Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

2.21


Gotham City, 2 maja 2027


Rosline siedział na parapecie sali treningowej Teda, wpatrując się w rozgwieżdżone niebo nad Gotham City. W rękach obracał wyłączoną komórkę.

Czy matka naprawdę to zrobiła? Zdradziła ojca z Bruce'm? W porządku, ojciec nie żył, miała prawo prędzej czy później kogoś sobie znaleźć, ale dla Rossa... To za szybko! Nie minął nawet rok, jak nie ma z nim Olivera! Do tego, naprawdę, Bruce? Dlaczego właśnie on?

Zerknął kątem oka na Teda, wyjmującego ubrania z suszarki w rogu sali. Było już grubo po północy, ale mężczyzna, podobnie jak sam Ross, wciąż nie poszedł spać. Chłopaka nieco to nurtowało. Czyżby bał się zostawić go samego? A może wbrew pozorom wcale nie prowadził takiego zdrowego trybu życia i siedział do późna?

Jak na zawołanie domofon przy drzwiach mieszkania rozdzwonił się sygnalizując czyjeś przybycie. Grant zerknął na niego nerwowo i szybko udał się, aby podnieść słuchawkę. Blondyn szybko połączył kropki. Kilka godzin temu Ted wyszedł gdzieś zadzwonić. A teraz domofon.

Matka.

Zsunął się szybko z parapetu, nasłuchując głosów. Ted wpuścił kogoś na klatkę budynku. Rosline zerknął na kosz z suchym praniem, a potem na okno, za którym znajdowały się schody przeciwpożarowe. Może zachowywał się jak szczeniak, ale nie miał teraz ochoty na konfrontację z matką. Doszedł do wniosku, że jego życie, jak z jakiejś „bajki", naprawdę go już męczy. Męczy go to, że w rodzinie nigdy nie może być spokojnie. Męczy go bycie zepchniętym do Ligi Młodych, do roli pomagiera. Zwyczajnie miał ochotę uciec i oderwać się od tego choć na chwilę.

A ciężko się ucieka w pstrokatej, czerwonej bluzie. Zrzucił z siebie ulubioną bluzę z Flashem i chwycił zdecydowanie za dużą jak na niego czarną, dresową bluzę Teda. Naciągnął ją na siebie, podwijając niedbale rękawy i otworzył na oścież okno. Wyskoczył przez nie na stalowe rusztowanie, słysząc jak mężczyzna wpuszcza kogoś do mieszkania. Szybko zbiegł po schodach, mając nadzieję, że nie usłyszą odgłosu jego kroków. Pod blokiem zauważył auto swojej matki. Czyli to faktycznie ona. Zacisnął zęby, biegnąc przed siebie. Wyciągnął z kieszeni spodni komórkę i spojrzał na nią ostatni raz, nim wyrzucił ją z całą posiadaną mocą w ciemny zaułek. Coś z tyłu jego głowy mówiło mu, że zachowuje się irracjonalnie i głupio. Rozum kazał mu się uspokoić i wrócić, pozwolić matce się wytłumaczyć. Ale serce kazało mu biec, aż cała złość i poczucie zdrady z niego wyparuje.

Na ulicach jak raz było niemal całkowicie pusto, więc dotarcie do domu nawet na piechotę nie zajęło mu zbyt wiele czasu. Wpadł do swojego pokoju, łapiąc za szkolny plecak leżący w nieładzie na podłodze. Wywrócił go górą do dołu, wysypując książki na podłogę, a następnie na szybko zaczął pakować najpotrzebniejsze rzeczy. Zapakował odrobinę ubrań na zmianę i bransoletę, którą dostał od Artemis po śmierci Hermesa. Wygrzebał spod łóżka tajemniczą skrzynkę, którą znalazł zaadresowaną do Johna Constantine'a. Ją też spakował. Nie wiedział jeszcze jak to zrobi, ale pomyślał, że zajęcie się dostarczeniem przesyłki ojca, pozwoli mu oderwać myśli od zdrady matki i poczuć choć odrobinę tej niezależności od Drużyny Arrowa.

Opuścił mieszkanie matki, mając nadzieję, że zdąży stąd zniknąć, nim wróci. Może gdy z Tedem odkryją, że znowu uciekł, pojedzie od razu do domu. A może będzie jeździć do rana po mieście, próbując dostrzec go w każdym mijanym przechodniu. Najchętniej opuściłby miasto przy pomocy teleportu Ligii, ale wtedy matka będzie mogła bez problemu wyśledzić go po lokalizacji teleportu, z którego wysiądzie. Podobnie „obciążała" go karta bankomatowa. Musiał ograniczyć jej używanie, więc po oddaleniu się od swojego osiedla, skorzystał z bankomatu i wybrał dwa tysiące dolarów. Chciał więcej, ale urządzenie miało ograniczenie do konkretnej sumy na jedną transakcję. Stwierdził więc, że póki co, tyle gotówki powinno mu wystarczyć.

Udał się na dworzec autobusowy. Naciągając maksymalnie za duży kaptur na twarz, kupił bilet do Star City. Może i uciekał, ale chciał uprzedzić, chociaż jedną osobę, gdzie zamierza się udać. Miał zamiar zniknąć z radaru, tak samo jak Roy, i trochę bolało go, że złamie tym serca najbliższych, skazując ich na życie w niepewności gdzie jest i czy jest zdrowy. Ale z drugiej strony, podobał mu się ten dreszczyk emocji. Myśl, że sprawi matce przykrość tak, jak ona mu ją sprawiła, zdradzając ojca z Wayne'm. Oko za oko, ząb za ząb.

Taa... Chyba sam do końca w to nie wierzył. Chyba tak naprawdę po prostu chciał uciec i schować się przed światem. Zacisnąć mocno oczy i liczyć, że gdy znowu je otworzy, wszystko będzie po staremu.

I tak też zrobił. Usiadł na tyłach autobusu jadącego do jego rodzinnego miasta, naciągnął mocno kaptur na głowę i skulił się, zaciskając powieki. Zasnął w nadziei, że gdy się obudzi, znowu będzie początek jesieni dwa tysiące dwudziestego szóstego roku, a w domu będą czekać na niego rodzice i starsze rodzeństwo.

Jednak, gdy pojazd zatrzymał się na przystanku końcowym kilkanaście godzin później, ze smutkiem odkrył, że jego życzenie się nie spełniło. Wyszedł z busa, zarzucając plecak na ramię i zastanowił się nad tym, gdzie może znaleźć Connora o tak późnej godzinie. Pewnie na patrolu. Bez sprzętu Ivera będzie ciężko mu gdzieś go złapać, a jego wyposażenie leżało teraz w podziemiach Queen Manor. Jest spora szansa na to, że matka lub ktoś inny już tam na niego czeka.

Musiał być jakiś inny sposób. Wdanie się w bójkę lub zaaranżowanie napadu na jubilera mogłoby okazać się skuteczne, ale jakoś nie miał na to ochoty. Powoli przemierzał pochłonięte nocą Star City. Jeszcze niespełna rok temu to był jego dom. A teraz czuł się tu tak obco. Czym jest dom, gdy wszyscy, na których mu zależało, nie znajdowali się w nim?

Stanął przed ogrodzonym terenem budowy. W tym miejscu dawno temu znajdowało się centrum handlowe. Rosline zadrżał na wspomnienie wydarzeń sprzed siedmiu, prawie ośmiu lat. Ktoś podłożył ładunki wybuchowe w całym budynku, przez co ten całkowicie się zawalił, gdy zostały zdetonowane. Ponad dwieście ofiar śmiertelnych, kilkadziesiąt przewieziono w ciężkim stanie do szpitala. Tego dnia w tej galerii był Roy i jego przyjaciel, Issac. Roy nigdy do końca nie pozbierał się po tamtym dniu. Możliwe, że do dzisiaj pluje sobie w brodę, że nie zdołał uratować kumpla.

Roy i Issac byli trochę jak Ross i Kyle. Z tym, że Kyle żył. A Ross zdradził mu swoją sekretną tożsamość. Przez chwilę blondyn zastanowił się, czy jego starszy brat miał kiedykolwiek podobną zagwozdkę w kwestii swoich uczuć, co on. Czy Issac żywił do Roya jakieś głębsze uczucia? Czy w takim razie mu je zdradził? Czy choć przez chwilę Roy pomyślał o tym, że mógłby je odwzajemnić?

Queen potrząsnął głową. Głupota. O czym on w ogóle teraz myśli?

Ruszył dalej. Kiedy tak rozmyślał o przyjacielu brata (i Kyle'u), nagle przypomniał sobie, że przecież zna adres, pod którym mieszka Connor. Matka nie wie o Connorze. Jeśli dobrze pójdzie, nikomu nie przyjdzie do głowy szukać go u przyrodniego brata, o którym mało kto wie.

Tak jak się spodziewał, Hawke'a nie było w domu. Ross miał dwie opcje – spędzić noc na klatce schodowej, czekając na powrót brata albo nieco nagiąć prawo i włamać się do środka. Spędził cały dzień na przemian przysypiając i budząc się w rozklekotanym autobusie. Nie miał ochoty spać na wycieraczce. Oj nie.

Upewnił się, że akurat nikt z sąsiadów nie postanowił wybrać się na nocny spacer i z drobnymi kłopotami udało mu się sforsować zamek. Wszedł do mieszkania i zapalił światło, rozglądając się uważnie po swoim otoczeniu. Na pierwszy rzut oka nie widział zbyt wiele rzeczy osobistych, które mogłyby cokolwiek powiedzieć mu o lokatorze. Ale chyba taki już Connor był. Wydawał się lubić proste życie. Pewnie nie posiadał zbyt wiele. Zrzucił buty w przedsionku i wszedł do salonu. Stary typ telewizora z kablówką oferującą pięć kanałów na krzyż. Brak komputera. Nie widział tu za dużo opcji na zabicie czasu. Ostrożnie odłożył swój bagaż na podłodze przy fotelu, w którym usiadł. Był dużo wygodniejszy niż siedzisko w autobusie. Momentalnie poczuł, jak ślepia zaczynają mu się lepić. Skulił się na siedzisku, starając mimo wszystko nie zasnąć. Nie spał prawie dwa dni. Nie licząc krótkich drzemek w busie. To zabawne, że minęły dopiero dwa dni. Miał wrażenie, jakby minęły wieki od tej śmiesznej sprzeczki z Timem.

* * *

Connor zauważył palące się w jego mieszkaniu światła. Nie spodobało mu się to. Czyżby ktoś się włamał? Zrezygnował z rozebrania się ze swojego arsenały w alejce w pobliżu domu. Może mu się jeszcze przydać. Wszedł na swoją klatkę i przeskakując po dwa stopnie, dostał się na swoje piętro. Chwycił za klamkę. Otwarte. Pchnął ostrożnie drzwi i delikatnie, na palcach, wszedł do środka. Napiął strzałę na cięciwie, zaglądając dyskretnie do salonu.

Poczuł jak ciężar spada mu z klatki piersiowej. Uśmiechnął się pod nosem i schował strzałę do kołczanu. Cofnął się do przedpokoju i zamknął drzwi na klucz, po czym wrócił do salonu, zdejmując z głowy kaptur. Odłożył łuk na kanapie i chwycił leżący na oparciu koc. Przykrył nim ostrożnie śpiącego brata.

- Kolorowych snów, bracie. - szepnął, dotykając palcami jego policzka.

Wyszedł, gasząc światło.

Nie wiedział co Ross tu robił, ale nie miał już siły, żeby go budzić i rozmawiać. Mogą na spokojnie podyskutować rano, przy śniadaniu.


Central City, 2 maja 2027


Jeszcze trzy miesiące – powtarzała sobie w myślach Helena, wdrapując się na swoje piętro. Jeszcze trzy miesiące i wypluje z siebie swoje pierwsze dziecko. Brzmi to okropnie, ale ma już dosyć tej ciąży. Powoli zaczęli już się szykować na przyjście tego gówniarza... Ekhe. Znaczy dziecka! Zaczęli szykować się na przyjście na świat ich dziecka. Nie chcieli się bawić w żadne „niech to będzie niespodzianka". Jak tylko było to możliwe, spytali lekarza o płeć, dzięki temu wiedzieli, że jakoś w połowie lipca powitają na świecie syna. Już wiedzieli jak go nazwą. Obojgu spodobała się wizja posiadania Maxa. Maxwell brzmiało jak imię dla kogoś kto osiągnie sukces. Może zostanie bohaterem jak mamusia, a może naukowcem jak tatuś. Oczywiście, zero presji! Niech będzie kim chce, byle nie przestępcą! Albo bezdomnym.

Już pod drzwiami słyszała podniesione głosy. Wspaniale. A tak liczyła na chwilę odpoczynku i oglądania w ciszy, jak Rory pracuje nad swoim... czymkolwiek musiał zrobić na zaliczenia do Wellsa. Na korytarzu zobaczyła dodatkowe trzy pary butów i marszcząc brwi, weszła do pokoju dziennego. W chwili jej wejścia, rozmowa ustała. W fotelu z miną zbitego psa siedział Wally, a na parapecie siedział Bart, machając wściekle nogami i patrząc przez ramię na widoki za oknem. Rory kręcił się z irytacją w kółko, a Artemis podążała za nim.

Wszyscy spojrzeli na nią.

Westchnęła, odgarniając ze zmęczeniem włosy z twarzy.

- Co się odjebało? - spytała.

- Ross uciekł z domu. - odparł ponuro jej mąż i potarł w zamyśleniu brodę.

Helena opadła na kanapę, patrząc na każdego po kolei.

- Kiedy? Czemu?

- Dzisiaj. - mruknął West.

- Pokłócił się najpierw z Robinem, a potem z Canary. - dodał Allen, wracając do naburmuszonego wyglądania przez okno.

Cudownie. Wspaniale. Czy w tej rodzinie nie ma nawet chwili spokoju? Spojrzała błagalnie na rodzeństwo Queenów, licząc na jakieś głębsze wyjaśnienia. Kłótnia z przyjacielem, a potem z rodzicem może być czymś, co człowieka wytrąca z równowagi, ale żeby od razu uciekać? Jeszcze gdyby miał trzynaście lat, może by zrozumiała. Ale osiemnaście?

Pogładziła się po brzuszku, modląc się o to, żeby Max nie odziedziczył strzałkowej zdolności do dramatyzowania i uciekania z domu. Pal licho Rossa. Będzie spokrewniony z Royem.

Artemis dostrzegła jej nieme prośby o wyjaśnienie.

- Może Ross zareagował odrobinę... za bardzo. - usiadła obok szwagierki – Dinah spotyka się z Batmanem.

Helena otworzyła szeroko oczy i uchyliła usta, jakby chciała coś powiedzieć, ale po chwili je zamknęła. Spojrzała na Rory'ego, starając się dostrzec coś na jego twarzy, co wskazywałoby na jego ból wywołany tymi rewelacjami, ale dalej krążył po pomieszczeniu z nieprzeniknionym, zamyślonym wyrazem. Jeśli jego to jakoś dotknęło, nie dawał tego po sobie poznać. Jego siostra za to, wydawała się tym wyjątkowo poruszona. A może zniknięciem młodszego brata.

- Naprawdę? - spytała cicho, patrząc blondynce w oczy. Ta skinęła głową.

 -Najgorsze jest to, że dowiedział się o tym z serwisu plotkarskiego. - spuściła wzrok – To trochę nasza wina. - stwierdziła z żalem – Żył szczęśliwie w swojej bańce, w której dobro zawsze zwycięża. Flash wysyła Łotrów do więzienia, GL pokonuje Sinestro, Superman krzyżuje plany Luthora. - westchnęła i spojrzała na Helenę ze smutnym uśmiechem – Ross był naszym oczkiem w głowie i nie chcieliśmy, żeby zobaczył, że zło czasem tryumfuje. Że nie wszystko zawsze idzie po naszej myśli. Więc kiedy jego świat całkowicie się zawalił zareagował tak, jak zareagował. Może gdyby Roy albo Oliver tu byli, zdołaliby zapobiec jego reakcji.

- Powinienem się nim zainteresować. - mruknął z wyrzutem Rory. Teraz chodził z rękoma splecionymi za plecami – Roy by zainterweniował.

Helena westchnęła. Co za pojebana rodzina...

- Nie uważacie, że przesadzacie? Ross ma osiemnaście lat, do diabła. Jest już za stary na takie akcje. - wskazała na trzynastoletniego Barta – Jego bym zrozumiała! Ale Ross? I skończcie pieprzyć, że to wasza wina! Okej, rozpieściliście go, ale on nie ma rozumu małego dziecka! - poderwała się – Jest taki sam jak Roy! Myśli tylko o własnej dupie!

Jak tylko to powiedziała, od razu pożałowała. Spojrzała na męża w ostatniej chwili, żeby zobaczyć, jak patrzy na nią z bólem. Odwrócił szybko głowę. Wally zapadł się w fotelu. On już się nauczył, że nie ma sensu wtrącać się, gdy rodzeństwo Queenów dyskutowało na ważne tematy. Ona wciąż nie mogła się nauczyć. A może po prostu nie chciała się do tego dostosowywać.

- Po prostu... - zawahała się, patrząc teraz na Barta – On już nie jest małym dzieckiem. Rozumiem, że wy go tak postrzegacie. Nie mogę wam tego zabronić, ale czy nie zrobił tego tylko po to, żeby zyskać czyjąś uwagę? - rozłożyła ręce na boki. Nikt nie wydawał się popierać tej tezy, a najmłodszy z towarzystwa mruknął nawet z niezadowoleniem. To chyba miał być z jego strony okaz sprzeciwu. Znowu usiadła – W porządku. Już nic nie mówię. Niech wam będzie – Ross jest mały i zagubiony. - spojrzała na Artemis – Zgłosiliście to już na policję?

- Jeszcze za wcześnie. - odrzekła dziewczyna.

- I tak pewnie nie nadadzą sprawie priorytetu. - wtrącił się Wally – Nic nie wskazuje na porwanie, wręcz sami twierdzimy, że uciekł z własnej woli. Może nie jest pełnoletni, ale może już mieszkać sam, więc...

No tak. Miał pełne prawo odejść. Policja ich wyśmieje.

- Batman nie może go namierzyć. Najprawdopodobniej wyłączył albo pozbył się telefonu. - poinformował ją rzeczowym tonem małżonek – W Queen Manor go nie ma. Przepytują teraz Ligę Młodych i tego nowego Lanterna, Kyle'a. - w końcu opadł na podłokietnik fotela Wally'ego i spojrzał zmęczony na żonę i siostrę – Batman i Dinah szukają go póki co na własną rękę. Wybrał sporą sumę pieniędzy z bankomatu i się rozpłynął. Z nagrań monitoringu wiemy tylko, że kupił bilet autobusowy. Niestety nie wiemy gdzie, bo system na dworcu jest do dupy, a facet, który go prawdopodobnie obsługiwał, był zjarany i nic nie pamięta.

Zapadła cisza. Helena znowu spojrzała na Barta. Zastanawiała się, co właściwie tu robi.

Rory schował twarz w dłoniach, próbując się uspokoić.

- Powinienem był bardziej się wami zająć. - westchnął.

Artemis spojrzała na niego, marszcząc brwi.

- Przepraszam?

Opuścił ręce.

- Oliver nie żyje. Roy zniknął. To ja jestem teraz najstarszy, tak? Powinienem zadbać, aby rodzina trzymała się w kupie, a tymczasem straciłem kolejnego członka rodziny...!

Helena spojrzała na niego rozczulona. Był taki uroczy, uznając, że to on był teraz głową rodziny Queenów. Przykre, że obwiniał się o ucieczkę Rossa, ale też urocze.

- Och, nie pieprz. - westchnęła Artemis. Ona chyba nie uważała, że to urocze. Wskazała na brata palcem – Rory, kocham cię, ale jesteś debilem. Masz wystarczająco na głowie – firmę, studia, Helenę, dziecko... Jeszcze brakuje, żebyś pilnował mnie, Dinah i Rossa. - wstała i wzięła twarz przybranego brata w dłonie – Ja i Dinah jesteśmy dorosłe. O Rossa powinna martwić się Dinah, okej? Nie jesteś niczemu winien Rory. - sprzedała mu lekkiego liścia, żeby się otrząsnął. I może zgłupiał – Wszystko będzie dobrze, w porządku? Możesz sobie być najstarszym synem pod nieobecność Roya, ale ja jestem najstarszą córką. Podzielmy się tym gównem. Skup się na Helenie i waszym dziecku. Firma tyle lat funkcjonowała z Oliverem za sterem, wytrzyma jeśli przez chwilę będziesz nieobecny. Możesz wziąć urlop dziekański?

- Nie mam pojęcia. - przyznał – To sama końcówka semestru...

-Pogadaj z Wellsem! - rozłożyła szeroko ręce – Uwielbia cię! Na pewno coś zaradzi! Skup się na tym, co najważniejsze, Rory. Ja i Wally pomożemy w szukaniu Rossa.

- Ja też pomogę! - zaoferował się Bart, nagle odzyskując nieco dobrego humoru. Artemis pstryknęła na chłopca palcami.

- Idealnie! Widzisz, Rory? - spojrzała mu w oczy – Nie bierz wszystkiego na siebie. Jesteśmy cholernymi arrowsami. Poradzimy sobie z tym gównem razem. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro