2.22
Star City, 3 maja 2027
- Chcę znaleźć Constantine'a.
Connor spojrzał znad swojego kubka z herbatą na brata, a potem bez słowa sięgnął po pilot od telewizora i przełączył kanał z wiadomościami na coś innego. Leciała powtórka Przyjaciół. Znowu. Z drugiej strony, nigdy nie obejrzał tego serialu w odpowiedniej kolejności. Nie mówiąc o obejrzeniu w całości. Uwaga. Spoilery. Raz Ross i Rachel mają już dziecko. Potem Rachel nie ma pojęcia o tym, że Ross ją kocha. Potem krzyczą coś o jakiejś przerwie. O co w ogóle chodzi? Koniec spoilerów.
Ross – Queen, nie ten z Przyjaciół – ewidentnie poczuł się zignorowany, bo pomachał bratu ręką przed twarzą.
- Hej! Słuchasz mnie?
Starszy skinął krótko głową, nie odrywając wzroku od Chandlera, zwierzającego się przyjaciołom, czemu nie lubi psów. Odstawił kubek z herbatą i chwycił swojego tosta z dżemem. Kontynuował jedzenie śniadania, oglądając powtórkę serialu i udając, że ignoruje obecność młodszego brata.
Ross naparł mocno plecami na oparcie krzesła, siłą woli powstrzymując się od huśtania na drewnianych nogach. Zacisnął palce na krawędzi stołu i zapatrzył się w ekran telewizora. Jest w ogóle sens z nim rozmawiać? Może powinien zebrać rzeczy i udać się w dalszą drogę, nim wpadną na jego trop? Ale przecież liczył na pomoc Connora. Nie może odejść, nawet nie próbując jej uzyskać.
- Connor. - odezwał się, wypalając w bracie dziurę wzrokiem. Nawet coś to dało, bo przez chwilę nawiązali kontakt wzrokowy – Potrzebuję składanego łuku i kołczanu. Ale nie mogę wejść do Queen Manor. Nie miałbyś może jakiegoś pożyczyć?
Starszy otrzepał ręce z okruszków, zlizał z wargi odrobinę dżemu i w końcu spojrzał na brata, poświęcając mu pełną uwagę. Potarł górną wargę, nic nie mówiąc. W końcu skinął głową.
- Mam ten składany łuk, który dałeś mi na święta. Jakiś kołczan też się znajdzie. - dopił herbatę – Ale nie mogę pozwolić ci wyruszyć w tą drogę samotnie, Ross.
Queen spojrzał na niego zdziwiony, nie mając pojęcia co ma przez to na myśli. Hawke wyłączył telewizor i wstał, zbierając naczynia po ich śniadaniu. Nie było tego dużo, zaledwie po sztuce talerza i noża na głowę.
- Znam cię na tyle, żeby nie zaufać ci na tyle, by puścić cię samego w świat, bracie. - wyszedł z pokoju, a zaintrygowany Ross podążył za nim do kuchni, obserwując jak wkłada naczynia do zlewu i zaczyna je myć – Nawet, jeśli nic się nie stanie, wolę pójść z tobą i mieć pewność, że nic ci się nie stanie.
Nastolatek wywrócił oczami i nadął policzki, jak mały chłopiec, któremu powiedziano, że jest za młody na oglądanie horrorów. Connor za to posłał mu zadowolony uśmiech, dobrze wiedząc, że wygrał bez wdawania się w większe awantury.
- No, więc od czego zaczynamy?
Ross mimo wszystko też się uśmiechnął. Pokazał mu, żeby chwilę poczekał i zostawił go na minutę, żeby wrócić z komórką starszego brata.
- Co prawda nie spisywałem wszystkiego na bieżąco, ale pamiętam, że na Linked jest podane miasto, w którym stacjonował. - oparł się o framugę, już szybko przeszukując internet w poszukiwaniu strony Constantine'a – O! Mam! Atlanta!
Connor otrzepał ręce nad zlewem, a następnie wytarł je w kuchenną ścierkę.
- W porządku. Pamiętaj, że te dane mogą być przestarzałe. - skrzyżował ręce na piersi – Kiedy ostatni raz była aktualizowana ta strona?
Zarumienił się, nerwowo oblizując wargę.
- Jakieś... Jakieś trzynaście lat temu.
Dwudziestolatek zaklął cicho i złapał się za nasadę nosa.
- To raczej przestarzały trop. - mruknął oschle, widocznie poirytowany faktem, że to najlepsze dane, jakie może mu zaoferować młodszy brat.
- Ale jedyny jaki mamy! - rozłożył bezradnie ręce – No dalej, Connor! Sam mówiłeś, że nie puścisz mnie samego, a ja nie zamierzam rezygnować! Nawet jeśli jedyne co wiem to, że trzynaście lat temu był w Atlancie!
Connor właśnie musiał skupić w sobie całą cierpliwość, jaką tylko mógł posiadać o dziewiątej rano, żeby nie skrzyczeć tego idioty i nie odesłać z powrotem do Gotham.
- Okej, w porządku. - westchnął, masując twarz – Powiedzmy, że się zgadzam. Atlanta jest prawie po drugiej stronie kraju. Masz plan jak się tam dostać?
Ross nie odpowiedział od razu, grzebiąc coś znowu w telefonie. Connor zastanowił się, czy nie powinien powiedzieć mu coś o nie ruszaniu jego rzeczy.
- Więc... eee... Samochodem dostaniemy się tam w jakieś dwanaście, trzynaście godzin.
- Nie mam auta, a pewnie z Queen Manor nie damy rady zwędzić, nie zostawiając śladów. - oparł się o kuchenny blat – Wypożyczalnia aut?
- Trzeba podać numer karty bankowej. - spojrzał na niego wymownie, dając do zrozumienia, że on nie może podać swojej, bo znowu zostawi ślad dla matki. Musieli myśleć jak Batman, jeśli nie chcieli dać się złapać. Ross zdawał sobie sprawę, że im dłużej zostaje w mieszkaniu przyrodniego brata, tym większe szanse, że zaraz wpadnie tu ktoś z Ligii.
- Nie mam konta w banku. - przyznał powoli Hawke.
- Serio? - spojrzał na niego mocno zdziwiony. Zaraz potrząsnął głową, zdając sobie sprawę, że to teraz mało istotne – Transportem publicznym będzie ponad dwa dni.
- To zawsze coś, chociaż w ten sposób też można nas łatwo namierzyć. - potarł brodę w zamyśleniu.
- A co myślisz o samolocie? Będzie szybciej niż autem.
Connor skrzywił się na ten pomysł.
- Sprawdzają dokumenty. - rzucił, dając mu jasno do zrozumienia, że to kiepski pomysł. Nie wiedzieli czy Canary zaangażuje w to Ligę, ale wystarczy, że zgłosi zaginięcie syna na policję, a oni jak raz zdecydują się podjąć działania – jeśli sprawdzą system lotniczy, szybko wpadną na ślady Rossa. A jeśli nie policja, to Liga zrobi to jeszcze szybciej. O ile zajmują się sprawami ucieczek nastoletnich dzieci herosów.
- Zawsze możemy spróbować na piechotę. - rzucił zrezygnowany Rosline i zaraz dodał, żeby nie kusić brata myśleniem o tej opcji – Ponad miesiąc.
Hawke postukał w zamyśleniu palcem o brodę.
- W porządku. Tkwienie tu i tak nic nam nie da. - stwierdził – Zbierzmy to, co jest nam potrzebne i złapmy następny autobus lub pociąg, który chociaż będzie jechał na wschód. Po drodze ustalimy, co i jak. Dobrym pomysłem będzie z raz czy dwa specjalnie zmienić kierunek, żeby zmylić potencjalny pościg.
Ross przez chwilę wpatrywał się w oszołomieniu w starszego brata. Ten zauważył to dopiero po chwili.
- ...Co?
- Connor, czy ty już to kiedyś robiłeś?
- Co masz na myśli?
- Ucieczkę.
Starszy chłopak widocznie się zmieszał.
- Chyba nie rozumiem.
Queen jeszcze przez dosłownie pięć sekund chciał o coś spytać, ale po chwili pokręcił tylko głową, widocznie sobie odpuszczając. Oddał mu telefon i wyszedł z kuchni. Nie było czasu na drążenie ani niepotrzebne dyskusje, które równie dobrze mogliby przeprowadzić już w trakcie podróży. Uszykowali się, pakując to, czego jeszcze potrzebowali. Ross wziął od brata składany łuk i kołczan pełen strzał, który przypinało się do paska. Posiadał też specjalne zamknięcie, dzięki któremu nie widać było samych strzał, a kołczan wyglądał jak fikuśna nerka przyczepiona do biodra. Problem stanowił za to fakt, że nie miał gdzie schować swojego łuku. Plecak, który zabrał z Gotham, był za mało pojemny. W końcu był to zwykły, typowo szkolny model. Connor nie miał też czego mu pożyczyć, więc został zmuszony do szybkiego wyskoczenia na miasto, żeby kupić coś bardziej... turystycznego.
Wybrał się do centrum handlowego, zaciągając kaptur na głowę i starając się wtopić jak najmocniej w tłum. Co pewnie czyniło go jeszcze bardziej widocznym, niż gdyby po prostu wszedł tam normalnie. Nie tracąc czasu znalazł sklep, zajmujący się sprzedażą towarów tego typu, którego właśnie potrzebował. Wszelkie plecaki, torby, walizki i tak dalej. Znalazł bez problemu plecak, który wyglądał idealnie, jakby jechał na biwak do lasu albo na wspinaczkę górską. Upewniwszy się, że pasuje mu pojemność, ilość kieszeni i całej reszty, na której zupełnie się nie znał, ruszył w kierunku kas. Po drodze przystanął przy stojaku z czapkami z daszkiem. Taka bejsbolówka będzie mniej się rzucać w oczy, niż chodzenie w kapturze w upale.
Szkoda tylko, że jedyne czapki niebędące w oczojebnym kolorze, a w stonowanej czerni miał naszyte na przodzie symbole różnych bohaterów. Przetoczył wzrokiem po każdym możliwym wariancie, próbując zdusić w sobie niechęć do tego pomysłu i chwycił za tę, która była przyozdobiona znakiem rozpoznawczym Aquamana, który ten zawsze nosił przy pasku. To nie dlatego, że ten model był przeceniony o pięć dolarów w porównaniu z pozostałymi! To... Okej, wybrał ją ze względu na cenę.
Zapłacił za wszystko i zaraz po wyjściu ze sklepu, oderwał metkę od czapki i założył ją na głowę, zarzucając plecakiem na ramię. Pomyślał, że dobrym pomysłem, byłoby kupienie jakiś chusteczek, suchych i może nawet mokrych, a przede wszystkim ogarnięcie choćby prowizorycznej apteczki. Wsiadł więc na ruchome schody, które zawiozły go piętro wyżej, gdzie mieściła się drogeria. Znajdowała się tuż przy fotelach do masażu – wrzucasz kilka dolców, a one cię masują. Proste, nie? Przy owych fotelach zgromadziła się trójka dziewczyn. Może normalnie nie zwróciłby na nie uwagi, gdyby nie śmiech jednej z nich. Słysząc go, poczuł szarpnięcie w okolicach żołądka. Przystanął i spojrzał na nastolatki. Od razu je rozpoznał. Jedna z nich, blondynka w okularach, obróciła się w jego stronę. Najpierw na jej twarzy pojawiło się zdziwienie, a następnie szeroki uśmiech.
- Roooossss? - zawołała przeciągle. Pozostałe dwie dziewczyny obróciły się, żeby zobaczyć z kim wita się ich przyjaciółka i też się rozpromieniły.
Ruszył ku nim, rozkładając szeroko ręce.
- Jully! Ginny! Emma! - zawołał, biorąc je kolejno w ramiona i zamykając w szczelnym uścisku.
- Jeszcze o nas pamiętasz? - spytała zadziornie Emma, zatrzymując go przy sobie chwilę dłużej, niż pozostałe dziewczyny.
Emma i pozostałe dziewczyny były jego pierwszymi przyjaciółkami „po wypadku". Pierwsze osiem lat życia było dla niego jak stara, nierozwiązana sprawa dla policjanta. Nigdy nie udało się mu dotrzeć do prawdy, zamknąć sprawy i mimo że zbrodnia uległa przedawnieniu, on wciąż do niej wraca, chcąc oddać sprawiedliwość ofierze.
W tym wypadku był zarówno śledczym, ofiarą i całkiem możliwe, że i sprawcą. Najgorszy przypadek.
- Nie mógłbym o was zapomnieć! - zapewnił pośpiesznie.
Przyjaźnili się od szkoły podstawowej. Ich grupka została rozbita na mniejsze elementy w trakcie dalszej edukacji, ale trzymali się razem tak, jak tylko mogli. Aż do śmierci jego ojca. Do wyprowadzki ze Star City. Nie widział swoich przyjaciółek od listopada. Trochę temat zaniedbał.
- Co tu porabiasz? - spytała Ginny.
- Do tego w tej frajerskiej czapce? - dodała Jully, która zawsze miała najbardziej cięty język z całej ich czwórki.
Odruchowo złapał za daszek czapki i poprawił ją.
- A... Bo jadę z kumplem na biwak i robię małe zakupy. - odparł, wzruszając jednym ramieniem.
Wszystkie trzy spojrzały na niego podejrzliwie.
- Dwa dni przed egzaminami końcowymi?
Ach... Fakt. Wtopa!
Uśmiechnął się do nich, jakby mówił „aleś wy głupie...".
- Oczywiście, że nie! Jedziemy już po egzaminach, ale miałem dość siedzenia nad książkami, więc wybrałem się teraz. Dla rozluźnienia. - zacisnął palce na ramiączku plecaka – A wy? Co tu robicie? - odgarnął z twarzy nieco za długą grzywkę.
Ginny wzruszyła ramionami, próbując skopiować jego lekceważący uśmieszek.
- Wszyscy mają już dość ślęczenia nad książkami, nie?
- Właśnie miałyśmy iść do kina. - wtrąciła się Emma, nawijając kosmyk włosów na palec wskazujący – Idziesz z nami?
Poważnie się zawahał. Naprawdę chciał z nimi iść, ale gonił go czas i nawet nie miał teraz telefonu, żeby powiadomić Connora, że trochę mu się przeciągnie. Naciągnął daszek mocniej na oczy, zerkając na boki, jakby zaraz zza zakrętu miała wypaść matka.
- Właściwie... - zaczął.
- No dawaj Queen! - Jully złapała go ze śmiechem za rękę – Aktorski film o Biedronce i Czarnym Kocie! Wiem, że ten Jude Wymack, którego obsadzili jako Adriena, nie jest nawet w połowie tak idealny do tej roli, jak ty, ale musimy na to pójść we czwórkę!
- Właśnie! - poparła ją Ginny, łapiąc Rossa za drugą rękę i aż podskoczyła w miejscu – To kwintesencja naszej przyjaźni!
- Jesteśmy za starzy na ten film... - próbował oponować ze śmiechem.
Emma położyła dłoń na jego barku.
- No nie daj się prosić!
Spojrzał po kolei na każdą z nich i westchnął ciężko. Zgodził się skinięciem głowy. No trudno. Zaryzykuje. I to bardzo głupio. Ale nie mógł im odmówić. A już na pewno, nie mógł odmówić pójścia na film, o którym marzyli już jako dzieci. Pamiętał nawet, jak ich grupka była sporo liczniejsza i postanowili zrobić swój własny „film" o Biedronce i Czarnym Kocie. Właściwie, nie mieli nawet kamery, ale Jully i Ginny napisały całkiem niezły scenariusz, jak na ich ówczesne możliwości i odstawili pseudo występ przed rodzicami. No bo kto inny chciałby to oglądać?
Może byli już za starzy, ale nie mogli przegapić tego seansu!
- To był szajs. - stwierdziła marudnie Jully, gdy wychodzili z kina.
Z trudem przecisnęli się przez tłum dzieci i opadli na ławkę przed budynkiem. A właściwie, dziewczyny opadły. Dla Rossa zabrakło miejsca, więc stał przed nimi.
- To budżetowy film dla dzieci, Jules. - prychnęła Ginny.
- Chciałam czegoś więcej! - zawołała jeszcze okularnica.
- Ty zawsze chcesz czegoś więcej. - zakpił Ross – Pamiętacie Erica Wanga? - spojrzał zaczepnie na pozostałe dziewczyny, a te zgodnie westchnęły przeciągle „Och, Eriiic Waang...!".
Jully odwróciła obrażona głowę i prychnęła. Pozostała trójka roześmiała się głośno, a główna zainteresowana szybko do nich dołączyła. Spędzili miło czas w swoim towarzystwie jeszcze przez kilka minut, po czym pożegnali się i ruszyli każdy w swoją stronę. No prawie. Emma postanowiła potowarzyszyć Rossowi w zakupach w drogerii, a potem i tak szli w podobnym kierunku.
- Chodzisz jeszcze z Laurą? - zagadnęła go.
To pytanie nawet szczególnie go nie zaskoczyło. Emma jako jedyna z jego przyjaciółek ze szkoły nie kryła się z faktem, że szczególnie za Wren nie przepada. Pokręcił przecząco głową.
- Nie, zerwaliśmy w lutym. - odpowiedział zgodnie z prawdą.
- To dobrze. Nie lubiłam jej.
- Wiem. - odparł z delikatnym, rozbawionym uśmiechem – Ja Darrena też nie lubiłem.
- Darrena nie lubi własna matka. Nie wiem, co ja w nim widziałam. - przewróciła oczami na samo wspomnienie o swoim byłym chłopaku.
- Był przystojny i wysportowany.
- I już to powinno zapalić u mnie czerwoną lampkę. Tacy zawsze są okropni.
- Hej! Ja jestem przystojny i wysportowany! - zaśmiał się, trącając ją łokciem.
- No przecież mówię. - odrzekła z zadowoleniem – Nie mówiąc o tym, jakże skromny jesteś.
Stanęli na czerwonym świetle przy przejściu dla pierwszych. Obok nich stała starsza para. Już na pierwszy rzut oka dało się dostrzec, że wiek dawał im się we znaki – zgarbieni, nieco powykręcani i trzęsący się, jakby wiatr mógł ich z łatwością porwać. Mimo to, trzymali się za swoje wychudzone, powyginane dłonie. Mężczyzna pochylił się, aby powiedzieć coś do żony, a potem oboje wybuchli śmiechem.
Blondyn trącił znów przyjaciółkę i uśmiechnął się do niej, wskazując dyskretnie na małżeństwo.
- Chciałabym mieć takie szczęście, jak oni. - stwierdziła Emma, gdy po przejściu na drugą stronę, staruszkowie poszli w innym kierunku, niż oni. Rosline skinął głową, zgadzając się z jej zdaniem – Wiesz... Zawsze mi się trochę podobałeś... - zaczęła nieśmiało, a Ross poczuł się, jakby ktoś oblał go kubłem zimnej wody. O nie. Tylko nie to. Nie kolejne wyznanie uczuć...!
Zatrzymał się gwałtownie, a Emma szła jeszcze przez chwilę, mówiąc coś, czego nie usłyszał, aż zauważyła, że został w tyle i też przystanęła. Spojrzała na niego pytająco. Lekki rumieniec na jej bladych policzkach, szybko przybrał mocniejszy odcień.
- Zły moment? - spytała.
- Prze... przepraszam, Emma... - wydukał skrępowany, patrząc na nią, jakby chciał uciec – Ja...
- Nie otrząsnąłeś się jeszcze po Laurze?
To nie tak. Chciał zaprzeczyć. W jego życiu działo się teraz zbyt wiele. Nie chciał jeszcze myśleć o jakichś miłostkach, większych czy mniejszych. Traci grunt pod nogami i nie może nadążyć za tym, co jeszcze było pewne i stabilne, a co się zmieniło. Zacisnął dłonie w pięści.
- Wybacz, Emmo. Nie dzisiaj. Moje życie... Jest teraz skomplikowane.
Zmrużyła z bólem oczy, z trudem nie odrywając od niego wzroku.
- Tak często słyszałam od ciebie odpowiedź, że coś jest zbyt skomplikowane, że mam wrażenie, że po prostu dla ciebie wszystko, co wymaga minimalnego wysiłku jest zbyt trudne.
Zagryzł wargę, żeby nie wybuchnąć. Nie chciał się znowu się z kimś kłócić. Miał tego dosyć. Tim, matka, a teraz też Emma?
Powoli do niej podszedł i wziął ją za rękę, którą szybko wyrwała. Zrezygnował z kolejnych prób wykonania tego gestu.
- Emmo, obiecuję, że kiedy wrócę i nadal będziesz chciała mnie znać, wszystko ci wyjaśnię i nie będę się już niczym zasłaniał. - spojrzał jej w oczy, próbując sprawić, aby uwierzyła jego słowom – Ale nie dzisiaj. Tak naprawdę... - wziął głęboki wdech, próbując samemu ogarnąć chaos, który odbywał się właśnie w jego życiu – Nie jadę na biwak.
- Więc gdzie? - wtrąciła mu się szybko, patrząc nieufnie.
- Cóż, jeśli moja mama z jakiegoś powodu postanowi cię spytać, czy nie wiesz, gdzie jestem, powiedz, że pojechałem do Kanady.
- Co? Ross, nic nie rozumiem.
- I tak będzie dla nas obojga lepiej. - uśmiechnął się – Jesteś kimś bardzo ważnym w moim życiu, Emmo. Zawsze będę czule cię wspominał. Pamiętaj o tym.
Musnął dłonią policzek przyjaciółki. Przez chwilę poczuł się tak, jakby robił coś złego.
- Bredzisz od rzeczy...
- Do zobaczenia w wariatkowie. - rzucił z rozbawieniem i ruszył, wymijając ją.
- Ross? - przyspieszył kroku – Ross!
Nim zdążyła zawołać go po raz trzeci, Ross zdążył rozpędzić się na tyle, by jej głos został zagłuszony przez dźwięki ulicy.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro