojawienie się Natashy w kuchni zburzyło równowagę Starka do tego stopnia, że zacisnął usta w wąską linię.
— Steve, musisz mi pomóc — powiedziała roztrzęsionym głosem, ściskając w dłoni kartkę wyrwaną z jakiegoś notesu.
— Co się stało? — zapytał blondyn, zrywając się z krzesła. Tony tylko przyglądał się rudowłosej, po raz pierwszy widząc jej zapłakane oblicze. To był jeden z tych widoków, które mąciły w podświadomości Starka.
— James uciekł. Poszedł... poszedł wydać się Hydrze — odpowiedziała, wciskając w dłonie blondyna zgnieciony papierek. — Musimy go odnaleźć. Musimy ruszać już teraz.
Umysł Tony'ego nie czekał długo, by podjąć jedyną słuszną decyzję.
— Zbierajcie się — powiedział stanowczo, wylewając kawę do zlewu i tam też zostawiając kubek.
— Nie potrzebuję twojej pomocy — powiedziała Natasha, wymijając Steve'a mimo jego niemego protestu. Stanęła przed Tonym, patrząc na niego szklącymi się oczami w taki sposób, że dreszcz przeszedł mu wzdłuż kręgosłupa. — To przez ciebie on tam poszedł.
— Przyda nam się każdy do szukania Buckyego — powiedział łagodnie Steve, kładąc dłoń na ramieniu rudowłosej.
Natasha zrzuciła jego rękę.
— Nie musielibyśmy go szukać, gdyby Tony nie zaczął go oskarżać o coś, z czym nie miał nic wspólnego — warknęła, odwracając się na moment w stronę Rogersa. — To twoja wina.
— Nie mamy czasu, Romanoff — powiedział Stark, przechodząc obok niej tak, jakby nigdy nie powiedziała tamtego zdania. — Nie wiadomo, gdzie już jest, musimy lecieć.
— Dzwoniłaś do niego? — zapytał Steve, ostrożnie zginając kartkę w pół. Patrzył na Natashę takim... zmartwionym spojrzeniem.
— Tak. — Kiwnęła głową, odbierając od blondyna świstek papieru. — Nie odbiera.
— Musimy chyba o tym porozmawiać — stwierdził cicho, wskazując na dłoń rudowłosej.
— Porozmawiać o czym? — zapytał Tony, manewrując spojrzeniem między ich dwójką.
— O niczym — sarknęła Natasha, chowając kartkę do kieszeni spodni.
— Okej — westchnął, przeczesując palcami włosy. Nie było szans, by powiedziała mu o czymkolwiek i... nie dziwił się temu. — Chodźcie już.
Tony nie próbował nagle stać się bohaterem całej sytuacji, naprawiając to, co zepsuł. Nie miał prawa takowego w tym momencie zgrywać.
Czuł się winny, jadąc windą na dół, idąc przez korytarz i wsiadając do quinjeta razem ze Stevem i Natashą. Przecież doskonale wiedział, że mówiąc o domniemanej winie Jamesa rani wszystkich wokół, a jednak gówniarsko podążał w to dalej, ignorując własny głos rozsądku. I teraz co? Miał pozwolić Barnesowi ot tak wydać się Hydrze?
Jakie to wszystko było... beznadziejne. Ugrzązł w takim błocie, że nie mógł z niego wyjść bez niczyjej pomocy.
— Znalaźliście coś? — zapytał Steve, zerkając przez ramię na Natashę i Tony'ego, gdy siedzieli już w quinjecie.
— Tak — powiedziała rudowłosa, przesyłając szybko współrzędne Rogersowi.
— Namierzyłaś jego komórkę? Mógł ją...
— Namierzyłam jego ramię — przerwała Tony'emu, ocierając gwałtownie łzę bezsilności, spływającą po jej policzku. Delikatnie mieniły się przez wcześniej roztarte krople. — Nie jestem idiotką, Stark. Wiem, co robię.
— Skąd... Jak namierzyłaś jego ramię? — zapytał być może nieco zdziwiony, odsuwając od siebie tablet, na którym tak samo, jak ona, próbował znaleźć Barnesa.
— Pozwolił mi zamontować w ramieniu czujkę — odpowiedziała, patrząc na Steve'a, mimo iż to nie on zadał pytanie. — Wie, gdzie ona jest. Nie wyciągnął jej.
— Nie ukrywa się — powiedział Steve, płynnie naprowadzając quinjet na odpowiedni kurs. — A to znaczy, że czeka.
— Tylko na co? — zapytał cicho Tony, marszcząc brwi.
Mimo że nie oczekiwał odpowiedzi, że puścił pytanie w powietrze i nie kierował go do nikogo konkretnego, Natasha i tak odpowiedziała.
— Na nas.
•🔸•🔸•🔸•
3800 słów 😐✌🏻
pojawiam się i znikam jak dobra pogoda za oknem–
sytuacja jest... no nie oszukujmy się, napięta. z jednej strony mamy załamane narzeczeństwo, z drugiej wściękłą natashę, z trzeciej bezradnego steve'a, a z czwartej jamesa, który... cholera wie, co on próbuje osiągnąć.
znaczy, ja wiem. ale Wam nie powiem :)
dobra, to ten, żegnam się bardzo ciepło i życzę miłego dnia!!
•
•
•
•
•
•
koszyk na opinię: \_____/
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro