Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

2.05

Star City, 1 listopada 2026

- Pójdziemy coś zjeść?

- Zjadłeś duży popcorn i wypiłeś średnią colę. Nadal jesteś głodny? - spytała, wsuwając dłoń we włosy syna. Wyszli właśnie z kina. Dinah i trójka jej dzieci. Wally i Helena wrócili do Central City – on musiał dokończyć pracę na jutrzejszy dzień, a ona przygotować coś do pracy. Roy w końcu się odezwał, ale wywinął się z rodzinnego dnia w dość enigmatyczny sposób, zasłaniając się tym, że nie ma z kim zostawić Lian. Chciała zaproponować, żeby ją też wziął, ale szybko urwał rozmowę. Zdawało się, że gdzieś mu się śpieszy.

- Wszamałbym jakiegoś McDonalda... - zgodził się Rory.

- Jezu, Gwiezdne Wojny i mak... Ile wy macie lat, co? - droczyła się Artemis.

- Jak będą jakieś fajne zabawki, to chcę Happy Meala. - ciągnął rudzielec.

- W porządku. Może być McDonalds. - zgodziła się kobieta, szukając w torebce kluczyków do auta. - To ich dzień. - mrugnęła porozumiewawczo do córki. Ruszyli do wyjścia z galerii, w której mieściło się kino – Wracając skoczymy do marketu, okej? Muszę kupić kilka rzeczy.

- Nie ma problemu. - odpowiedział najstarszy z rodzeństwa.

Zapakowali się do auta – chłopcy na tyłach, panie na przodzie i ruszyli. Na szczęście pora największych korków powoli mijała, dzięki czemu na ulicach zrobiło się ciut luźniej. W Star City korki o godzinie piętnastej były normą nawet w niedzielę. Jakby w tym mieście każdy zawsze gdzieś się spieszył. Zajechali na parking restauracji serwującej fast foody. Dinah ledwie zdążyła zgasić silnik, a jej dwaj synowie zdążyli już odpiąć pasy i otworzyć drzwi.

- Spokojnie. Frytki nigdzie wam nie uciekną. - próbowała ich choć trochę ogarnąć. Zarówno Ross (co nie jest dziwne), jak i Rory (co jest już dziwne), zdawali się być rozsadzani przez energię. Zerknęła na Artemis, jakby szukając u niej odpowiedzi na dręczące ją pytanie o nietypowe zachowanie chłopaków. Nie dostrzegła jej ani w minie, ani w postawie dziewczyny. Westchnęła, zamykając auto i podążyła za dziećmi.

Gdy weszli do środka, bracia już tkwili przy wystawce z zabawkami.

- Oni są niepoważni... - mruknęła Artemis, biorąc się pod boki – Jeszcze Ross – rozumiem. Ale Rory...? Mam nadzieję, że alkohol nie stopił mu mózgu...

- To nie alkohol. - stwierdziła z dziwną pewnością siebie w głosie. Młodsza blondynka spojrzała na nią pytająco, a wtedy starsza wskazała na elektroniczny kiosk do zamawiania, na którym wyświetlały się obecnie dostępne w ofercie zabawki – Zmówili się, żeby tu przyjść.

- ...Bachory. - pokręciła głową z ciężkim westchnieniem.

Na reklamie pokazane było sześć częściowo ruchomych zabawek wzorowanych na członkach Ligii Sprawiedliwych – Batman, Flash, Superman, Wonder Woman, Zatanna i Hawk Girl. Coś dla chłopców i coś dla dziewczynek.

- Chcę Zatanne. - mruknęła pod nosem Artemis. Dinah roześmiała się i zasłoniła usta, żeby trochę to zamaskować.

- W porządku. Każde z was dostanie zabawkę. - zgodziła się, ściskając lekko jej ramię – A teraz leć po nich, złożymy zamówienie, w porządku?

Dziewczyna pokiwała głową, zgadzając się i potruchtała po swoich braci. Canary Mom podeszła do jednego z kiosków, poprawiając torebkę na ramieniu i otworzyła zamówienie, zaczynając od siebie. Jak typowa mamusia na wyjściu z dziećmi, dla siebie wzięła kawę i małe frytki, żeby cokolwiek przekąsić. Zaraz znalazła się przy niej jej mała szarańcza i przesunęła się, żeby zrobić im miejsce. Całe szczęście, że przez lata dodali opcję kupienia samej zabawki bez konieczności zamawiania specjalnego zestawu dla dzieci. Kiedyś też się tak dało, ale nie była ona dostępna przy samym kiosku i trzeba było podchodzić do zwykłej kasy.

Podała córce kartę, mówiąc im, że zajmie stolik i odeszła, zostawiając ich. Zerknęła przez ramię z uśmieszkiem na swoje paskudy. Kiedy poznała Olivera, nigdy nie pomyślałaby, że będą mieć razem taką wesołą gromadkę. Chwilę później dołączyli do niej przy stoliku. Rory usiadł obok, a pozostała dwójka na kanapie naprzeciwko nich. Chwilę musieli poczekać ze względu na wielkość ich zamówienia, ale czas przyjemnie upłynął na rozmowie. Gdy przyniesiono im ich zamówienie (na aż trzech tackach!), chłopcy pierwsze co zrobili, to rzucili się na swoje zabawki. Artemis udawała tą dojrzalszą, otwierając najpierw swoją sałatkę.

- A! Właśnie! - Harper przerwał swoją zabawę z bratem i odłożył trzymaną figurkę Supermana na bok. Upił łyk swojej coli i spojrzał na przybraną matkę – Artemis już wie, bo pochwaliłem się na imprezie, ale ty i Ross jeszcze nie wiecie... - jego oczy błysnęły ze szczęścia i ekscytacji – Z Heleną wybraliśmy datę!

Pani Queen otworzyła szerzej oczy i omal nie upuściła frytki na kolana.

- Naprawdę...?! Rory, to wspaniale! - uśmiechnęła się do niego czule i odgarnęła ostrożnie rudą grzywkę z jego twarzy – Już myślałam, że się nie zdecydujecie!

- Jest jeszcze jedna dobra nowina. - mruknęła Artemis w swój kubeczek z napojem. Dinah spojrzała na nią pytająco, a Rory syknął cicho, jakby powstrzymywał się od przekleństwa.

- A... No... - odwrócił wzrok i nerwowo oblizał wargi – Spodziewamy się dziecka. - dodał dużo ciszej. Z tym wolał się wstrzymać, ale skoro siostra postanowiła go wsypać...

Niespodziewanie znalazł się w objęciach matki.

- ...D-Di?

Trochę niezręcznie uniósł dłonie i ostrożnie ją objął, poklepując po plecach.

- Rory, tak się cieszę... - szepnęła ledwie zrozumiale, zagłuszona częściowo przez włosy syna – Zawsze tak bardzo się o ciebie martwiłam, jak sobie poradzisz w życiu, a ty...

- Tak, tak... Kolejne wielkie zwycięstwo Rory'ego Harper-Queena. - Ross wywrócił oczami z zaczepnym uśmieszkiem – Nigdy mu nie dorównamy, no nie, Arty? - zerknął na siostrę, a ta pokiwała głową.

- Ano... Wielki geniusz, same stypendia i granty , niesamowite osiągnięcia, uczeń samego Harrisona Wellsa...! A teraz jeszcze wychodzi za piękną Helenę Bertinelli i będą mieć razem dziecko...! - spojrzała z udawanym niedowierzaniem na młodszego brata – Nic dla nas nie zostawił! Zgarnął całą pulę! Już zawsze będzie idealnym dzieckiem, a nam pozostaje życie w jego cieniu...

- Przestańcie. - upomniała ich Dinah, marszcząc brwi. Odsunęła się od starszego syna.

- No dalej, frajerzy. Zazdrośćcie mi. - wystawił język, a potem jeszcze uniósł środkowy palec – W życiu nie osiągnięcie nawet połowy, co ja. Auć!

Artemis rzuciła w niego frytką.

Ross wybuchł śmiechem, a shake omal nie poszedł mu nosem. Zaraz dołączyła do niego pozostała dwójka dzieci Queenów.

Dinah tylko lekko się uśmiechnęła, przyglądając się im.

Kiedy skończyli jeść, pojechali jeszcze na małe zakupy. Gdy w końcu dotarli do domu, Rory pożegnał się i korzystając z teleportu w piwnicy udał się w drogę powrotną do swojego domu. Kobieta powoli wzięła się za rozpakowywanie zakupów, podczas gdy pozostała dwójka jej dzieci poszła do salonu. Zapewne po to, aby pokłócić się o to, jaki film obejrzą. Sielanka powoli wracała do ich domu i naprawdę bolało ją to, że będzie musiała zniszczyć starania młodzieży. Wiedziała, że starają się być silni i zachowywać się tak, jakby wcale nie było dziury w ich idealnym świecie, której nie dało się zapełnić.

Cicho weszła do salonu, gdzie Ross skakał po propozycjach Netflixa, a Artemis komentowała je „nie" lub „może". Nic nie mówiąc, usiadła na stoliku do kawy, zasłaniając im telewizor.

- Mamo?

- Di?

Patrzyli na nią zdziwieni. A ona nie mogła powstrzymać zbierającego jej się w piersi bólu.

- Wstrzymajcie się jeszcze z tym filmem, w porządku? Chciałabym z wami o czymś porozmawiać.

Spojrzeli po sobie, po czym znów na nią. Skinęli głowami.

- Jasne, Di. O co chodzi? - spytała Artemis, pochylając się w jej kierunku.

Wzięła głęboki wdech.

- Kupiłam mieszkanie w Gotham. - zmarszczyli brwi. Kontynuowała, póki nie weszli jej w słowo, choć było jej ciężko – Starałam się, ale nie radzę sobie tutaj... - przebiegła spojrzeniem po salonie, unosząc ramiona, jakby chciała się w nich schować – Gdzie nie spojrzę, widzę Olivera. Nie mogę dłużej żyć w ten sposób.

Ross przełknął ciężko ślinę.

- A... Dlaczego Gotham? - zapytał cicho.

- Bo pochodzę z Gotham, skarbie. - wyjaśniła spokojnie, odgarniając włosy za ucho. Spojrzała na niego, próbując się uśmiechnąć – I pomyślałam, że będzie ci łatwiej, jeśli będziesz miał Tima obok...

- Co...?

- Zmiana miejsca, nowa szkoła – będzie ci dużo łatwiej zaadaptować się w nowym miejscu, mając obok przyjaciela. - przez chwilę patrzyli na siebie w ciszy. Syn cały czas wpatrywał się w nią z niedowierzaniem – Ross, czułabym się lepiej, gdybyś wyjechał ze mną.

- A-Ale! - potrząsnął głową i zapadł się w poduszki kanapy, zaciskając usta w wąską linię. W sumie, nie miał tu żadnych kumpli, a szkołę mógł skończyć gdziekolwiek, ale jednak... Przygryzł wargę.

- Jeśli chcesz, możesz zostać tutaj albo wynajmiemy ci mieszkanie bliżej uczelni. - zwróciła się teraz do dziewczyny – Albo możesz przenieść się z nami lub do Central City, do Wally'ego.

- Ja... - zawahała się – Jeszcze się zastanowię, w porządku?

- Jasne, kochanie. - wyciągnęła dłoń i poklepała ją lekko po kolanie. Znów spojrzała na syna – Będziemy bliżej Roya i Lian. - próbowała dalej go przekonać do pomysłu przeprowadzki. Niechętnie pokiwał głową.

- W porządku. - zgodził się – Kiedy chcesz się przeprowadzić?

- Muszę jeszcze załatwić formalności w związku z twoją szkołą, ale to pewnie kwestia kilku dni. Chciałabym, żebyś zaczął się już pakować. W sobotę przewieziemy część rzeczy do Gotham, okej?

Przymknął powieki, zbierając się w sobie, żeby zaprzeczyć. Nie. Nie jest okej. Nic nie jest okej. Jakby nie próbował, nie umie się uspokoić i udawać na dłuższą metę, że nie cierpi.

Skrzywił się nieco, po czym zmusił do uśmiechu.

- Okej, mamo.

Gotham City, 3 listopada 2026

Rory stanął przed długą ścianą budynku, która składała się w większości z przyciemnianych okien. Znajdował się na szóstym piętrze prywatnej uczelni. Ze swojego miejsca widział codzienny zgiełk miejskiej dżungli, jaką jest Gotham. Stojąc kilkadziesiąt metrów nad głowami przechodniów, był w stanie myśleć tylko o tym, jaką to ma nadzieję, aby żaden z tutejszych psycholi nie wybrał tego dnia na atak.

- Rory. - obrócił się w lewo, odruchowo poprawiając ciemnogranatowy krawat.

- Tak, profesorze?

Harrison Wells stanął obok niego, wsuwając nonszalancko dłonie do kieszeni drogich spodni i posłał mu swój zwyczajowy uśmiech. Może ciut cieplejszy od tego, który zwykle posyłał obcym ludziom. Harper zdecydowanie nie uważał się za homoseksualistę, ale musiał przyznać, że jego mentor był, cóż, dość pociągający. Szczególnie jak na swój wiek.

- Jak się trzymasz? - spytał spokojnie i uniósł nieco podbródek, patrząc tam, gdzie Rory przed chwilą. Prosto na ulicę.

- Co ma pan na myśli? - zmarszczył brwi, krzyżując ręce na piersi.

Przyjechali tu dziś na konwencję naukową, na którą profesor został zaproszony. No bo jakby mógł nie zostać zaproszony. Wziął ze sobą swojego ucznia. To też było oczywistością. Pokładał w nim duże nadzieje i robił wszystko, aby przygotować go na dzień, w którym to jego będą tak wszędzie zapraszać.

Wells patrzył teraz na niego uważnie znad grubych oprawek okularów. Jasnoniebieskie oczy zdawały się przewiercać rudzielca na wylot. Znów nerwowo poprawił krawat.

- Uspokój się. Dobrze leży. - stwierdził sucho i odwrócił wzrok, wsunął okulary głębiej na nos – Chodzi mi o twoją sytuację. Rodzinną. - pokiwał w zamyśleniu głową – Nie musiałeś tu przyjeżdżać. Zrozumiałbym.

Uśmiechnął się pod nosem.

- Oliver pewnie nie chciałby, żebym marnował okazję, którą dał mi los. - odpowiedział.

- Kiedy pojawiłem się u niego, żeby prosić, aby wysłał cię na uniwersytet w moim mieście, abym mógł wziąć cię pod swoje skrzydła, nie wyglądał na zachwyconego. - stwierdził. Westchnął ze zmęczeniem i uniósł nadgarstek, żeby sprawdzić godzinę. Nawet, jeśli gdzieś się spieszył, widocznie starał się to ukryć. Normalnie już by go poganiał – Mamy teraz przerwę do szesnastej. Idziemy coś zjeść? - zmienił temat.

- Zasadniczo... - umilkł, widząc spojrzenie profesora. Odchrząknął i kontynuował. Nie mógł przegapić okazji, żeby się urwać i spotkać z bratem, skoro już tu jest – Jeśli to nie problem, chciałbym pójść spotkać się z moim bratem. Roy, pamięta pan? - starszy mężczyzna zmarszczył lekko brwi, zastanawiając się i pokiwał powoli głową twierdząco, co dało Rory'emu pewność, że najpewniej nie pamięta – Mieszka w Gotham, a od kilku dni mamy problem, żeby się z nim skontaktować. Chciałbym osobiście go odwiedzić.

Znów zerknął na zegarek.

- Uwiniesz się do szesnastej?

- Tak jest, panie profesorze. - omal nie zasalutował.

- W porządku, leć. - machnął dłonią.

- Dziękuję! - uśmiechnął się szeroko – Obiecuję, że się nie spóźnię!

Pospiesznie ruszył w kierunku windy.

- A, Rory! - zawołał go jeszcze.

Chłopak zatrzymał się w miejscu i spojrzał na niego, obracając się przez ramię. Przez chwilę między nimi panowała cisza, przerywana tylko przez odgłosy rozmowy dobiegającej z jednej z pobliskich sal wykładowych. Harrison stał ze spuszczoną głową. Powoli ją podniósł.

- Bardzo cenię sobie naszą współpracę, chłopcze.

Rory zamrugał zdziwiony. Przechylił głowę z delikatnym uśmiechem.

- Ja również, profesorze.

Mężczyzna pokiwał głową i uniósł dłoń, jakby chciał sięgnąć do kieszeni marynarki, ale w połowie drogi się rozmyślił.

- Już cię nie zatrzymuję.

Skinął głową. Akurat winda za jego plecami otworzyła się i wysiadła z niej jakaś kobieta. Wszedł do środka, usłyszał jak drzwi się za nim zasuwają i został sam ze swoimi myślami. I denerwującym singlem, puszczanym w zapętleniu. Sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej telefon. Uśmiechnął się pod nosem do zdjęcia Heleny na tapecie. Lubiła zabierać mu komórkę, gdy szykował się do wyjścia. Robiła wtedy sobie zdjęcie i ustawiała je na tapecie. Żebyś o mnie pamiętał – mawiała, gdy pytał. Przesunął koniuszkiem języka po górnej wardze, kierując swoją uwagę na godzinę. Miał nieco ponad półtorej godziny. Przed złapaniem taksówki, kupi w automacie na dole coś do jedzenia. Jeśli zrezygnuje z lunchu, na spokojnie się wyrobi. A może zdąży zjeść coś u Roya. Może.

- Och...! Rory! Cześć!

A może nie zdąży. Ledwo wysiadł z windy, a ktoś go zawołał. Rozejrzał się w poszukiwaniu osoby, która mogłaby go rozpoznać. Po chwili wypatrzył uśmiechającego się do niego Raya Palmera. Kolejny naukowiec, ale i członek Ligii Sprawiedliwych. Najchętniej Rory jakoś wykręciłby się od rozmowy, ale Palmerowi, podobnie jak Wellsowi, sporo zawdzięczał i naprawdę nie chciał go spławiać, kiedy udało im się spotkać. Bez Batmana nad głową, bez konieczności ratowania świata. Pięć minut poświęconych na rozmowę, raczej go nie zbawi. Prawda?

- Witam, doktorze Palmer! - uśmiechnął się, podając mu protezę w geście powitania.

Brązowe oczy mężczyzny mówiły mu, że zaraz usłyszy kolejne kondolencje. W pewnym stopniu był wdzięczny profesorowi Wellsowi, że był kiepski, jeśli chodzi o relacje między ludzkie i dowiedziawszy się o śmierci Olivera, zaproponował mu wyłącznie urlop i potencjalne krycie jego nieobecności na zajęciach, jeśli zajdzie taka potrzeba. Żadnych wyrazów współczucia, ani gadek o tym, że wszystko się ułoży.

- Wiem, że to prawdopodobnie kiepski moment, ale będę miał do ciebie drobną sprawę, Rory... - chwycił go za ramię i ścisnął mocno.

Cóż, to nie było to, czego się spodziewał. Jak widać, Rory też nie umiał czytać zbyt dobrze innych ludzi. Przechylił lekko głowę i uniósł wysoko brwi, wyrażając swoje zainteresowanie.

Ledwie się wyrobił i gdy wpadł na wykład Harrisona dosłownie na styk, mentor posłał mu spojrzenie pełne rozczarowania. Ale Harper był zbyt pochłonięty myślami na temat rozmowy z Palmerem.

A, i z bratem się nie spotkał. Gdy dotarł do jego mieszkania, otworzyła mu opiekunka Lian, która poinformowała go, że „Roy jest w pracy i wraca po szesnastej".

Los Angeles, 4 listopada 2026

Kyle Rayner miotał się po swoim pokoju, szukając bluzy baseballówki, którą wcześniej gdzieś rzucił i nie mógł jej teraz znaleźć. Zaklął pod nosem, słysząc dzwonek komórki. Chwycił ją, chcąc wyciszyć, ale powstrzymał się, widząc imię przyjaciela. Westchnął ciężko, próbując się uspokoić i odebrał.

- Siema.

- Siemua. - usłyszał po drugiej stronie – Co tam? Żyjesz? Nie odzywasz się od moich urodzin, a i wtedy nagle zniknąłeś...

Znów zaklął. Tym razem w duchu. To było oczywiste, że zauważy jego zniknięcie. Miał do niego zadzwonić, ale zupełnie wyleciało mu to z głowy. I właśnie to mu powiedział;

- Wybacz, Ross... To trochę skomplikowane, niedługo ci wyjaśnię. - westchnął ciężko, pocierając z zażenowaniem kark – Spotkajmy się w sobotę, ok? Wszystko ci wyjaśnię.

Usłyszał dziwny szmer w słuchawce.

- Sobota... Sobota mi nie pasuje. - przyznał. Zabrzmiał dość dziwnie. Kyle chciał o to spytać, ale zerknął na zegarek stojący na szafce przy łóżku.

- Rossy, bardzo cię przepraszam, ale nie mogę teraz rozmawiać. Mam... - uniósł dłoń i przemasował w zastanowieniu miejsce między brwiami – Umówiłem się z kolegami z uniwerku na imprezę.

- W środku tygodnia? - zdziwił się. Kyle otworzył usta, ale Queen nie dał mu dojść do słowa – W porządku, w porządku. Zgadamy się jeszcze. Naura.

- Naura. - pożegnał się z nim, tak samo przeinaczając słowo. Usłyszał pikanie zakończonego połączenia.

Odsunął od siebie telefon i spojrzał na niego w milczeniu. Westchnął ciężko i opadł na swoje łóżko, aż biedne skrzypnęło przeraźliwie. Przyłożył nadgarstek do czoła, zbierając myśli. Musi mu jak najszybciej o wszystkim powiedzieć. Ciężko było mu z nową rolą. Nie minął nawet miesiąc, a on zaczynał się gubić we własnych wymówkach i kłamstwach. Potrzebował kogoś zaufanego, komu mógłby powiedzieć. A kto lepiej się nadawał, jeśli nie jego najlepszy przyjaciel?

- Och...

Uniósł wzrok i zobaczył swoją bluzę. Leżała pod biurkiem. Musiała spaść z krzesła. Wymamrotał pod nosem kilka przekleństw, podnosząc zgubę i zarzucił ją na ramiona. Wcisnął telefon i portfel do kieszeni, a następnie wyszedł z pokoju. Przy stole kuchennym siedział jego ojciec. Dzisiaj miał wolne. Kyle nie lubił, kiedy ojciec miał wolne.

- Gdzieś wychodzisz? - spytał ochryple, łypiąc na niego znad gazety. Chłopak oparł się o ścianę, patrząc na swoje skarpety.

- Ano... Mam randkę. - skłamał gładko. Kłamanie było głupotą, patrząc na to, kim był jego ojciec. Pewnie już dawno zwęszył, że wciska mu różne kity. Pytanie tylko, czemu jeszcze nic z tym nie zrobił?

- Znowu z tą całą Julie? - podchwycił temat, wracając spojrzeniem do gazety.

- Tak, tak. Z Julie. - przytaknął pośpiesznie i może ciut zbyt entuzjastycznie.

Ojciec chrząknął tylko.

- Dobra. Nie wracaj zbyt późno.

- Wiadomka. - odparł, kiwając głową i ruszył do przedpokoju. Pospiesznie założył buty i złapał za klamkę – Wychodzę!

Odpowiedziała mu cisza. Zimny chów. Nie mieli najlepszych relacji.

To trochę okropne, ale gdyby to od niego zależało, to zadecydowałby o śmierci swojego ojca za życie ojca Rossa. Ale cii. To tajemnica.

Zbiegł pospiesznie po schodach i wypadł na ulicę. Już wystarczająco dużo czasu stracił na rozmowy z Rossem i ojcem. Poprawił bluzę na swoich ramionach, wchodząc w ciemną alejkę i zaczął rozglądać się na boki, czy nikogo nie ma w pobliżu.

- Witaj, Kyle.

Podskoczył jak oparzony i wpadł na stojące obok metalowe kubły na śmieci, wywołując tym spory hałas. Spojrzał w szoku za siebie i aż otworzył szerzej oczy na widok powiewającej w mroku czerwonej peleryny. Stał przed nim Superman w towarzystwie Wonder Woman. Poczuł jak nogi się pod nim uginają.

- O... O cholera... - wydusił z siebie z trudem.

Superman uśmiechnął się do niego przyjaźnie.

- Trochę o tobie słyszeliśmy. Nie wiele. Ale o twoich dotychczasowych dokonaniach wiemy już nieco więcej. - przemówiła kobieta.

Podrapał się w tył głowy i z głupią miną.

- Ale... Chyba nie rozumiem... - zatrzepotał rzęsami – Jestem tylko zwykłym studentem sztuki. Chodzi wam o moje prace, które publikuję na insta?

Herosi wymienili między sobą porozumiewawcze spojrzenia.

- Poniekąd. - zaśmiał się mężczyzna, rozkładając dłonie – Zapewne, gdyby nie one, nie powiązalibyśmy tak szybko nowego Green Lanterna ze „zwykłym studentem sztuki".

Kyle przełknął ciężko ślinę, zaciskając dłonie w pięści i cofnął się o krok. Może uda mu się z tego jakoś uciec.

- Nie bój się, Kyle'u Reynerze. - amazonka wystąpiła o dwa kroki do przodu, wyciągając ku niemu rękę – Nie jesteś pierwszym Lanternem, którego poznajemy. Chcemy ci pomóc. Już dawno minęły czasy, kiedy musieliśmy walczyć samotnie.

Pochylił głowę, patrząc na nich podejrzliwie. Gdzieś z tyłu jego głowy, zawsze tliła się myśl, że prędzej czy później Liga Sprawiedliwości może chcieć się z nim skontaktować. Ale nie sądził, że nastąpi to tak szybko. Uniósł dłoń, na której nosił sygnet korpusu.

- Możemy podpowiedzieć ci przysięgę, jeśli z wrażenia jej zapomniałeś. - zaproponował półżartem Superman.

Chłopak pokręcił lekko głową, zaciskając palce jeszcze mocniej, aż poczuł, że paznokcie wbijają mu się boleśnie w skórę.

- W najjaśniejszy dzień, w najciemniejszą noc,

Żadne zło nie umknie memu spojrzeniu,

A ci, co złego wielbią moc,

Niech strzegą się światła Zielonej Latarni!

Błysnęło zielone światło, a sam Kyle po chwili stanął przed dwójką herosów w swoim kostiumie. Wyprostował się dumnie, pozorując pewność siebie.

- Mówcie mi Green Lantern.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro