Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

063

 To był pierwszy deszcz w roku dwutysięcznym siedemnastym i od razu zaczęło się od ulewy. Takiego urwania chmury już dawno nie było w Star City, więc ktoś kompletnie nie wiedzący w jakim jest mieście, a znający specyficzny klimat pewnego mrocznego miasta, mógłby pomylić teren działań Szmaragdowego Łucznika z Gotham City.

Gdyby się zastanowić, zawsze lało, gdy nad rodziną Olivera Queena wiszą pochmurne chmury. Te przysłowiowe, oczywiście. Chociaż deszcz faktycznie zawsze głośno uderza o dach i parapety posiadłości.

Roy zaciskał palce na podłokietnikach fotela, na którym posadził go blondyn. Zęby rudzielca trzaskały nieprzyjemnie od zbyt silnego zgryzu, a niebieskie tęczówki błądziły po ciemnej wykładzinie gabinetu.

-Nie tak się umawialiśmy, Ollie! - poderwał głowę, podnosząc również głos.

Queen stał oparty gzyms starego, kamiennego kominka, w którym płonął płomień doskonale oddający nerwy nastolatka. Twarz mężczyzny połowicznie kryła się w półmroku, nadając tajemniczości oraz okrucieństwa tym pozbawionym emocji rysom.

-Na nic się nie umawialiśmy, kiddo. - odparł spokojnie.

Roy zmierzwił włosy i uderzył ze złością w oparcie.

-Co ty sobie wyobrażasz, co?! Nagle ci się znudziłem czy co?! - cisza. Cisza przerywana jedynie przez trzaskanie ognia – Odpowiedz! - wrzasnął.

Oliver powoli wyprostował się i nieśpiesznym krokiem skierował się do wyjścia.

-Nie podnoś na mnie głosu, Roy.

-Bo co?! Wyrzucisz mnie z domu? Już to zrobiłeś!

Nastolatek wstał gwałtownie, przewracając fotel i wybiegł z gabinetu, zaciskając z gniewu palce. Blondyn został sam. Wypuścił powietrze z płuc i cicho zamknął drzwi. Przebiegł spojrzeniem po pomieszczeniu, po czym otworzył swoją skrytkę – globus, z którego wyjął butelkę whisky. Złapał się za szklankę obok trunku, ale po chwili namysłu pozostawił ją na swoim miejscu, a sam usiadł w wygodnym, skórzanym fotelu przy swoim biurku, pociągając potężny łyk. Nie miał innego wyjścia. To było najlepsze, co mógł zrobić.

Tymczasem siedząca w swojej sypialni Artemis, zamknęła książkę i wytężyła słuch, nasłuchując ciężkich kroków na korytarzu, które jednak szybko się oddaliły. To pewnie Roy. Oliver wezwał go do siebie na rozmowę. Co za rudy patafian. Pewnie dostał ochrzan za swoje szczeniackie zachowanie i jeszcze na dodatek się obraził.

Westchnęła ciężko, ale nie mogła się nie uśmiechnąć. Co poradzi, że cieszy ją nieszczęście tego palanta?

Książka powędrowała na bok, a dziewczyna wstała i podeszła do okna. Deszcz, deszcz, deszcz. Nie żeby nie była przyzwyczajona. W końcu jest z Gotham, czyż nie? Ale nie obraziłaby się za jakąś przyjemniejszą pogodę, która umożliwiłaby jej wyskoczenie na miasto. Jako Artemis-cywilka albo... Artemis... huh... bohaterka? Czy tym teraz była? Co prawda, jeszcze nie zadebiutowała jako heroska walcząca u boku Green Arrowa, ale teraz przeszła na tą stronę. A przynajmniej na tak długo, aż nie przyskrzyni swojego ojca za to, co zrobił.

Telefon, nowiutki iphone – nie dało się ukryć, że Oliver zadbał, aby miał to, co najlepsze – zawibrował, informując, że dostała nową wiadomość. Nieznany numer.

„Cześć, Arty~!"

Zmarszczyła brwi. Nie musiała się nawet wisilać, żeby wiedzieć, że to ten wkurzający, wibrujący rudzielec.

-Wallace. - wycedziła. Z irytacja wstukała niewybredną odpowiedź, każąc mu spadać na drzewo. Nie posłuchał.

„Spotkamy się??? <<333"

Ugh. On jest taki... wkurzający!

Artemis nie zamierzała przebierać w słowach.

„Nie. Jeśli się nie odpierdolisz, osobiście zrobię ci kolonoskopię."

Nie musiała długo czekać na odpowiedź zwrotną.

„Brzmi świetnie :)"

Ughhh... Ten koleś pewnie nawet nie wie czym jest kolonoskopia... Co za debil! Czy wszystko co rude, to i głupie jak but? A może to tylko kwestia tego, że są facetami...?

Już nawet nie odpisywała. Nie miała ochoty na sprzeczki z niższą formą życia. Nie obraziłaby się, gdyby ten przystojny brunet w koszulce z Supermanem do niej napisał... Och! Aż na samą myśl musiała się położyć!

Wsunęła dwa palce lewej dłoni między wargi, oddając się swoim myślom.

Gdyby to, jak mu było?, Conner do niej napisał... Na pewno zgodziłaby się na randkę! Taki męski, umięśniony koleś zdecydowanie bardziej wpasowywał się w gusta młodej panny Crock!

Hmmm... Pierwsza randka...? Może wesołe miasteczko? Albo kino? W sumie, obojętnie. Byleby nie kolacja w McDonald's. Takich romantyków miała już zdecydowanie dosyć.

Dla większej wygody rozpięła guzik dżinsów.

Znając siebie, długo nie czekałaby na pierwszy pocałunek. Sama by go zainicjowała, ale... kto jej zabroni w swojej wyobraźni rozegrać to ciut inaczej?

Jęknęła cicho.

-Nie jęcz tak. - upomniał dziewczynę Rory.

-Kompletnie nie umiesz tego robić! - burknęła M'gann.

-Staram się! - bąknął, unosząc dłonie – Po co zawsze prosisz mnie, żebym robił ci warkoczyki, jak potem narzekasz, że robię to źle? - oparł się rękoma z tyłu o podłogę i spojrzał na przyjaciółkę, która wstała z dywanu i podeszła do komody, nad którą wisiało lusterko. Przejrzała się w odbiciu, skrzywiła lekko i złapała za szczotkę, biorąc się za rozczesywanie.

-Bo chcę, żebyś nabrał praktyki, nim ty i Penny się pobierzecie!

Harper-Queen nagle zlał się rumieńcem, który zabawnie mieszał się z jego wściekle rudymi włosami.

-Co... co ty wygadujesz?! - poderwał się, wymachując dziwacznie rękoma.

M'gann zaśmiała się szczerze, widząc jego reakcję.

-Nie udawaj! Wszyscy wiemy, że jesteście zakochani w sobie po uszy! - stwierdziła tonem znawcy.

Rory spuścił wzrok, zerknął na przyjaciółkę, a potem znów wbił spojrzenie w podłogę.

-Co ty pieprzysz, M'gann... - wymamrotał, poruszając jedynie prawą stroną warg – Ja i Penny? My się tylko przyjaźnimy.

-Między wami jest coś więcej, niż przyjaźń. - zaprzeczyła. Odłożyła szczotkę na jej prawowite miejsce, wzięła się pod boki i stanęła przodem do rudzielca – Przyjaźnisz się ze mną. Między tobą i Penny jest To. - rzekła, unosząc palec jako podkreślenie swoich słów.

Rory, nadal się rumieniąc, przewrócił oczami.

-To?

-To.

Spojrzał na nią jak na wariatkę.

-Czym jest „to"?

Nagle Marsjanka znalazła się niebezpiecznie blisko chłopaka, złapała go za policzki i złączyła ich czoła, patrząc mu głęboko w oczy.

-Miłość! - szepnęła z przejęciem.

-Em... No, fajnie. Okej. - wymamrotał widocznie skonfundowany jej zachowaniem.

Nagle ktoś załomotał w drzwi. Towarzystwo spojrzało po sobie i M'gann podeszła, aby otworzyć niecierpliwemu gościowi. Po drugiej stronie stał Wally ze ściągniętym kapturem.

-Jest tu Ror...? Hej, bebe. - uśmiechnął się szelmowsko do dziewczyny, nagle zapominając po co przyszedł – Co robisz dziś wieczorem, M'gann? - oparł się nonszalancko o framugę i ukazał rządek białych ząbków.

-Co jest? - spytał Harper, odpychając kosmitkę i stanął przed chłopakiem. Kid Flash wyglądał na wybitego z taktu, ale zaraz się otrząsnął.

-Stary! Roy ma nam coś do powiedzenia! Jest strasznie wkurzony!

Sharper zmarszczył brwi, jednak skinął głową i poszedł razem z Westem na spotkanie ze swoim bratem. Speedy stał w pełni swojego kostiumu pośrodku salonu Młodych. Przy nim obecni byli już Robin, Kaldur oraz... Donna. Dziewczyna bawiła się nerwowo knykciami, patrząc na swojego chłopaka ze zmartwieniem,

-Co jest, dude? - spytał Wally, wchodząc. Rory wszedł zaraz za nim. Złapał spojrzenie swojego brata, utrzymał je przez dłuższy moment i już wiedział, że jest źle. Skąd? Nie miał pojęcia. Przeczucie.

-Arrow mnie wywalił. - odpowiedział zadziwiająco spokojnie.

-Co?!

-Pierdzielisz!

Pomagier Szmaragdowego Łucznika pokręcił głową, powoli rozpinając swoją bluzę Speedy'ego.

-Wymienia mnie na Artemis. - nieśpiesznie zdjął górę kostiumu – Wysyła mnie do Metropolis do szkoły z internatem.

-Żar... Żartujesz... - wymamrotał West, patrząc na niego, jakby liczył, że Roy zaraz zawoła „prima aprillis!". Tymczasem, chłopak uniósł czerwoną skórę i sięgnął do kabury na prawym biodrze, z której wyjął nóż. Z lekkim oporem, wbił ostrze w ubranie i przeciął nim materiał.

-Speedy nie żyje. - oznajmił grobowym tonem głosu i upuścił kurtkę. Po chwili wbił w nią nóż. Włożył dłonie do kieszeni spodni, po czym spojrzał ze znudzeniem przyjaciół.

Nastała grobowa cisza. Nikt nie wiedział co powiedzieć.

-To... To koniec pewnej epoki. - wydusił z siebie Dick. Kaldur pokiwał głową.

-Ja... jadę z tobą! - wypalił Rory. Spojrzenie dwóch braci spotkało się ponownie. Żaden nie miał zamiaru zerwać kontaktu czy choćby mrugnąć.

-Nie możesz.

-Zamknij się! Nie będziesz mi rozkazywał!

Młodszy z bliźniaków rzucił się ku starszemu. Wziął zamach i prawym ramieniem wymierzył cios. Już-Nie-Speedy skupił się na tym ataku, bez problemu go unikając, jednak nie krył zaskoczenia, gdy poczuł uderzenie w brzuch. Bardziej z wrażenia, niż od siły pchnięcia, poleciał do tylu na tyłek.

Uniósł głowę i spojrzał wielkimi oczami na brata.

-Zmyłka? - spytał.

Rory zacisnął dłonie w pięści, patrząc z góry na drugiego.

-Rozumiem. Wiedziałeś, że skupię się na prawej ręce, bo to oberwanie nią faktycznie by mnie zabolało, więc wykorzystałeś to i efekt zaskoczenia. - podniósł się, dotykając brzucha w miejscu, które oberwało – Ale i tak siła była większa, niż bym się spodziewał. Musisz ćwiczyć na boku, co, braciszku? - spojrzał na niego z dumnym uśmiechem – Sprytnie. Gdybyś uderzył mnie tak po jeszcze dłuższym treningu, prawdopodobnie całkiem porządnie byś mi dał się we znaki.

-Nie musisz mnie już bronić, Roy. Nie jesteśmy już sierotami Arizony.

Patrzyli przez chwilę sobie w oczy. Roy objął jego szyję ramieniem, przytulając nieznacznie do siebie.

-Wojna jest nasza, ale bitwa moja. Przegrałem, więc poniosę konsekwencje. Niczym Napoleon, wypędzony powrócę i wzniecimy rebelię, bracie. - rzekł cicho – Nie będzie nam wróg pluł w twarz. Ollie jeszcze pożałuje swojej decyzji!

-Tak! - przytaknął hardo.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro