III
Nie miał pojęcia ile tak stał. Stracił rachubę. Odnosił wrażenie, że minęła przynajmniej godzina, a w rzeczywistości, upłynęło mu jedynie parę minut na majestatycznym staniu pośrodku pomieszczenia, żeby wzbudzić onieśmielenie ze strony plebsów.
Wreszcie nie wytrzymał. Z wyrazem ulgi opadł na krzesło, które przeznaczone było dla doktora Watsona. Specjalnie nakazał swoim ludziom sprowadzić je do oddalonej od centrum miasta nieużywanego zakładu przemysłowego, kiedy wyszło na jaw, że mężczyzna chodzi o lasce. Co prawda, byłoby dość problematyczne ściągnąć dany obiekt o tak późnej godzinie, lecz kontakty z siecią sklepów Ikea były bardzo komfortowym rozwiązaniem.
Tym razem Mycroft nie miał czasu na dogłębne przewertowanie życiorysu osobnika, który potencjalnie mógł zostać nowym nabytkiem jego brata, przez co nie do końca był gotów na nieuchronną konfrontację. Wierzył jednak, że sam fakt zabrania mężczyzny z publicznego miejsca oraz umyślne ukazanie mu, iż posiada władzę nad miastem sprawi, że ten podczas jazdy zmoczy się w jego tapicerkę. Oczywiście, tylko w metaforycznym tego słowa znaczeniu. Nie przeżyłby, jeśli faktycznie zastałby na owym markowym siedzeniu wielką, śmierdzącą plamę. Chyba wbiłby mężczyźnie w przypływie furii nie tylko końcówkę parasolki w oko, ale i w miejsce, gdzie światło nie dochodzi. Naturalnie po takim akcie byłby zmuszony natychmiast parasolkę wymienić, ale to już zgoła inny temat.
Zerwał się jak oparzony, kiedy uchem złowił nadjeżdżające auto. Napluł w następnej kolejności na swą dłoń i parokrotnie rozprowadził ślinę po swych rzadkich włosach, aby mu nie sterczały. Musiał przecież wyglądać niczym szef mafii. Przygładził również swój garnitur i w momencie, kiedy samochód się zatrzymał w niedalekiej odległości od niego, przybrał równie, jak poprzednio, pełną wzniosłości pozę. Pozę, którą można było interpretować jako; jestem od was lepszy, współczuję wam, że musicie się kisić w swoich żałosnych ciałach.
- Usiądź, John - wskazał mu ruchem parasolki na krzesło, gdy dojrzał, jak mężczyzna do niego podchodzi z wymalowanym spokojem, który zbił go z tropu.
- Mam telefon - blondyn zbagatelizował jego słowa, co z lekka go zirytowało. - To było całkiem zmyślne, ale mogłeś po prostu zadzwonić do mnie.
- Chcąc uniknąć Sherlocka Holmesa, trzeba być dyskretnym. Stąd to miejsce. Pewnie boli cię noga, usiądź - obdarzył go uśmiechem, który posiadał taką moc sprawczą, że zdołał wykurzać w trymiga uciążliwe pospólstwo.
- Nie chcę.
Gdyby nie parasolka, która była dla niego opoką w ciężkich chwilach, to w tym momencie by niezaprzeczalnie upadł. Jakim sposobem jego wysublimowana aura nie działała na tego podrzutka?! O co tu chodzi?! To niemożliwe, po prostu niemożliwe. Chce złożyć reklamację w dokładnie tej oto chwili.
Spokojnie, tylko spokojnie. Przecież nie z takimi podlotkami miał do czynienia. Zaraz mu zrobi takie coco jambo, że się nie zdoła pozbierać. Niczym jego lodówka, kiedy ją do cna spenetruje i pozostawi bez jedzenia.
- Nie jesteś przestraszony - rzekł wreszcie.
- Bo ty nie jesteś straszny.
Mycroft stłumił śmiech, który brzmiał prawie, jakby był śmiechem przez łzy.
- Ach, tak... Odwaga godna żołnierza. Odwaga to najłagodniejsze określenie głupoty, nie sądzisz?
Mężczyzna nie odpowiedział, co wprawiło go w większe zdenerwowanie. Jego twarz pragnęła wykrzywić się, by w niewerbalny sposób powiedzieć; ''excuse you?''.
Nie, tak nie będzie. Nie będzie już się bawić z nim w kotka i w myszkę. Musi być konkretny. Użyć maksimum swoich zdolności do wyparcia tego dewianta. Nie zamierza z nim przecież przegrać, na litość Boską! Jakby mógł później spojrzeć na swoje odbicie w lustrze? Pomijając fakt, ze już teraz nie może na nie patrzeć, gdy przed oczami widzi figurę swojego brata, który go notorycznie obraża.
- Co cię łączy z Sherlockiem Holmesem?
- Nic. Wczoraj go poznałem.
''Wczoraj go poznałem'', powtórzył sarkastycznie w myślach. Oczywiście. Wy wszyscy go dopiero co poznaliście. Nie z nim te numery, i tak ma już po dziurki w nosie użerania się z jednym kryminalistą, który ma chętkę na Sherlocka. Nie doczekanie jego. Ich wszystkich.
- I już mieszkacie razem, wspólnie rozwiązujecie sprawy. Czy przed końcem tygodnia dostanę zaproszenie na ślub?
Żałował, że w taki sposób to zdanie skonstruował. Nie chodziło o to, że było złe. Wręcz przeciwnie. Było wyśmienite. Po prostu wiedział, że zadziała ono niczym płachta na byka na osobnika, który przysłuchiwał się z rozkoszą ich rozmowie. Mowa tu była oczywiście o Kevinie. Zażyczył sobie, że będzie mu towarzyszyć, tylko po co? Nie widział sensu, ale, tak czy owak, nawet jakby mu kazał odejść, to ten i tak uparcie by stał przy swoim.
Ach, tak bardzo nie mógł się doczekać rozwiązania ich męczącej współpracy.
Jednak faktycznie, jego obawy nie okazały się bezpodstawne. Stażysta z niewiarygodną przyjemnością rozsyłał po mediach społecznościowych skrawki odbywającej się rozmowy, nie bacząc na konsekwencje. Czuł się tak rozochocony, że nie zauważył esemesa przesłanego z nieznanego numeru, który przesłał ofertę współpracy oraz prosił go o niezwłoczną odpowiedź zwrotną.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro