Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

2.11

Gotham City, mieszkanie Queenów, 20 grudnia 2026

Rossa obudziła komórka. Niechętnie otworzył oczy i mrużąc powieki, wyszukał pod poduszką telefon. Upewnił się, że dzwoniący to ktoś z kim ma ochotę na poranne pogawędki i odebrał.

- Cześć Lauro. - przywitał się, przymykając oczy. Nawet nie wiedział, która godzina, ale przez żaluzje wpadała jasna poświata.

Mimowolnie uśmiechnął się na dźwięk znajomego głosu.

- Cześć Ross. - odpowiedziała dziewczyna – Spałeś?

- Czemu pytasz? - przetarł oko i spojrzał na stojący na szafce nocnej elektroniczny budzik. Było kilka minut po dziesiątej.

- Bo miałeś mnie odebrać z lotniska. Pamiętasz?

Przeszedł go dreszcz. O cholera, to dzisiaj! Zerwał się do pozycji siedzącej tak szybko, że aż dostał mroczków. Potrząsnął głową i zsunął nogi z łóżka.

- Wiem, wiem...! Pamiętam! Oczywiście, że pamiętam! - podszedł do szafy, próbując jedną ręką skompletować jakiś sensowny zestaw ubrań – Coś mi wypadło, ale zamówiłem dla ciebie ubera. - skłamał gładko i powąchał się pod pachą, żeby sprawdzić, czy może darować sobie prysznic. Skrzywił się. Nie może – Rozejrzyj się czy nie stoi gdzieś facet z kartką „Laura W." - wyszedł ze swojego pokoju, jedną ręką przytrzymując komórkę przy uchu, a drugą trzymając ubrania. Siedząca przy stole matka posłała mu pytające spojrzenie. Uśmiechnął się do niej i skinął głową.

- Nigdzie nie widzę...

- Nie? To daj mi chwilkę. Zadzwonię do nich, okej? Usiądź gdzieś w ciepłym. - polecił – Zgarną porządny opieprz! Rozłączam się, okej? Pa! Kocham cię!

- Ross...!

Rozłączył się i zatrzasnął w łazience. Pospiesznie wszedł w aplikację do zamawiania ubera na terenie Gotham. Wypełnił wniosek, zaznaczając, że prosi o jak najszybsze pojawienie się kierowcy na lotnisku. Opłacił przejazd z góry, dodając solidny napiwek.

Dawno tak szybko nie uwijał się z porannym ogarnianiem. Zazwyczaj nie musiał się spieszyć. Nawet, jeśli zaspał do szkoły. Bo przecież po prostu można pojawić się godzinę później, prawda?

Wypadł z toalety i chwycił jabłko leżące w półmisku na stole.

- Jest z plastiku. - mruknęła kobieta, nie odrywając wzroku od ekranu smartfona.

- Ble! - zdążył spróbować je ugryź. Inteligencję jak nic odziedziczył po Oliverze. Wrócił się do kuchni, cisnął plastikowym owocem do zlewu, po czym wyciągnął z metalowego chlebaka czerstwą bułkę z poprzedniego dnia.

- Gdzie idziesz? - zainteresowała się, spoglądając na niego, gdy zakładał buty.

- Odebrać Laurę z lotniska. - odparł, wyjmując na chwilę pieczywo z ust.

- Nocuje u nas?

- Nie, w hotelu. Bruce'a.

Skinęła głową.

- Wracasz na noc do domu?

- Jeszcze nie wiem. Zobaczę.

- Tylko się zabezpieczcie. - rzuciła z uśmieszkiem.

- Maaaaamoooo!

Dinah zachichotała i wróciła do swoich spraw. Ross pokręcił głową i ściągnął kurtkę z wieszaka.

- Zjem dzisiaj z Laurą. - poinformował ją, starając się brzmieć nonszalancko – Kolację pewnie też.

- Dobrze, kochanie.

Spojrzał na matkę i ten rozbawiony uśmieszek na jej ustach. Mogłaby zacząć traktować go poważnie. Prychnął pod nosem i wyszedł, rzucając krótkie pożegnanie na odchodne.

Złapał taksówkę. Mógłby zamówić ubera również dla siebie, ale wolał nie marnować czasu. Uber zawsze musi najpierw do niego dojechać, a w dużych miastach, takich jak Gotham, zawsze gdzieś stał taryfiarz, licząc na jakiś kurs z ulicy. Nawet nie musiał dużo chodzić. Opuścił teren osiedla i od razu w oczy rzuciła mu się żółta taksówka po drugiej stronie ulicy. Ten przewoźnik zdecydował się na model auta, który do złudzenia przypominał typowe taksówki w Nowym Jorku. Blondyn rozejrzał się na boki, upewniając, że nic nie jedzie i przebiegł przez jezdnię. Zastukał w okno. Mężczyzna w środku, na oko pięćdziesięcioletni facet z w połowie brązowymi, w połowie siwymi włosami i zmarszczkami jak rów marsjański, opuścił szybę.

- Gdzie?

- Hotel Wayne Rest. - odpowiedział, starając się przekrzyczeć przejeżdżającą akurat ciężarówkę. Mężczyzna skinął głową.

- Wsiadaj, synu.

Ross od razu zajął miejsce na tylnym siedzeniu, rozpinając dwa górne guziki kurtki. W pojeździe było bardzo ciepło, a sam taksówkarz siedział w grubym swetrze.

- Ktoś przyjechał do ciebie na święta, co? - zagadnął go staruszek. Chłopak zmusił się do uśmiechu. Nie znosił kierowców, czy to ubera czy taksówek, którzy koniecznie chcieli z nim rozmawiać w trakcie jazdy.

- Tak, moja dziewczyna. - odpowiedział grzecznie. Mężczyzna zagwizdał.

-Związek na odległość, co?

Zdusił w sobie chęć wywrócenia oczami.

- Trochę. - odparł zbywająco. Mógłby powiedzieć, że Laura jest aktorką, ale to zrodziłoby więcej pytań. A na nie Ross nie miał ochoty odpowiadać. Mógłby powiedzieć, że do niedawna mieszkali bliżej siebie, ale musiał się przeprowadzić po śmierci ojca. I znowu, ponownie usłyszałby grad pytań.

W końcu dojechali na miejsce. Staruszek zawołał o coś koło pięćdziesięciu dolarów. Ktoś inny oburzyłby się, że to zdzierstwo, ale Queen mimo starań matki nie wyrósł na kogoś, kto szczególnie szanuje pieniądze.

Ponownie – rozpuszczony paniczyk.

Rzucił mężczyźnie sto dolarów i wysiadł, nie czekając na wydanie reszty.

- Wesołych świąt, synu! - zawołał taksówkarz zadowolony z wysokiego napiwku.

Blondyn rozejrzał się, zapinając ponownie guziki kurtki. Dosłownie chwilę później niedaleko niego zatrzymało się inne auto. Od strony kierowcy wysiadł jakiś mężczyzna i od razu rzucił się do bagażnika, żeby wyciągnąć bagaż. Natomiast z tylnego siedzenia wyłoniła się Laura.

Miała na sobie różowy płaszczyk do połowy uda, wysokie buty w podobnym kolorze i białe spodnie. Na głowę założyła beret z włóczki w kolorze łososiowym. Widząc go, szeroko się uśmiechnęła i potruchtała bliżej.

- Ross!

- Laura! Cześć!

Objął ją, a ona pocałowała go w policzek.

- Tak się cieszę, że cię widzę!

Kierowca ubera, odchrząknął znacząco, stawiając walizki Wren obok nich.

- Pomóc wnieść bagaże do hotelu? - zapytał. W jego oczach dało się dostrzec „za dodatkową opłatą, oczywiście".

- Dziękuję. Dam radę. - odparł Rosline z szerokim uśmiechem. Odsunął się od swojej dziewczyny i schylił się po walizki – Chodźmy, Lauro.

Szatynka pokiwała radośnie głową i ruszyli razem do wejścia. Odźwierny przytrzymał im drzwi i zamknął je za nimi, nie wpuszczając zbyt wiele grudniowego powietrza do środka budynku. Dziewczyna podeszła do recepcji i zameldowała się, przedstawiając młodemu Afroamerykaninowi wszystkie potrzebne do tego informacje. Chłopak, nie mógł być wiele starszy od Rossa, właściwie Queen obstawiał, że jest w wieku jego braci, podał Laurze komplet kluczy do pokoju i zawołał boya hotelowego. Ten przejął od Rossa bagaże jego dziewczyny.

Wjechali na trzecie piętro i weszli do pokoju trzydzieści dwa B. Bagażowy odstawił walizki przy drzwiach, ukłonił się i wyszedł. Ross usiadł z głośnym westchnieniem na łóżku, gniotąc bielutką pościel. Przyglądał się Laurze, która krzątała się między łazienką a swoimi bagażami.

- Na pewno nie wolisz zatrzymać się u mnie? - zagadnął.

Zatrzymała się i spojrzała na niego z uśmiechem, jakby był głupiutkim dzieckiem.

- W Queen Manor zawsze u mnie nocowałaś. - zauważył.

- Tak, ale w Queen Manor twoi rodzice dawali mi pokój gościnny.

- I tak w nocy wymykałem się do twojego pokoju.

- Owszem, Rossy, ale oni o tym nie wiedzieli. Zachowywaliśmy pozory, rozumiesz? - podeszła bliżej i złapała delikatnie jego podbródek, unosząc do góry. Spojrzeli sobie w oczy.

- Tak, rozumiem. - przytaknął. Choć niezupełnie była to prawda. Przecież teraz byli pełnoletni i mogli spokojnie spać w jednym łóżku, no nie? Dziewczyny i ich problemy są jednak dziwne.

Laura uśmiechnęła się z rozbawieniem. Kiedy to robiła tak zabawnie marszczyła nos. Zdecydowanie miała jeden z tych uśmiechów, który rozjaśniał pokój czy jak to się mówi. Lubił patrzeć na jej uśmiech. Lubił Laurę. Naprawdę.

Odeszła od niego i wróciła do grzebania w swoich rzeczach.

- Nie wiem jakie masz plany na dzisiaj, ale pomyślałem, że moglibyśmy pójść do kina. Grają teraz tą nową komedię z kotami, o której wspominałaś kilka miesięcy temu.

Spojrzała na niego z nieodgadnionym wyrazem twarzy.

- Hm. Brzmi dobrze, ale może wybierzemy się do kina jutro? - zaproponowała. Widząc jego zdziwienie, szybko dodała – Zupełnie nie miałam czasu, żeby kupić sukienkę na ślub twojego brata! - uśmiechnęła się niewinnie, składając dłonie jak do modlitwy. Wyglądała przy tym trochę jak figurka aniołka – I jeśli nie kupiłeś specjalnego garnituru, moglibyśmy wybrać coś, żebyśmy do siebie pasowali... - podsunęła z miną „ja tylko proponuję! Nie musimy tego robić!".

Właściwie – trafiła. Ross nie kupił nowego garnituru ani smokingu. Miał kilka eleganckich kompletów, przy czym wszystkie w odcieniach czerni i szarości. Uznał, że nie potrzebuje nowego. Ale z drugiej strony, równie dobrze mógł dzisiaj pójść na zakupy z Laurą i kupić coś nowego. Pewnie założy ten garnitur raz i zapomni o nim na wieczność. Młody Queen nie miał zbyt wielu okazji, żeby pokazać się gdzieś w galowym stroju. Szczególnie teraz, gdy ojciec nie żyje i nie będzie komu organizować bankietów ani kogo na nie zapraszać. To Oliver zawsze był zapraszany na wszelkie uroczystości, a Ross pojawiał się tam wyłącznie w roli osoby na doczepkę. Wchodzący w dorosłość syn dobrze wpływał na wizerunek czy jakieś inne bzdety.

Uśmiechnął się i wzruszył ramionami.

- W porządku. Czemu nie? - wyciągnął z kieszeni komórkę – Zamówię ubera.

Pół godziny później byli w ekskluzywnym butiku z elegancką odzieżą. Na szyldzie widniała dziwaczna nazwa, zapewne po francusku. W środku nie było żadnych klientów i Ross nieco się zmartwił, widząc tabliczkę z informacją, że najpierw trzeba się umówić. Mieli dwa dni, a kolejka pewnie była już zaklepana do stycznia, jak nie do lutego.

Sklepik był niewielki. Kilka puf, manekinów i wieszaków z ubraniami. Podłoga była wyłożona czerwonawym drewnem, a ściany wytapetowane ciemnoczerwoną tapetą w subtelne, złote zdobienia. W kącie była przebieralnia, a część sklepową od zaplecze, i zapewne pracowni, odgradzała gruba materiałowa zasłona.

-Dzień dobry! - zawołała Laura, gdy nikt nie wyszedł im na spotkanie.

Zasłona odsunęła się z głośnym łoskotem i stanął przed nimi mężczyzna pod sześćdziesiątkę, który ewidentnie nie miał zamiaru przyznawać się do swojego wieku. Bujne, białe włosy, zapewne peruka, sterczały mu na głowie jak u Gideona z Wodogrzmotów Małych. Na nos miał wsunięte okulary przeciwsłoneczne w czerwonych oprawkach. Miał na sobie obcisłe czarne spodnie i czerwoną koszulę odpiętą o jeden guzik za daleko. Rozłożył ręce z szerokim uśmiechem.

- Lady Laura! - ucieszył się, atakując uszy Rossa dziwnie sztucznie brzmiącym francuskim akcentem – Już myślałem, że nie przyjdziesz!

Chłopak zmrużył oczy i spojrzał podejrzliwie na Laurę. Zaplanowała to, że tu przyjdą i stosownie prędko umówiła ich na wizytę u Sztucznego Francuza.

- Widzę, że przyszłaś ze swoim rycerzem! - podszedł bliżej, podpierając łokieć na przedramieniu drugiej ręki, a brodę na luźno złożonej dłoni. Cała poza projektanta krzyczała „jestem taki francuski! I taki pojektantowy!". Zsunął okulary na czubek nosa, przyglądając mu się. Cmoknął z zadowoleniem – Ulala! Czy to Rosline Queen?

Chłopak spróbował się nie skrzywić i uśmiechnął, wyciągając dłoń, żeby się przywitać.

- Tak, zgadza się.

Francuz uścisnął jego dłoń, energicznie nią potrząsając.

- Niesamowite! Niesamowite! - powtórzył – Kiedy zaczynałem w tym zawodzie, miałem drobny butik w Star City! Byłem ulubionym krawcem twojej babci!

Aha. Więc musiał być bardziej pod siedemdziesiątkę. Albo od razu setkę.

- W takim razie, bardzo miło pana poznać! - odparł, nie wiedząc co innego mógłby powiedzieć. Postanowił przejść do sedna, póki miał okazję – Pojutrze jest ślub mojego starszego brata, potrzebujemy sukienki dla Laury i garnituru dla mnie.

- Chcielibyśmy coś pasującego do siebie! - dodała Wren, obejmując mocno ramię swojego chłopaka.

- Dałby pan...

- Mów mi Nino, Rosline. - przerwał mu.

- Dobrze. Nino. - zgodził się – Dałbyś radę przygotować dla nas coś w tym krótkim czasie?

Zdążył się już zorientować, że Nino szył na zamówienie i raczej nie spodziewał się, że zdąży coś dla niech zorganizować. Mężczyzna zamyślił się, patrząc na nich uważnie.

- Może miałbym coś dla was... - machnął dłonią, jakby kogoś policzkował – Zdejmijcie kurtki! Nino zdejmie z was miarę!

To chyba miało być jakimś żartem i powinni się zaśmiać. Nie zaśmiali się.

Gotham City, Kaplica św. Jerzego, 22 grudnia 2026

Ross nie do końca rozumiał wiarę, którą wyznawali Roy i Rory. Mimo że nie byli rdzennymi amerykanami z krwi i kości, zostali wychowani w ich kulturze. Ktoś by pomyślał, że Roy, który większość życia spędził w „cywilizacji", a nie w rezerwacie zdążył w jakiś sposób wyprzeć nauki pierwszego przybranego ojca. Tak jednak nie było. Obaj bracia szczerze podzielali wizję roli człowieka w naturze i całą tą resztę z mężczyzną, który ich wychowywał. No może nie tak całkiem i nie w pełni. Kiedyś próbowali mu to tłumaczyć, nawet sam próbował o tym czytać, ale nic nie zostawało mu w głowie na dłużej. Ponoć to naturalne – przekonania Indian niby są trudne do zrozumienia współczesnemu człowiekowi.

W każdym razie, był zaskoczony, gdy Rory zdecydował się wziąć ślub w obrządku rzymskokatolickim, czyli tym, z którym utożsamiała się Helena. Może Harperzy jednak byli członkami tego Kościoła Jakiegoś tam, który powstał na religii wynikającej z prób nawrócenia Indian na wiarę katolicką. To się jakoś nazywało. Było połączeniem katolicyzmu, pierwotnych wierzeń Indian i palenia kaktusów, od których miało się halucynacje. Tak, coś tam mu zostało w głowie z tego szperania na wikipedii.

Szczególnie fragment o kaktusie.

Nino i Laura wepchnęli go w szary garnitur, różową koszulę oraz szary krawat w różowe prążki. Czuł się jak kretyn. Za to Laura miała na sobie prostą, różową sukienkę ( w tym samym odcieniu, co jego koszula) z szarymi elementami (znów, ten sam odcień co jego marynarka). Osobiście nie uważał, żeby jakoś wybitnie do siebie pasowali, ale Laura była szczęśliwa i to było najważniejsze.

Rozejrzał się po zebranych. On i matka (oraz Laura, rzecz jasna) siedzieli w pierwszej ławce po stronie pana młodego. Za nimi siedział Wally rozmawiający teraz z Jay'em i resztą „wujaszków" z JSA. Jak łatwo się domyślić, jak zwykle większość gości to superbohaterowie. Jednak przyszło ich zdecydowanie mniej, niż na pogrzeb Olivera. Na ślub zaprosili głównie tych najbliższych, którzy byli prawie jak rodzina. Do niej właśnie zaliczali się dawni przyjaciele babci od strony Dinah czy Clark i Lois (którzy spodziewali się dziecka, notabene). Obok państwa Kentów siedziała M'gann ze swoim wujkiem. M'gann i Conner byli najlepszymi przyjaciółmi Rory'ego i nie mogło ich zabraknąć w tym szczególnym dniu. Sam Conner stał teraz z panem młodym przy ołtarzu, szepcząc między sobą.

Jeszcze wracając do gości – po stronie Heleny siedziała głównie familia Batmana, kilka osób z Ligii, komisarz Gordon oraz dosłownie garstka jej koleżanek z uniwerka. Oraz jej wuj oraz ciotka. Starsze małżeństwo ponoć zajmowało się nią po śmierci jej rodziców. Ross nie pamiętał szczegółów. To nie była jego narzeczona, no nie?

Państwo młodzi uzgodnili, że wezmę po dwoje drużb. Helena wybrała do tej roli Artemis i Barbarę Gordon. Decyzja co do tej drugiej, budziłaby pewnie pewne kontrowersje, patrząc na fakt, że dzięki Jokerowi od kilku miesięcy porusza się na wózku, ale nie tutaj.

Drużbami Rory'ego natomiast zostali Conner i Roy. Zostało jeszcze trochę czasu do rozpoczęcia i nie przybyli jeszcze wszyscy goście, ale brakowało drugiego z bliźniaków i poddenerwowanie pierwszego widocznie rosło z każdą chwilą.

- Cześć, Dinah.

Uniósł głowę i spojrzał na uśmiechniętego Jima Harpera. Jim w ostatnim czasie bardzo schudł i znacząco się postarzał, choć jeszcze niedawno nie było widać po nim, że nieubłaganie zbliża się do pięćdziesiątki.

- Witaj Jim! - kobieta wstała i uściskała krótko mężczyznę.

- Jak się trzymasz?

- Mogło być gorzej.

- Siemasz Ross. - zwrócił się teraz do niego, mrużąc niebieskie oczy – Fajny krawat, młody.

- Dzięki. - mruknął, uśmiechając się słabo.

Jim usiadł przy Dinah, zajmując miejsce w pierwszej ławce.

- Widziałam, że wszedłeś z Dianą. - pani Queen szturchnęła go z uśmieszkiem łokciem. Mężczyzna widocznie się zarumienił.

- Tak? To przypadek...

Ross kątem oka zauważył, że drzwi kaplicy znów się uchylają i wszedł szczupły mężczyzna w okularach. Rozpoznał go. Harrison Wells. Profesor Rory'ego. Nikt nie zwrócił na niego większej uwagi i wśliznął się na miejsce w tylnej ławie.

Uwagę blondyna odwróciły zbliżające się kroki. Rory stanął przed nimi ze zdenerwowaną miną.

- Musimy zaczynać. - szepnął z przejęciem – Wciąż go nie ma.

- Kogo? - zainteresował się Jim.

- Roya.

- Żartujesz?

Rory pokręcił głową, przygryzając wargę i poprawił spinkę mankietu, jakby to miało przywołać magicznie Roya. Queen przyjrzał się wzorkowi na spince. Symbol Supermana. A myślał, że to on jest dziecinny.

- Zastąpić go? - zapytał nieśmiało.

Harper potrząsnął głową.

- Nie, ty miałeś podać obrączki.

- Ja mogę podać obrączki, a Ross być drużbą. - zaoferował się Jim.

Znowu potrząsnął głową.

- Ja... - zawahał się i westchnął – Poproszę Clarka.

Wyprostował się i odszedł w kierunku tylnych rzędów. Odprowadzili go zmartwionymi spojrzeniami.

- Roy zaczyna mnie wkurzać. - stwierdził Ross.

- Teraz przesadził. - zgodziła się z nim matka.

Kilka minut później pan młody wrócił na swoje miejsce, ale zamiast w towarzystwie Clarka, szedł z Wellsem. Powiedział coś do Connera, ten skinął głową. Następnie powiedział coś do pastora, a ten dał znak organiście, żeby zaczął grać.

Wszyscy zebrani wlepili wzrok w Rory'ego. Stał przy ołtarzu wyprostowany jak struna i z miną, jakby zaraz miał stamtąd uciec w panice. Przełknął ślinę, co było widać z pierwszej ławki. Pochylił nieco głowę, patrząc twardo przed siebie. Drzwi kaplicy uchyliły się i weszła Helena w długiej, białej sukni prowadzona przez swojego wuja.

Wyglądała dostojnie i silnie jak zwykle, a jednocześnie tak delikatnie. Na widok przyszłego męża przy ołtarzu, uśmiechnęła się rozczulona, rumieniąc się. Widocznie zacisnęła wargi, żeby się nie rozpłakać. Gdy doszli do ołtarza, wuj ucałował ją w policzek i skinął głową Harperowi, po czym usiadł na swoim miejscu.

Pastor zaczął swoją standardową formułkę. „Zebraliśmy się tutaj, aby połączyć węzłem małżeńskim...ble ble ble". Pan młody zaczął swoją przysięgę, ciut łamiącym się z przejęcia głosem. Ross wiedział, że za zgodą mistrza ceremonii Helena i Rory ułożyli własne przysięgi, obiecując nie uciekać zbyt mocno od tej standardowej. Oznaczało to ni mniej, ni więcej, że Rory najpewniej zaraz wyrzuci z siebie cały referat o miłości i swoich uczuciach do Heleny. Bo taki już był. Ciężko mu było się zmieścić w kilku słowach, gdy w głowie kotłowało się ich tak wiele.

- Dziś, jutro, za miesiąc. - zaczął, patrząc kobiecie głęboko w brązowe oczy. Uśmiechnęła się do niego szerzej i jakby zabrakło mu głosu. Przymknął na chwilę oczy, odchrząknął i kontynuował – Heleno, niezależnie co nas jeszcze spotka, zawsze będziesz moim pierwszym wyborem. Z pełną świadomością i pewnością decyduję się na związek z tobą. Biorę cię za żonę. Za najważniejszą kobietę mojego życia, najlepszą przyjaciółkę i osobę, na której zawsze będę mógł polegać i która będzie mogła bezwarunkowo polegać na mnie.

Jakże to ironiczne, że osoba, na której Rory'emu dzisiaj zależało najbardziej, zaraz po Helenie, oczywiście, nie zjawiła się.

- Ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość. Nie oszukam, nie okłamię i nigdy przed tobą niczego nie zataję. Chcę dbać o twoje zdrowie i uczucia, abyś zawsze czuła się przy mnie bezpiecznie. - na chwilę przerwał. Budował napięcie. Albo zapomniał, co ma dalej powiedzieć. A może świat przestał dla niego istnieć i liczyły się tylko orzechowe oczy wpatrzone w jego błękitne oczy z pełną miłością i zaufaniem, z jakim nie patrzył na niego nikt inny wcześniej. Uśmiechnął się szerzej – Oraz że nie opuszczę cię, aż do śmierci. Po kres mych dni i jeszcze dłużej, będę ci oddany i już zawsze będą za tobą podążał. Tak mi dopomóż Boże.

Choć nadeszła pora na kolej Heleny, ta tylko patrzyła na Rory'ego. Z ust wyrwał jej się cichy śmiech.

- Przepraszam, z wrażenia zapomniałam, co mam powiedzieć. - po sali przetoczył się krótki śmiech. Nawet Wells uniósł kącik ust w rozbawionym uśmiechu. Wzięła głęboki wdech, zbierając myśli – A miałam taką ładną przemowę. Teraz będę musiała improwizować. - ścisnęła jego dłonie – Miłość dosłownie potrąciła mnie na deskorolce. Ale żeby ją dostrzec, najpierw musiałam przeżyć śmiertelne niebezpieczeństwo, z którego wyciągnęło mnie twoje bohaterstwo. Rory Harperze, może nie jesteś najsilniejszy, najszybszy ani kuloodporny, ale twój intelekt i spryt są tym, czego może ci zazdrościć niejeden bohater z pierwszej ligi. Zawsze będziesz moim Supermanem. - puściła jedną jego dłoń i położyła na jego policzku – Tak, Rory, biorę cię za męża. I ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską, oraz że nie opuszczę cię, aż do śmierci. Tak mi dopomóż Panie Boże Wszechmogący w Trójcy Jedyny.

Wpatrywali się w siebie tak mocno, że przez chwilę nikt nie mógł się poruszyć, jakby w obawie, że przypadkiem któreś z nich rozproszą i całą chwila, cała ceremonia straci na ważności. Jednak nie dobiegła ona końca, więc ktoś musiał się poruszyć.

- Ogłaszam was mężem i żoną. Możecie się pocałować.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro