Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

V

Bojaźń dotrzymywała mu asysty jak za pan brat od momentu, gdy podeszwy jego markowych butów przemknęły za próg Parlamentu. Wtenczas ów bojaźń przepoczwarzyła się w popłoch na niebagatelną skalę, która uwiesiła się jego talii, niczym ciągnące się wyrzuty sumienia za to, jak potraktował uprzedniego dnia inspektora. To było nie do pomyślenia , że impertynencko przegłosował za łakociami, niżeli za perspektywą tkwienia w związku z Gregiem. Jak mógł tak nieokrzesanie postąpić? Ach, jak? Nie istniało żadne inne sformułowanie na nazwanie swego zachowania od tego, że był to szczyt chamstwa i prostactwa. Niczym głupiec spalił za sobą mosty, separujące go dotkliwiej od inspektora. Nieważne ile by dwoił się i troił, czuł że następny traf z porozmawianiem na osobności z Gregiem przyjdzie mu jak po grudzie. Wprawdzie byłby w stanie zaaranżować operację ''Gdzie jest Nemo?'', która wiązałaby się z uprowadzeniem mężczyzny, wtrąceniem go do pokoju zabaw, wciśnięciu Kevina w sutannę za zachętą podwyżki, aby udzieliłby mu ślubu z inspektorem i nigdy, przenigdy nie wypuszczać swego oblubieńca poza swą dostojną hacjendę. 

Jakkolwiek nie chciał, aby Lestrade go do tego przymusił, jeżeli spróbowałby go unikać, bądź żeby przymusiła go depresja. Już doskonale się z nią zaznajomił i miał serdecznie dość tego toksycznego kolegowania się z nią. A trzeba tu podkreślić, że depresja atakowała go bez uprzedzenia i kiedy już doznawał pierwszych symptomów złego samopoczucia to już wiedział, że nie ma odwrotu. Pozostawało mu w takich przypadkach opatulenie się kocykiem na kanapie i zajadanie się lodami przed entym maratonem ,,The Room'', co napawało go płaczem, że się tak torturuje. Ilekroć do tego dochodziło był przymuszony posłużyć się wzięciem wolnego na kolejny dzień, gdyż jego twarz zdobiła opuchlizna, jakby go użądlił rozsierdzony rój pszczół. Choć obecnie należałoby z jego strony, by ogniskował swe refleksje w stosunku do upierdliwego gościa w biurze oraz przesądzonej z nim konfrontacji. Jednakże preferował zderzenie się z karłowatym psychopatą, niżeli z inspektorem ze względu na fakt, że nie orientował się, co Greg może mu sprezentować, gdyby on zdobyłby się wreszcie na odwagę z wdrożeniem wymiany zdań pomiędzy nimi. Czy by go zlekceważył? Wyśmiał? Zdzielił w twarz? Wykrzyczałby, żeby wetknął jastrzębi nos do placka i z nim tak kopulował, bo najwyraźniej nie posiada jaj jak mężczyzna, jeżeli wyselekcjonował słodycze, niż człowieka z krwi i kości? Przeciwnie zaś miał z gościem, bo przynajmniej było pewne, że w najgorszym razie może zostać unicestwiony, ale taki obrót spraw należał do porządku dziennego.

Zadziwiającym było, że nie doświadczył napadu na własne życie z momentem, gdy zdobył się na odwagę i wszedł do gabinetu, zaraz po tym jak upewnił się, że bez dwóch zdań napisał swego czasu testament, w którym podkreślił, że cały majątek przeznacza na fundację ''Od-waga''. Moriarty co prawda nie podniósł na niego wzroku, tylko niestrudzenie piłował swoje paznokcie, mając rozciągnięte swawolnie nogi na dębowym biurku, które podarowała mu Ikea w zamian za rzetelną współpracę. Za to nieskupienie uwagi ze strony kryminalnego konsultanta uzupełniał współuczestniczący mu podejrzanie wyglądający pracownik.

— Mam nadzieję, że mój asystent kompetentnie was ugościł  — Mycroft zerknął spode łba na zajmującego jego honorowe miejsce bujającego w obłokach Kevina. Sugestywne odchrząkniecie zdziałało cuda i zaambarasowany pracownik udźwignął się z fotelu, by ustąpić go pracodawcy.

Holmes począł chwilę później przejawiać pokłady żalu, że się odezwał. Gdy osadził swoje kształtne pączki na siedzisku musiał okazać się nie lada refleksem, bo inaczej zostałby ugodzony pilnikiem w oko. Żyłka w skroni zapulsowała mu z irytacji, jednakowoż nie opatrzył ów incydentu komentarzem. W normalnych okolicznościach owszem, grzmotnąłby po głowie parasolką skretyniałego wieśniaka, który miał czelność cisnąć w jego jakże ważną personę przedmiotem, lecz aktualnie miał do czynienia z Moriarty'm. Człowiekiem, któremu może przyjść do głowy odrażający zamysł obrócenia wniwecz ciastkarni w obrębie Wielkiej Brytanii, żeby zrobić mu na złość. Było jasnym jak słońce, że nie wyparowała mu z umysłu ich umowa, którą zapieczętowali, zaraz po tym kiedy Sherlock wystartował z relatywnie absurdalnym pomysłem w dziejach, chcąc zostać detektywem. Nie licząc tego, kiedy jako mały, wnerwiający fąfel ubzdurał sobie, że kiedy stanie się dorosły, to dołoży starań, aby związać się na całe życie z ''gorącym'' eks żołnierzem z zadatkami do przemocy. Co za kompletne farmazony. Dlatego za każdym razem, gdy Sherlock o tym wspominał, on uśmiechał się obłudnie, a oczy zaczęły paranoidalnie mienić się, ponieważ wiedział, że jego dygresja zgniecie na miazgę sfiksowane fantazje brata.

— Byłoby niewiarygodnie przykro, gdyby wschodni wiatr zdmuchnąłby twojego lowelasa z powierzchni ziemi jak Rudobrodego.

Nigdy mu się to nie nudziło. A ogłuszający szloch Sherlocka, który potykał się o własne nogi, żeby zaryglować się w swoim pokoju był jego drugim co do uwielbienia dźwiękiem. Pierwszym był oczywiście dźwięczny odgłos sztućców, które uderzał o siebie w niecierpliwym oczekiwaniu na jedzenie. Dobra fiesta się jednak skończyła. Sherlock wydoroślał i mówiąc tym podobne uwagi zagroziłby jedynie sobie złośliwymi komentarzami na temat wagi, które niezmiernie bolały jego serduszko. Nie czuł więc wyrzutów sumienia, że podpisał przysłowiowy pakt z diabłem aka Moriartym i sprzedał swojego głupiutkiego braciszka. No dobrze, czuł je, ale przenigdy by się do tego nie przyznał, bo sposób, w jaki go wydał w łapska psychopaty był godny pożałowania. W skrócie mówiąc, przegrał w Monopoly i to nie byle jak. Oddał mężczyźnie wygraną walkowerem, ponieważ jego brzuch domagał się niemiłosiernie pożywienia. Cóż zrobić, siła wyższa. Moriarty z kolei przez ów triumf użyczył sobie posiadanie Sherlocka do użytku własnego. Nie zagłębiał się w chore pobudki mężczyzny dotyczące jego brata, bo wiedział, iż przyprawiłyby go o zawrót głowy. 

— Jak mogłeś przyzwolić temu gargulcowi zamieszkać z Sherlockiem?! Jak, się pytam?! Uczciwie i rzetelnie cię ograłem, kradnąc ci domki, gdy coraz częściej zezowałeś na lodówkę! Czy negujesz mą wygraną?!

— Szefie, spokojnie... — mruknął zażenowany podwładny zachowaniem Jima, równocześnie gryząc się w język, byle nie dodać, ze takich rzeczy się po prostu nie mówi.

— W dupie mam spokój!  — margnął z szewską pasją Moriarty, szturmem podrywając się z krzesła. 

Otwartymi dłońmi grzmotnął w ławę przed sobą, co doprowadziło do nerwowego zrywu Kevina, który przebiegł do gablotki z alkoholem, jakby kroczył po żarzących się węglach. 

— Ty — Jim wskazał srogo palcem na Mycrofta. — Jeżeli w ciągu dwudziestu-czterech godzin nie pozbędziesz się tego siwego dzbana, to uczynię to osobiście. 

— Ale w zasadzie, szefie, ten prostak nie stanowi jakiegokolwiek zagrożenia...  — pozwolił wtrącić się raz jeszcze mężczyzna.

Moriarty w spowolnionym tempie przyglądnął się mu z rozwibrowaniem w oczach, drgając chorobliwie ciałem, jakby ono liznęło ataku epilepsji.

— Do ciebie mówię, Seb?

— Nie, ale...

— Więc przymknij jadaczkę.

Mycroft bez zaangażowania chłonął toczącą się sytuację, w której nie chciał brać najmniejszego udziału. Nie z tym rozwydrzonym degeneratem, który, obawiał się, że jeśli chodzi o Sherlocka to myśli zupełnie inną częścią ciała niżby należało. Dlatego rozsiadł się wygodnie i przyglądał obu stronom, jednocześnie badając zdziwaczałe podchody swego asystenta, który wił się niczym węgorz, aby uniknąć ugodzenia przez ręce Moriarty'ego, którymi wywijał w przypływie animuszu.

— Może whiskey na osłodę życia i za Johnlocka...? — zaproponował wreszcie pełen w skowronkach Kevin, obejmując od paru minut szklankę z drinkiem, by poczęstować zbulwersowanego gościa.  

To przelało ostentacyjnie falę goryczy. Mycroft niedostrzegalnie ukrył za pomocą wyćwiczonej mimiki rozbawienie, gdy Moriarty wykrzykiwał najróżniejsze bluźnierstwa, jakie przychodziły mu na język i podduszał zbaraniałego do cna Kevina, który niechybnie padłby martwy, gdyby nie heroiczne próby Morana w odciągnięciu szefa od młodego mężczyzny.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro