Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

.

cytaty są z The Picture of Dorian Gray napisanego przez gayge ikonę Oscar Wilde w 19 wieku, są po angielsku i mam nadzieję, że odpowiednio pasują do vibe'u oneshota.

TW krew i no psychopata Grześ

Edited by alemqa, przejrzane by Nataloo_, love you both <3

Enjoy!

~~~~

Gregory oddychał ciężko, patrząc na zakrwawiony nóż. Narzędzie zbrodni. Człowiek, który nim oberwał, mógł nie żyć. Pewnie nie żył. A jeśli żył, to ledwo. Ilość krwi, która wypłynęła z otwartej rany, była zatrważająca. Jednak, Montanha nie czuł odrazy, którą zazwyczaj czuł po zranieniu człowieka. Czuł zaspokojenie głodu, który nieświadomie dręczył go od dni.

Od drugiego lipca. Od momentu podpisania papierów rozwodowych.

Przez pracę policjanta, nie raz ranił ludzi. Był niegdyś członkiem plutonu egzekucyjnego, niedawno wręcz zrobił selfie wraz z trupem martwego, skazanego na karę śmierci przestępcy. Jednak, nie było to to samo, co teraz. Ówcześnie mógł być znieczulony, lecz i tak czuł to ukłucie moralności. Jego postępowanie było złe. Potem, przypominał sobie, że taka jego praca, a poza tym, tak naprawdę on nikogo nie zabił.

Tym razem, było inaczej.

Został porwany przez Svena i jego pachołka, choć się tego spodziewał. Policja zgubiła pościg. Złość z niesprawiedliwości świata, ambiwalentne uczucia do ex-małżonka, oraz żałosność ludzi wokół niego, tylko podsyciła ogień, który palił się z każdym dniem coraz to jaśniej, goręcej, mocniej.

Jego złość skupiła się na Habibim. Mężczyzna był odpowiedzialny za pierwszą, jak i ostatnią, kłótnię z ówczesnym mężem. Naruszył jego przestrzeń osobistą. Skrzywdził jego, poprzez okrutny czyn na ciele Erwina, którego organ, następnie puścił w obieg, do konsumpcji przez niewinnych obywateli. Obrzydzał go. Napawał go wściekłością i szczerą nienawiścią.

Porwanie jedynie nadwyrężyło napiętą linę, na której trzymała się samokontrola Montanhy.

Bo nie wypada.
Bo to jego praca.
Bo to nielegalne.
Bo jest policjantem.
Bo to złe.

Ale czy zemsta na człowieku, który sprawił tyle bólu, jest naprawdę niemoralna?

To jedynie przysługa za przysługę. Karma.

Lina została brutalnie zerwana w momencie, gdy zobaczył jego. Erwin Knuckles, nonszalancko siedzący na kobiecie, wpatrując się w Montanhę z nutką zainteresowania i rozbawienia.

On nie cierpiał, tyle co ty.
Bawi się tobą i twoimi uczuciami.
Wykorzysta cię, jak zawsze.
Skrzywdzi cię, znowu.
Zmanipuluje tobą, ponownie.

Gregory nie był dobry w trzymaniu złości w sobie. Zazwyczaj wydobywał ją z siebie krzykiem, alkoholem, siłownią, czy niszczeniem przedmiotów w zaciszu domowym. Teraz, nie mógł użyć żadnej ze sprawdzonych strategii, a krzyczeć nie wypada. Nie da mu tej satysfakcji.

Dlatego całą frustrację,
Złość,
Wściekłość,
Przeniósł na nóż, który trzymał w kieszeni.

Lecz nie użył swych emocji na Erwinie, który najbardziej na to zasługiwał. To nie jego zanożował. Nie potrafiłby go tak skrzywdzić. On go musi chronić, a nie ranić, nieważne ile razy Knuckles wbije mu nóż w plecy, sypnie sól na rany otwarte, czy złamie mu serce.

Więc niesprawiedliwość świata spotkała tym razem kierowcę.

Ciepła, lepka maź wypłynęła strumieniem na ciało poszkodowanego i Montanhy. Gregory wyciągnął ostrze, ledwo powstrzymując uśmiech. Czuł się wolny. Poczuł nieodpartą chęć zagłębienia ostrza jeszcze raz,
I jeszcze raz,
I jeszcze raz,
W ciało pół przytomnego mężczyzny. W ostatniej chwili opanował się. Nie mógł stracić kontroli do końca przy Erwinie.
Nie teraz.

Zaniósł go do samochodu, tym samym brudząc się krwią napastnika. Montanha odczuł chorą satysfakcję z szkarłatnej posoki wypływającej z rany na swoje ciało. Będąc chwilowo z dala od byłego małżonka, parsknął cicho. Zdecydowanie nie wyleczył się po wojnie. Demony przeszłości nadal w nim tkwiły, uśpione, lecz ciągle tam były, tworząc z niego prawdziwą maszynę do zabijania.

Sześćdziesiąt siedem.
Niedługo,
Sześćdziesiąt osiem.

— Stare nawyki nie umierają... — mruknął cicho do siebie, po czym wrócił o wiele spokojniejszy do zniecierpliwionego siwowłosego, który wyglądał na niewzruszonego zaistniałą sytuacją. Montanha jednak zauważył błysk uznania w jego bursztynowych tęczówkach.

Spodobał mu się on.

Gregory ocknął się z zamyślenia, nadal patrząc na ostrze, posiadające zaschniętą już krew. Podczas rozmowy z Lucy pominął szczegóły. Jak Erwin był odpowiedzialny za porwanie. Jak Erwin na niego spojrzał. Jak on sam się poczuł przed, po, i w trakcie. Chociaż, po słowach "zarżnąłem go jak świnię", jak i ogólnym braku negatywnych emocji, a wręcz dumie, w wykonanym czynie, rudowłosa mogła się domyślać.

On nie był normalny.

Spojrzał na swoje odbicie w lustrze.

To jest złe.
Niemoralne.
Nie poprawne.
Nie przystoi ci.
Nie możesz.
Nie.

Głos rozsądku odzywał się z tyłu jego głowy. Nie powinien wracać do sposobu myślenia w wojsku. Nie jest na wojnie, a w mieście Los Santos jako wysoko postawiony funkcjonariusz. To zupełnie inne życie, tutaj obowiązują inne zasady, niż w Afganistanie. Spojrzał, tym razem z lekkim strachem, na zakrwawione narzędzie.

Co ja zrobiłem?
Kim ja jestem?

Ale już przecież podjął decyzję. Nie było odwrotu. Podjął decyzję w momencie zagłębienia ostrza w ciało mężczyzny; w momencie wypłynięcia pierwszej kropli krwi.

Montanha odrzucił chwilowe poczucie winy.

To była samoobrona.
To był impuls.
To była... rządza.

Gregory pozwolił narzędziu upaść na posadzkę. Głuchy dźwięk odbił się echem po pustym pomieszczeniu. Nie ma co ukrywać tej cząstki siebie. Podoba mu się to. Erwinowi się to podoba.

Była to najidealniejsza decyzja tego dnia.

— Witaj, stary Gregory — wymruczał do swojego odbicia, uśmiechając się szeroko.

Zadowolony ze swoich decyzji, rozebrał się i udał się pod prysznic, nadal uśmiechając się szyderczo.

Euforia była przygniatająca.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro