057
Śnieg nie oszczędzał również Gotham. Biały puch osiadł na dachach i drogach, aby po kilku godzinach zmienić swoją barwę na brudną od spalin samochodów i dymów z okolicznych fabryk. Artemis Crock patrzyła na to przez przybrudzone okno w swoim pokoju. Z dołu dobiegały ją podniesione głosy kłócących się rodziców. Z cichym westchnieniem przeniosła wzrok na puste łóżko starszej siostry. Jade znów gdzieś wybyła, byle dalej od okropnego ojca. Czternastoletnia blondynka nie miała na to szansy, w przeciwieństwie do o cztery lata starszej siostry.
Dziewczyna sięgnęła po swój stary telefon z klapką i sprawdziła godzinę. Wpół do dziewiętnastej. Niedługo powinna wyjść, aby zdążyć na co tygodniowe spotkanie z Green Arrowem. Nadal nie mogła pojąć jak ją znalazł i czemu chciał jej pomóc. I czemu był, aż tak uparty w dążeniu do tego?
Wstała ze swojego posłania, podnosząc szarą bluzę i założyła ją na siebie. Wyszła z sypialni i zeszła na dół do przedsionka. Rodzice byli w kuchni i nie słyszeli jej kroków. Pośpiesznie założyła buty i kurtkę, i już miała wyjść, kiedy w drzwiach kuchni stanął Lawrence, jej ojciec.
-Gdzie idziesz? - spytał sucho. Odwróciła w jego stronę głowę, uśmiechając się lekko.
-Spotkać się z koleżanką. - odparła spokojnie – Chyba zostawiłam u niej zeszyt od chemii.
Mężczyzna skinął powoli głową.
-Nie szlajaj się tylko.
-Dobrze! - przytaknęła i już po chwili znalazła się na zewnątrz, naciągając na głowę kaptur. Mimo chłodu, kroczyła przed siebie całkiem szczęśliwa. Nawet nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo lubiła te spotkania. Były odskocznią od jej smutnego życia, wydawały się być wręcz nieprawdopodobne!
Po kilkunastu minutach znalazła się na schodach pożarowych jakiejś starej kamienicy. Wdrapała się na górę, gdzie oparty o murek stał jej, hm, Zielony Kolega. Miał na sobie zimową wersję kostiumu z długimi rękawami i polarem wystającym z wewnątrz kaptura. Nie zwracał na nią uwagi, pałaszując paczkę kolorowych żelków.
-Cześć. - przywitała się, stając koło niego.
Spojrzał na nią i przez chwilę nic nie mówił. W końcu skinął głową.
-Cześć. - odrzekł nieco ponuro.
-Wszystko w porządku? - zainteresowała się, opierając o jego bok. Biło od niego przyjemne ciepło.
-Niezbyt.
-Chcesz pogadać?
-A wyglądam?
-Zjadłeś prawie całą paczkę żelków. Poniekąd wyglądasz. - zaśmiała się lekko, gdy podsunął jej pustawą torebkę z gumowymi przekąskam – Dzięki. - wzięła niebieskiego glutka i włożyła go sobie do ust – To co się dzieje? Mów. Zawsze mówimy o mnie.
-Ciężko ubrać to w słowa. - westchnął – Poza tym, nie słyszałem jeszcze o takim przypadku jak mój...
-Wal śmiało. Znam dużo przypadków beznadziejnych. - szturchnęła go lekko łokciem, posyłając pokrzepiające spojrzenie.
-A jeśli zorientujesz się, kim jestem?
-Będę milczeć, Grandpa! - obiecała, a Arrow zacisnął usta w wąską kreskę.
-Nie nazywaj mnie tak.
-Czemu?
-Mógłbym być co najwyżej twoim ojcem.
Dziewczyna zachichotała cicho, mocniej się przysuwając do mężczyzny. Ten objął ją ramieniem, zrozumiawszy o co chodzi.
-Więc, mam dwóch, a raczej trzech, synów, ale chodzi tu tylko o tych dwóch. Bliźniaków. - blondynka pokiwała głową na znak, że rozumie – Są adoptowani.
-Dowiedzieli się?
-Nie. - odparł, kręcąc przecząco głową – Od początku o tym wiedzieli. Chodzi o coś innego. Cóż, jest jeden facet, który twierdzi, że jest ich ojcem.
-Och.
-Tylko że to bardzo, bardzo zły człowiek. Kocham chłopaków jak własnych i nie chcę ich mu oddawać. Sprawa wygląda tak, że ich ojciec zmarł, kiedy mieli kilka miesięcy, a matka ich porzuciła tydzień po narodzinach.
-Straszne. - stwierdziła, a blondyn pokiwał głową.
-Znalazłem jej rodzinę. Oni, teraz już nie żyją, ale nie mogli podjąć się opieki nad chłopakami i nie chcieli też, aby ten koleś był ich opiekunem.
-Nie można zrobić testów na ojcostwo albo coś w tym rodzaju? - zasugerowała. Nie mogła nie zauważyć, że mężczyzna przełknął nerwowo ślinę – Arrow...?
-Zrobiliśmy. Wygrałem sprawę w sądzie.
-Więc w czym problem?
-W tym, że oskarżył mnie teraz o sfałszowanie wyników.
-A sfałszowałeś je...? O mój boże! - oderwała się od niego, zasłaniając usta dłonią – Sfałszowałeś!
-Cicho! - syknął na nią – To nie do końca tak!
-A jak?!
-Will... Dziadek bliźniaków, a mój prawnik w tamtej sprawie, zrobił to bez mojej zgody. Powiedział, że wynik nie ma znaczenia, bo... - Green Arrow spojrzał na oblodzony beton pod swoimi nogami, wzdychając ciężko.
-Oszlałeś?! To niezgodne z prawem! - Oliver poderwał się z fotela, patrząc ze zdenerwowaniem na Williama. Starszy mężczyzna spojrzał na niego z poirytowaniem.
-Nie zgodne z prawem jest to, co Luthor wyprawia w Cadmusie. - stwierdził twardo – Ja tylko chronię swoich wnuków.
-Za jaką cenę, Williamie? Możesz stracić prawo do wykonywania zawodu, twarz, a nawet pójść do więzienia!
-Oliverze. - spojrzał na niego stanowczo – Czy kochasz Roya?
-Co za pytanie...?
-Kochasz czy nie?
-Kocham, ale...
-A on kocha ciebie. - przerwał mu, unosząc podbródek z wyższością – Wygrałeś sprawę, wziąłeś obu braci do siebie do domu.
-Wygrałem nieuczciwie! Słuchaj, William. Dziękuję ci za pomoc, ale z tego mogą być problemy.
Starszy mężczyzna westchnął, kręcąc głową i wyciągnął z barku szklankę oraz butelkę z jakimś brązowym płynem.
-Oni będą z tobą bezpieczni. Nie z Luthorem. - stwierdził – Zabiłbym, aby mogli być z tobą.
-Więc dlaczego? - nagle atmosfera zgęstniała. Queen poczuł, jak się kurczy pod oskarżycielskim spojrzeniem Evansa.
-Znam wielu, którzy poznając własne pochodzenie, znienawidzili się, pogrążyli w rozpaczy, a nawet odbierali sobie życia. Znam wielu ojców, którzy kochali latami, a którzy wzgardzili dzieckiem, dowiadując się, że nie jest ich lub jest dzieckiem kogoś znienawidzonego przez nich. - oznajmił ze smutkiem – Nienawidzisz Luthora, prawda, Oliverze? Możesz się wspierać, ale nie wiesz, jak naprawdę byś zareagował, gdyby prawda okazałaby się inna, niż zakładasz. Nie wiesz, jak zareagowałby Roy czy Rory. Nie wiesz, jak zareagują inni bliscy im ludzie.
-Willam...
-Nie oskarżam cię. Sam nie wiem, jakbym zareagował. - powiedział, nalewając sobie alkoholu – Czy potrafiłbym ich kochać? Czy nie znienawidzę ich? Czy nie popadnę w rozpacz? „Udało mu się. Odebrał mi córkę, spłodził... Te potwory!" - skrzywił się, kręcąc głową – Wiesz, czy ktoś by ich tak nie nazwał? Wiesz, czy byliby nadal szczęśliwi? Dla nas wszystkich lepiej będzie, gdy ich ojcem pozostanie Harper.
* * *
-Arrow.
Blondyn powoli obrócił głowę i spojrzał na nastolatkę. W jej oczach dostrzegł zmartwienie i niepewność.
-Tak, Artemis?
-Dlaczego zawracasz sobie mną głowę, kiedy widocznie masz własne problemy? - spytała, unosząc podbródek i wpatrując się w niebo. Mężczyzna też skierował tam spojrzenie. Milczał przez chwilę.
-Arrow martwi się o wszystkich, kiddo. - stwierdził w końcu, po czym uderzył się pięścią w pierś – To tylko ten gość w środku jest samolubem, martwiącym się tylko o swoje sprawy.
-Jesteście... Jesteś obojgiem. Nie jesteś samolubem.
-Nie jestem nimi jednocześnie.
-Nawet jeśli, nie ma nic samolubnego w martwieniu się głównie o siebie i swoją rodzinę. - oponowała uparcie, marszcząc na niego brwi. Łucznik zaśmiał się.
-Gdybyś wiedziała kim jestem naprawdę, stwierdziłabyś, że to nie możliwe, abym miał jakiekolwiek zmartwienia.
Dziewczyna spuściła wzrok, analizując jego słowa.
-Mówisz?
-Idź do domu, Arty. Dzisiaj nic nie wyniesiemy z tego spotkania. Chyba że przeziębienie.
Oliver wyprostował się i ruszył powolnym krokiem do przeciwległej granicy dachu.
-Nie nazywaj mnie Arty.
-To ty nie nazywaj mnie Grandpa. - odparł, a chwilę później już go nie było. Crock jeszcze kilka minut stała na dachu budynku, wpatrując się w miejsce, gdzie zniknął bohater. To on starał się pomóc jej. Nie powinno być na odwrót.
Prawda?
Dziewczyna pokręciła głową, w końcu poruszając się. Dopiero teraz poczuła, jak bardzo zmarzła. Ledwie mogła poruszać nogami.
Pora wracać do domu – pomyślała, schodząc po schodach pożarowych.
Dzień dobry. Wszyscy jesteśmy martwi.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro