Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

*błądzimy*


Witajcie z powrotem❤️. Dzisiejszy rozdział bardzo Scorose (przygotujcie się ☺️). Bardzo was proszę o podzielenie się jak wam się spodoba 😘 Do pierwszego fragmentu baaardzo polecam włączenie piosenki Ne me quitte pas Jacques Brela.
Enjoy!

,,Et tournent, et tournent dans ma tête

Les images du long métrage

Où tu es belle et moi la bête

Et la belle n'est jamais sage"*

Zajmuje mi więcej czasu niż się tego spodziewam. Samotny spacer. Jest tak, jakbym został zamknięty w puszce, która grzechoczę zbyt cicho, by ktoś do niej zajrzał. Czuje się mały i nie znam swojej roli. Nie wiem, kogo gram. Czy jestem aktorem czy marionetką? Nie chcę wrócić do zamku, bo mam wciąż zbyt wiele rzeczy do zrobienia i nawet nie wiem, gdzie zacząć. Nie mam pojęcia, czy w ogóle pragnę stawić temu czoła. Nie interesują mnie teraz stosy pergaminów pachnące starocią, chcę poczuć słodki zapach młodości i niewinności; chcę być blisko Rose. Moje usta pulsują przez zimno, ale nic nie szkodzi. Gdy pojedynczy płatek śniegu na nich osiada, mam wrażenie, jakbym wciąż czuł jej usta na swoich. Jestem tchórzem. Nie mogę przestać tak myślec, mimo ze zawsze walczyłem. Moim głównym wrogiem byłem ja sam. Wciąż nim jestem. Rozumiem Rose. Najtrudniej jest przezwyciężyć samego siebie. Chciałbym stanąć przed lustrem i splunąć w twarz skurwielowi, który śmieje się ze mnie po drugiej stronie; śmieje się ze mnie, bo jest nieodłączną częścią mnie.

Merlinie, prześladuję sam siebie. Nie potrzebuję innych oprawców.

Tysiące obrazów Rose wciska się miedzy strony moich myśli, karze zatrzymać mi się na kilku wersach miedzy wersami. Jej miliony tysięcy piegów na nosie, absurdalna odwaga i irracjonalny strach. Gęsia skórka na ramionach. Dłonie na kocu. Jej ciało w kropelkach wody.

Kap

Kap

Jej smak jej smak wciąż w moich ustach.

Zawracam do zamku i wciskam ręce w głąb kieszeni płaszcza. Żałuję, że się z nią spotkałem. Wiem, że to nie wyjdzie. Nie chce wyglądać jak romantyczny kochanek, który żyje miłością tragiczną. Jestem po prostu realistą.

(Nie słyszałem większego kłamstwa.)

Róża wie, że przyciągnęła swym zapachem marzyciela.

Nogi same prowadzą mnie do Pokoju Życzeń. Nie mogę do niego na początku trafić i gdy wchodzę rozumiem dlaczego.

Rose siedzi przy ścianie z podwiniętymi nogami. Uśmiecha się do mnie, gdy wchodzę.

Pojawia się i znika; jej uśmiech nie jest tu, by pozostać.

Wpadł w gości, rzucił witajcie i nie ma po nim śladu.

(Tylko te długometrażowe filmy w mojej głowie)

Nie odzywamy się ani słówkiem.

Nie pyta skąd wiedziałem. To dobrze. Nie wiedziałem. Nie wierzyłem, źe tu będzie.

Przede mną stoi fortepian, a na nim w dzbanku szkarłatna róża.

Przyciskam biały klawisz jednym palcem, Słucham jak przerywa nić ciszy i przywołuje nas do rzeczywistości.

Zaczynam grać znajomą melodię, przeciągam każdą nutę.

Widzę, że przygląda się moim workom pod oczami. Wcześniej nawet ich nie zauważyła. Miłość potrafi zaślepić.

(Miłość?)

Moje ręce się trzęsą; nie wie, że ręka wciąż boli. Czasem budzę się w środku nocy, ale nie tylko dlatego. Tęsknie za nami razem.

Zaczynam nucić, zaledwie muśnięcia wersów. Ale widzę, że ona rozumie. I rozpoznaje. Nasze serca muszą bić jak jedno.

Ne me quitte pas

Je t'inventerai

Des mots insensés**

Uśmiecha się; słodycz pierwszego powiewu ciepłego wiatru po mroźnej zimie. Promyk słońca w krainie śniegu.

-Jak Rusałka?

Kontynuuje melodie.

-I o wiele więcej.

Pokazuje jej fortepian. Podchodzi do mnie z ociąganiem, jakby próbowała wygrać ze swoim rozsądkiem. Ale z nim nie należy się układać. Zawsze będzie wiedział od ciebie lepiej.

/Gdzie cała zabawa/

Siada na wieku. Widzę, że czuje się niezręcznie. Wkładam różę miedzy zęby i wciąż nucę i nucę. Cichym głosem. Głośnym szeptem. Tak, by usłyszała. I tak, by nie usłyszała.

-Je te raconterai

L'histoire de ce roi

-Mort de n'avoir pas

Pu te rencontrer***- kończy i czuje jak serce podchodzi mi do gardła. Przygląda się mojej twarzy, jakby nigdy jej nie widziała.

Przyciągam jej nogi do siebie. Wiszą nad klawiszami. Chowam głowę miedzy jej łydki i gram dalej. Jej ręka zagłębia się w mojej włosy. Zbyt powoli, by mogła mnie poskładać.

- Je ne vais plus pleurer

Je ne vais plus parler

Je me cacherai là

A te regarder*

Pojedyncza łza w końcu spływa z moich oczu. Jej wzrok jest chłodny, chociaż ciepło próbuje się przez niego przebić. Jest na mnie zła. Dostrzega zagłębienie w kieszeni mojej bluzy i wyjmuje puste pudełko po tabletkach. Upuszcza je na ziemie, jakby trzęsły jej się ręce.

-Nie chcę, żebyś się chował. Nie rozumiesz? Nie pragnę byś adorował mnie z daleka.

Unoszę głowę.

-Ale nie chcesz mi wybaczyć.

Przeczy. Jasne, że to robi.

-Nie mogę. Zrozum, nie ja cię zostawiam..ty opuszczasz mnie.

Przyciągam ją do siebie. Uderza o klawisze i wybrzmiewa fałszywy ton.

Jej nogi są wokół mnie, ale oddała się ode mnie.

-Pozwól mi się stać cieniem twojego cienia, cieniem twojej ręki, cieniem twojego psa..****

-Scorpiusie, ja nawet nie mam psa...

Kręcę głowa. Niemal się śmieje. Wiem, że Rose nie żartuje,

-Zgoda, ale to... nieważne.

-Te wszystkie słowa są nieważne póki nie będę jedyna.

-Nie możesz wymagać ode mnie czegoś czego sama nie przestrzegasz. Jesteś z Yaxleyem, spałaś z nim..

Przestaję w to wierzysz, gdy uderza mnie w klatkę piersiowa, chwyta mnie za podbródek i karze mi patrzeć w jej oczy. Jak mogłem być tak ślepy? Czy muszę do swojego kona patrzeć w jej oczy, by zobaczyć prawdę?

Mógłbym utonąć...za późno. Jestem głęboko pod powierzchnią.

/Ratunku./

-Spałam w jego łożku. Nie przespałam się z nim. Ale czy ty...

Wiedziałem, że spyta.

Waham się. Jestem pełen niedomówień.

-Prawie.

Oswobadza się z moich ramion i staje obok fortepianu. Patrzę na jej nieidealne ciało, które tak bardzo mi się podoba. Rude włosy, które kręcą się na wysokości brody, sięgają ponad ramiona.

Odkładam róże na wieko, zanim znów się skaleczę.

-Co to znaczy...prawie?

-Kiedy zobaczyłem cie z Yaxleyem...miałem taki zamiar...a potem ona jednej nocy weszła do dormitorium. Niemal naga. Obudziłem się dopiero z koszmaru. Czułem ból w lewym przedramieniu. I...Rose ja płakałem.

Nic nie mówi, tylko mnie słucha i nie przestanie, póki nie będzie pewna czy to mój Sąd Ostateczny.

-Położyła się na mnie i zdjęła bluzkę. Nie miała nic pod spodem... I..i niemal jej uległem. Kiedy wczepiłem palce w jej włosy...wiedziałem, że to nie ty. Że ona nigdy mi cię nie zastąpi.

Rose przełyka ślinę. Widzę, źe jej oczy są pełne łez. Chcę zrobić krok w jej stronę, wziąć ją w objęcia, ale nie mogę. Nie mogę, bo wiem, że nie chcę bym ją dotykał.

-Skąd mam wiedzieć, że następnym razem nie pomylisz jej ze mną?

-To niemożliwe.

Cisza gra w moich uszach. Zalewa mnie.

/Topię się/

-Porozmawiam z ojcem w święta. I z Lucjuszem, jeśli będzie trzeba..

-Wiesz, że będzie i..Nie rzucaj slow na wiatr.

-Uwierz mi.

-Jak?-unosi brwi-Czemu miałbyś tyle ryzykować dla kogoś takiego jak ja? Nie nadaję się...

-Jesteś o wiele lepsza niż każda inna.

-Wiec czemu się tak nie czuję?-po policzkach Rusałki spływa już potok łez. Skapują na szyję i chowają się pod jej dekolt.

Nie mogę na to patrzeć.

Wstaję i chwytam jej twarz.. Ocieram każdą łzę i scałowuję ból z jej rozedrganych ust. Całuję jej dłonie i kładę je na swoim pasie,

-Będę mówił Biance, że to niemożliwe nawet tysiące razy, jeśli zajdzie taka potrzeba...

-I tak będzie czuła się zaproszona do twojego życia. Zaproszona do małżeństwa. Zaproszona do twojego łóżka. Zaproszona do twojego domu.

-Ty nie potrzebujesz zaproszenia.

Nasze usta złączają się. Sadzam ją na fortepianie i widzę poczucie winy w jej oczach. Myśli o nim. Myśli o tym, że to zdrada. Źe to tak, jakbym rzeczywiście kochał się z Biancą.

Że zmuszam ją, by to robiła. Odsuwam się i kiwam głową..

Rozumiem. Możemy poczekać. Mamy szansę się jeszcze spotkać. Mamy jeszcze szansę na przyszłość...

Ale to ona chwyta moje ręce. Odnajduję je na jej plecach, pod jej koszulą.

Zniżam się do jej paska i jęczy. Zamyka mocniej oczy, jakby nie chciała nic widzieć.

/ Czuć?/

Cofam ręce, boję się, że wcale tego nie chce. Boję się tego, że nie wiem jak odczytać jej znaki. Ciągnie mnie za sobą na fortepian. Zdejmuje jej buty. Zsuwają się razem ze skarpetkami. Wiem, że wymykały się spod kontroli.

Zdejmuję swoją koszulę, a ona rozpina swoją. Zostajemy w bieliźnie i nie wiemy, co dalej zrobić. Chwytam jej dłonie i są lodowate, ale wilgotne.

-Nie mogę, Rose, Nie dzisiaj.

Wzdycha. Nie wiem, czy z rozczarowania czy z ulgi.

Chwytam ją za ramiona.

-Powiedz, że przyjdziesz w Sylwestra-szepczę

Zostawia krótki pocałunek na moich ustach.

-To tez liczy się jako zdrada, Rusałko.

-Wiem-odpowiada bez cienia radości w głosie,-Nie chcesz niespodzianki?

Ręka boli mnie od opierania się, wiec kładę się obok i rozmasowuję ją.

-Powiedz o niej ojcu. Nie o mnie...O ręce. Zrób to najpierw. Mogę poczekać.

Patrzę na nią błagalnym wzrokiem.

(Nie ma prawa mnie o to prosić)

-Ktoś musi ci pomoc, jeśli wolisz idź do Yaxelya, Pomfrey..widzieli ją. Nie rozumiem, czemu pielęgniarka nie zadawała pytań...

-Ukryłem bliznę czarem na te kilka minut, kiedy mnie badała. Nie przypuszczała...

Kręcę głowa.

-Nie możesz całe życie przed tym uciekać. Skończ. Skończ zwiewać.

Wciągam na siebie koszulkę i spodnie.

-Bardzo bym chciał.

-Déjà vu.

Zatrzymuję się.

-Słucham?

-To samo powiedziałam ci, gdy spytałeś mnie na dworzu, czy przyjdę na Sylwestra. Bardzo bym chciała.

-Podchodzi do mnie, jakby nigdy się niczego nie bała- Nie wystarczy chcieć...nasz błąd. Pragnienie nigdzie nas nie zaprowadzi, jeśli boimy się kolejnego kroku. Czy nie to mi mówiłeś?

Kiwam głowa.

-Słowa mogą być piękne, ale prawda zawsze jest trudna.

-Więc nie wierzysz w to, co powiedziałeś?

Niedowierzanie, ból...

Wzdycham.

-Wierzę, ale to niemądre, Nic nie jest tak łatwe, by sprowadzić do jednego zdania.

-Dlatego słowa nie wystarczą.

Nie musi grać w Quidditcha; wie jak odbić piłeczkę. Zapomniałem, kim są rusałki, gdy sprowadziłem je do pieszczotliwego wyrażenia.

(Może zginę w opętańczym tańcu)

I to nie będzie jej wina. Bo to ja jestem bestią.

(Nie mogę tak myśleć)

Jej słowa krążą w mojej głowie i pytam sam siebie: czemu nie czuję się, kimś więcej?

Nie odzywam się. Nie zapłacę słowami za swoje błędy.

Widzę jak czyta w kącie. Podchodzę do znajomej postaci i siadam na przeciwko. Spoglądam na elegancki zegarek. Mija minuta zanim zorientuje się, że ktoś się do niego dosiadł.

-Nie tak-mowię i obracam sfatygowaną książkę Albusa. Patrzy na nią, jakbym objawił mu wielką tajemnicę- Teraz chyba więcej rozumiesz, co?

Wciąż się nie odzywa.

Patrzę na jego wychudłą, pociągłą twarz, przyglądam się spiczastym ramionom.

-Kompletnie odleciałeś.

Jego spojrzenie przypomina mech w Zakazanym Lesie.

-Wiem, czego chcesz. Będziesz mi prawił kazania, że powinienem o siebie zadbać i pytać, co się ze mną dzieje.

A ja nie mam ochoty tego słuchać.

Wstaje, ale zatrzymuję go. Chwytam go za rękę, a on drętwieje.

-Nie będę cie pouczał. Chcę ci pomóc,

Odwraca się do mnie. Nie zauważam, kiedy zdejmuje moją dłoń z ramienia i wkłada ją w swoją. Zbliża się do mnie i wypowiada tylko jedno słowo.

-Jak?

-Ty mi powiedz.

-Nie uważasz, że jeśli sam znałbym odpowiedz, to bym ją..no nie wiem...wcielił w życie.

-oddala się ode mnie, jakby się obudził ze snu.

/Koszmaru?/

-Kolacja czeka. Chodźmy.

-A myślałem, że straciłeś poczucie czasu.

-Niestety nie.

Idziemy zimnymi korytarzami lochów; czuję się jak gad. Moja przynależność do tego domu, nigdy nie była łatwa. Ale dla mnie Slytherin był kryjówką, dla Albusa przekleństwem. Może dlatego tak wygląda. Może jego kontakty z ojcem doszły do stanu krytycznego. Miarka się przebrała. To naczynie nie jest w stanie pomieścić więcej bólu.

/Co ja wiem?/

Wiem, że nic nie wiem.

To bolesne i tak samo to doświadczam.

Wchodzimy do Wielkiej Sali i kierujemy się do naszego stołu. Moje oczy zatrzymują się na znajomych ustach, które są lekko uśmiechnięte..i pełne tajemnic.

/Sekretów.

Niedopowiedzeń

Gierek?/

Sto milionów małych piegów.

I rude włosy, które okalają znajomą twarz.

Obok niej siedzi Yaxley i otacza ja ramieniem.

/To mogłem być ja.

/Może będę/

Zgubię swoją drogę. Jestem pewny. Może już jest za późno.

Siadam przed nią, a Al obok mnie. Zanim się zastanowię, podaję Alowi koszyczek chleba.

Kręci głową. Czuje się bezradny, ale nie mogę powstrzymać tez własnego gniewu. Wybawia mnie róża, która korzysta ze swojego zapachu.

-Albusie, musisz coś zjeść. Chociaż trochę, proszę cię..-Rusałka jest zatroskana, a ja mam obsesję.

Martwię się o Albusa, ale nie mogę myślec o nikim innym niż i niej.

Kładę rękę na stole niedaleko jej łokcia i siadam na brzegu ławki. Chciałbym być bliżej niej, bliżej bliżej bliżej wszystkiego, czym jest. Wszystkiego, co dla mnie znaczy.

-Rose, nie jestem głodny.

-To nieprawda.-jej głos jest stanowczy, wiec wiem, że jesteśmy razem tym, co czujemy.

Albus...

Jest naszym łącznikiem.

Doręczycielem.

/Dobroczyńcą/

Odrywam od niej wzrok i znów pochłania mnie zmartwienie, że nie wiem jak pomoc przyjacielowi.

Przyjacielowi, który się do mnie tak długo nie przyznawał. I ja do niego tez nie..

-Sugerujesz, że jestem kłamca?-unosi brew i miedzy nią a jego okiem jest zamknięta cała cisza, która zalega miedzy nami.

/Cholera/

-Nic nie mowię, tylko proszę zjedz chociaż kromkę.

Albus rzuca koszykiem przed siebie i Rose go łapie. /
Miliony tysięcy okruszków na jej pudrowym swetrze./

Yaxley wstaję i spogląda na Ala, więc chce go bronić. Zanim dam myśli zasłużoną chwile, również wstaję.

Al czuje się osaczony. Ma rozbiegany wzrok. Cofa się i uderzę nogami o tył ławki. Jest niezdarą i chwieje się przeczołgując się przez ławkę. Wszystkie oczy Ślizginow zwrócone są na Albusa. Są to tylko węże..dopóki nie zaczyna krzyczeć.

-Dajcie mi wreszcie święty spokój! Zajmijcie się swoimi problemami! Bo chyba macie ich sporo!

-Uspokój się, Potter-Yaxley cedzi przez żeby.

Odnajduje siebie milczącego, stojącego jak słup soli.

Powinienem coś zrobić powiedzieć.

Dotykam przedramienia Ala, ale odpowiedzi wciąż nie są nawet na końcu mojego języka.

-Nie dotykaj mnie.

Wokół mas podnoszą się szepty. Albus niemal wybiega przez ogromne drzwi.

W przejściu wpada na Amosa. Hadijew od razu do nas podchodzi.

-A temu, co się stało?

Widzę, że Rose ciężko oddycha. Na jej plecach jest ręka Yaxleya, ale ten jest gdzieś indziej myślami. Ledwie jej dotyka. Patrzę na swoje lewo i wiem, gdzie utopione są jego oczy. Kian i Isla. Trzymają się za ręce. Nie mogę dłużej wytrzymać napięcia, wiec podchodzę do Rose. Jej oczy są szkliste, gdy chwytam jej twarz, a potem przyciągam drobne ciało do siebie. Pasuje do mojego. Wtula twarz w zagłębienie mojej szyi i wtedy po jej twarzy spływa łza. Podnoszę głowę i Widzę Yaxleya, Patzry na mnie z zimnym wyczekiwaniem.

Kiedy myślę, że już gorzej nie mogłem namieszać. Całuję na swojej szyi czyjeś palce. Odsuwam od siebie Rose i patrzę w oczy Mayer.

-Zanim naprawdę wyłożę, co mam zamiar wam zakomunikować, od razu powiem, że to nie ja urządzam tu sceny.

Yaxley lustruje dziewczynę. Pamięta ją. Widział, jak się z nią całowałem.

Jego wzrok błądzi; powoli, jakby szukał ofiary. Przygryza wargę i przeklina.

/Wie, że coś musi zrobić. Wszyscy się patrzą./

Przyciąga do siebie Biancę, chwytając ja za przód koszuli. Dziewczyna zatacza się i jej ręce ładują na jego torsie.

Przyciska swoje usta do jej. Pocałunek jest natarczywy, ale widzę jak Bianca rozluźnia się w jego ramionach i oddaje pocałunek z zapałem. Widzę delikatny uśmiech dziewczyny i dziki błysk w oku. Kpiący wyraz twarzy Yaxleya.

Chłopak ją puszcza i popycha przed siebie. Przez chwile zastanawia się, czy da się sobą sterować. Oblicza koszty. Oblicza zyski. Kalkuluje.

/Wąż na polowaniu. Oprócz tego...właśnie zrzuciła skore./

Rose przybliża się do mnie i ciągnie w dół na ławkę.

-Jak wyjdziemy, to damy im kolejny powód do plotek. Udawajmy, że oni są razem.

-Może już są. Nie do końca ich rozumiem-sięgam po chleb, chociaż straciłem na niego apetyt.

Ale może chociaż to uda mi się zjeść.

Staram się nie zauważać, ze w sali powietrze zrobiło się ciężkie.

-Nie rozumiem tego. Biance tak bardzo zależało na tym, by dopełnić warunków umowy.

-Nie wiadomo, czy nie zorientowała się, że nie będzie cię mieć-Rose patrzy na mnie kątem oka i uśmiecha się.

Niewinna istota.

-Wiem, bujam w obłokach. Jest uparta, nie podda się, Teraz nie miała innego wyboru.

Kręcę głowa. Ma rację. Ale nie mogę przestać się cieszyć, że choć na chwile będę mógł odetchnąć.

/Czy tak?/

Rose spuszcza głowę i przygląda się swoim dłoniom.

-Czuję się winna, że postawiłam Yaxleya w takiej sytuacji.

Odwracam się w jej stronę i chwytam ja za podbródek.

Zamyka oczy.

Zaciska je.

-Nie, Rose spójrz na mnie. To JA cie postawiłem w tej sytuacji. To MOJA wina.

Otwiera zmęczone oczy. Zamglone i matowe.

-Czy to też twoja wina...że cię kocham?

-Słucham?

Kręci głową i obraca się do swojego talerza. Tracę jej uwagę.

-Nie każ mi tego powtarzać

Chwytam je dłoń.

-Chodź, chodź ze mną..

Przywołujemy swoje płaszcze i szaliki. Wiążę jej na szyi. I zakładam czapkę. Śmieje się ze mnie, że jestem taki troskliwy. Ciągnę ją na dwór. Idziemy Błoniami, obejmuję Rose ramieniem i pokazuje jej ciemne niebo roziskrzone gwiazdami..

Dostrzega każdą jedną i zaczyna się śmiać. Kręci się w miejscu , a jej buty chrzęszczą na białym śniegu. Wpada w moje objęcia. Całuję jej zmarznięty nos, a ona przesuwa swoje usta na moje. Bawi się moja wargą.

/Doprowadza mnie do szału./

Przyciągam jej nogi do siebie i unoszę ja do góry.

Potykam się o gałąź i wywalam się na puszysty śnieg. Nie spodziewam się po niej, że zrobi aniołka. Ale zawsze mnie zaskakuje.

/Anioł czy upadły?/

Otulam ją swoim ciałem i schylam się do pocałunku.

Wciąż widzę winę w jej oczach i pragnę ją zmazać, ale nie potrafię.

Całuję jej powieki. Na jej usta pada płatek śniegu, który zlizuję. Nie żałuję już, że nie mam czapki, bo chwyta mnie za włosy i całuje. Czuję jej zapach; dzisiaj naprawdę pachnie różanymi perfumami. Mógłbym zatracić się w tym zapachu.

/Muszę./

Popycha mnie i turlamy się po śniegu. Śmiejemy się jak dzieci, które znają smak wolności.

Żyjemy przepięknym mirażem.

/Zawsze je gonimy/

Jesteśmy na pustyni śniegu i czuję, że płonę.

Leżymy obok siebie. Odgarniam kosmyk mokrych włosów z jej twarzy. Patrzę na nią zbyt długo, wiec wstaje i podaje mi rękę.

Przewalam ja na ziemie i biegnę.

Rzuca się za mną. Specjalnie zwalniam, by mogła mnie złapać i w ostatniej chwili się okręcam. Jej przyspieszony oddech tworzy dymki na wietrze. Czuję ciepło jej ciała..

-Witaj, Rusałko.

-Cóż, witam. Skądś się znamy?

-Ranisz moje uczucia.

Jej warga.

-Wiesz o czym marzę?-pyta.

-O gorącym wieczorze ze swoim atrakcyjnym partnerem?

Udaję oburzoną.

-Myślałam o gorącym wieczorze z gorącą czekoladą i lekturą we dwoje.-szepcze do mojego ucha-Ubiór względny.

Oddycham powietrzem gwieździstej nocy. Kiedy wszystko jest możliwe. Nowe zycie wkrada się przez uchylone drzwi. Znów czuję, że jestem. Gwiazdy wypełniają moje płuca, a smak róży wciąż znajduję się w moich ustach.

*-Vianney-Je m'en vais
**Jacques Brel-Ne me quitte pas
Nie opuszczaj mnie/ wynajdę ci/niedorzeczne słowa
***Jacques Brel-Ne me quitte pas
Opowiem ci historię/ tego króla/który umarł/bo nie mógł cię zobaczyć
****Jacques Brel-Ne me quitte pas

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro