Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Część 3/3

Kuchnia wyglądała jak nowa. Meble zostały naprawione oraz ustawione na poprzednich miejscach. Kleista maź zniknęła, a jedynymi dowodami tej podejrzanej eksplozji były wspomnienia mimowolnie skrywane w zakątkach umysłu. Nawet bezsprzeczna winowajczyni całego zajścia — nieszkodliwie wyglądająca książka kucharska — leżała otwarta na przypadkowej stronie w pobliżu kuchenki, prowokując nieokrzesaną właścicielką do wypróbowania kolejnego wybuchowego przepisu.

Pomieszczenie błyszczące nieskazitelną czystością ani trochę nie zaskoczyło Harry'ego. W porównaniu do tego, co widział przed kilkoma minutami, zadziwiająco krótki czas przeznaczony na usunięcie poważnych usterek i posprzątanie niewyobrażalnego bałaganu w kuchni, wydawał mu się czymś normalnym. Czymś, co nie zasługiwało na zainteresowanie lub poświęcenie chociażby trzy sekundowej uwagi. Magia. To jedno słowo stanowiło wyczerpującą odpowiedź na wszystkie gnębiące go pytania. Wyjaśniła nagłe zniknięcia Maddison, jej nieudolność w kontakcie z mugolskimi wynalazkami, błyskawicznie naprawienie wyrządzonych na Privet Drive szkód, a nawet niespotykaną uprzejmość wobec burkliwych, wiecznie niezadowolonych i zgorszonych każdym nietypowym zachowaniem mieszkańców.

Harry czuł się jak skończony idiota z ilorazem inteligencji nieprzekraczającym poziomu intelektualnego gnoma, a te stworzenia z natury nie porażały bystrością i błyskotliwym umysłem. Przez ostatnie dni skrzętnie zbierał elementy układanki, gromadził niezbędne informacje, lecz ta kluczowa, spajającą wszystko w spójną całość część pozostawała dla niego nieznana, bezimienna jak maleńka wyspa na oceanie. Jednak droga do rozwiązania zagadki okazała się uwłaczająco prosta, wystarczyło logicznie pomyśleć i połączyć niewyjaśnione zdarzenia z równie nieprzewidywalnym światem magicznym.

Harry, przygnieciony zaskakującą prawdą, usiadł na kuchennym krześle, zawieszając wzrok na krzątającej się Maddison. Dziewczyna po kolei otwierała kolejne szafki, wyraźnie czegoś szukając, chociaż z większą skutecznością mogłaby posłużyć się różdżką wetkniętą do tylnej kieszeni wąskich spodni. Wreszcie wyciągnęła dwa kubki w kolorowe grochy i z szerokim uśmiechem na krzykliwie pomalowanych czerwoną szminką ustach odwróciła się w stronę gościa. Wyglądała zupełnie normalnie, o ile taki dość niecodzienny, rzucający się w oczy wygląd można nazwać normalnym, jakby niecały kwadrans temu wcale nie przegoniła dwóch dementorów.

— Chcesz coś gorącego do picia?

Maddison pstryknęła palcami, a z górnej szafki wystrzeliły dwie saszetki herbaty oraz kostki cukru, lądując prosto w przygotowanych naczyniach. W tym samym czasie metalowy czajniczek odbył ekscytującą podróż od kranu, gdzie zaopatrzył się w wodę na drogę, i z powrotem do kuchenki.

Harry spojrzał na nią wymownie. Nie było to, co chciał usłyszeć w tym momencie, ale był zbyt zdezorientowany ostatnimi zdarzeniami, by należycie upominać się o upragnioną prawdę. Narastał w nim gniew, łokciami torujący sobie drogę na piedestał najsilniej odczuwanych emocji, a okiełznanie rozpętanej burzy zdawało się rzeczą ponad jego nadwyrężone siły.

— Głodny nie jesteś sobą.

Mad, jak gdyby wyczuwając nieuchronnie zbliżający się wybuch nagromadzonej złości, rzuciła mu tabliczkę mlecznej czekolady, nie tylko doskonale uzupełniającej braki w organizmie po nieprzyjemnym spotkaniu z dementorem, ale również niezawodnie poprawiającej humor. Jedynie połączenie cukru i kakao ma taki zbawienny wpływ na nastrój człowieka.

— Naprawdę jesteś siostrą TEGO Malfoy'a? — zapytał Harry, zaraz przed tym, jak niezbyt kulturalnie wepchnął sobie do ust ogromny kawałek czekolady na tyle duży, by uniemożliwić mu dosadniejsze wyeksponowanie gniewu i zaskoczenia.

— Tak, ale przybraną.

Spojrzał na nią nierozumnie. Wprawdzie rozumiał znacznie wypowiedzianych przez nią słów, ale to jakoś wcale nie ułatwiało mu przyswojenia sensu wypowiedzi. Obwiniał za to swój szok.

— Zostałam przygarnięta z sierocińca.

— To dlaczego nosisz inne nazwisko?

— Nie jestem córką na miarę oczekiwań i wymagań Lucjusza.

Uśmiechnęła się beztrosko, ale przygnębienia i rozczarowania kryjącego się w jej bladych tęczówkach nie dała rady skutecznie wyeliminować, choć lekceważącym zachowaniem starała się odwrócić uwagę od głęboko ukrytych emocji.

— Zostałam adoptowana, gdy byłam jeszcze zasmarkanym maluchem w berbeciach, ale od początku byłam dość niesfornym, opornym na wszystkie nauki dzieckiem. Próbowano zrobić ze mnie czarodzieja na miarę nazwiska Malfoy, lecz podjęte starania nie przynosiły zamierzonych rezultatów, wręcz wywierały odwrotny skutek. Potem pojawił się Draco, rodzony syn i duma całego dworu, więc rozczarowujące dziecko z przytułku zeszło na dalszy plan, można rzec, że stało się jedynie skazą na nieskazitelnym wizerunku.

Maddison zamilkła i odwróciła się w stronę pogwizdującego czajnika, by zalać wrzątkiem przygotowane napoje. Harry wykorzystał tę krótką chwilę na przyswojenie otrzymanych wiadomości. Nigdy by nie przypuszczał, że ta wiecznie roześmiana dziewczyna mogła mieć tak nieszczęśliwe dzieciństwo pełne słownych reprymend, chłodu i rozczarowanych spojrzeń od wychowujących ją osób. Harry, dorastając pod opieką wujostwa, bezproblemowo mógł wyobrazić sobie jej sytuację, gdyż sam przeszedł przez praktycznie to samo.

— Nie było mowy, bym mogła chodzić do tej samej szkoły co Dracon — kontynuowała zaskakująco lekkim głosem, jakby tyle razy opowiadała już historię swojego życia, że wypowiadane słowa bezwiednie wylewały się z jej ust, układając w sensowną i wyrazistą całość. — Przecież cudowne dziecko Malfoyów nie mogło być kojarzone z kimś takim jak ja. No, ale gdzieś musiałam się uczyć, więc w wieku jedenastu lat wysłano mnie do Ameryki pod opiekę jakiejś starej znajomej rodziny. Od tego czasu ich nie widziałam. Matka wysyłała listy, ojciec pieniądze, chyba uznali, że to w zupełności wystarcza. Ja również nie chciałam być z nimi kojarzona, dlatego przyjęłam nazwisko mojej opiekunki. Była bezdzietna, chętnie na to przystanęła.

— Pan Malfoy... znaczy ja... widziałem go...

— Na tym cmentarzu przy odrodzeniu Voldemorta? — Harry wdzięcznie przytaknął głową. Sam lepiej by tego nie ujął. Myśl, że Maddison została wychowana przez Malfoyów wciąż zaprzątała jego głowę i ciągle do niego wracała jak rzucony bumerang. — Lucjusz zawsze był sprytnym tchórzem i przez to Moody ciągle mi nie ufa.

— Dlaczego cię tu przysłał?

— Nie on, tylko Dumbledore.

Maddison uśmiechnęła się z satysfakcją jak dziecko dumne z osiągnięcia wykraczającego poza zdolności innych równolatków. W gruncie rzeczy Dumbledore był jednym z silniejszych współczesnych czarodziei. Ostatnią osobą dorównującą potęgą samemu Voldemortowi, ale znajomość z nim nie była niczym spektakularnym, przynajmniej dla Harry'ego. Znał dyrektora już od pięciu lat. Wystarczająco długo by przyzwyczaić się do jego ekscentryczności i obdarzyć go należnym szacunkiem.

— Należę do Zakonu Feniksa, tajnej organizacji walczącej z Voldemortem i jego zakręconymi poplecznikami — dodała, widząc skonfundowaną minę chłopaka. Nie miała czasu na zagłębianie się w historię Zakonu, ale przynajmniej pobieżnie musiała wyjaśnić, czym się zajmowała, by uniknąć niejasności. — Została przed laty założona przez Dumbledora i ponownie reaktywowana po powrocie tego maniaka czystej krwi, choć teraz działamy nieco nielegalnie. Ministerstwo Magii woli udawać, że nic się nie dzieje, niż stawić czoła zagrożeniu.

— Chcę dołączyć do Zakonu Feniksa — oświadczył pompatycznie Harry, podekscytowany na samą myśl bezpośredniej walki ze śmierciożarcami. Tego właśnie brakowało mu podczas tych wakacji, odrobiny ryzyka i wrażeń.

— To nie jest możliwe. Jesteś za młody.

— Przecież jesteś niewiele starsza ode mnie!

Harry poczuł się wręcz oburzony użytym argumentem. Różnica między ich wiekiem była na tyle mało znacząca, że mogli wręcz uchodzić za równolatków, zwłaszcza że Maddison miała więcej wspólnego z nadpobudliwym dzieckiem niż osobą pełnoletnią.

— Ale ja jestem aurorem, a ty wciąż tylko uczniem.

— Aurorem?

Zdębiały Harry momentalnie zapomniał o gniewie, przywołując w pamięci obrazy innych osób zatrudnionych w tym samym zawodzie. Jednak wizerunek Moody’ego, zdeformowanego w wyniku odbycia niezliczonych pojedynków ze śmierciożarcami, nie był do końca właściwym człowiekiem do dokonania rzetelnego porównania.

— To przyjmują takie osoby? Znaczy... tak młode?

— Zazwyczaj nie — przyznała otwarcie Mad.

Dopiła herbatę z dna kubka i rzuciła nim przez ramię, ale on zamiast rozwalić się na tysiące ostrych odłamków, łagodnie wylądował w zlewie. Maddison musiała być wybitnie uzdolniona magicznie, jeżeli z taką nieograniczoną swobodą i łatwością posługiwała się czarami, nie dość, że magią niewerbalną to dodatkowo bezróżdżkową.

— Ale odkąd pamiętam, miałam talent do pakowania się w kłopoty. Fascynowały mnie wszelkiego rodzaju zagadki i tajemnice, a szukanie na nie odpowiedzi było dla mnie codzienną rozrywką. Jak nie trudno się domyślić, byłam niesfornym dzieckiem, złamałam chyba każdą szkolną zasadę i nierzadko też opuszczałam zajęcia. W końcu jedna z niepozornie wyglądających spraw mnie przerosła i ściągnęłam sobie na głowę Kongres. Dostałam nauczkę, ale również niepowtarzalną propozycję współpracy. Nie byli głupi, wiedzieli, że nie przestanę kręcić się tam, gdzie nie powinnam, a tak przynajmniej dostarczałam im informacji. Po powrocie do Anglii dostałam list polecający od samego przewodniczącego, Samuela Quahoga, dlatego mnie przyjęli.

— Dalej nie wiem, skąd wzięłaś się na Privet Drive — burknął, nieco ostrzej niż początkowo zamierzał. Czuł się oszukany, po części nawet zdradzony, a wszystko przez kłamstwa, którymi był obficie karmiony jak indyk na święto dziękczynienia.

— Mieliśmy wysłać kogoś, by miał cię na oku. Nie wiedzieć czemu, Dumbledore zaproponował mnie, chociaż doskonale zdawał sobie sprawę, że jestem dość zajętą osobą z milionem rzeczy na głowie, ale on był nieprzejednany w tym przypadku. Reszta się zgodziła, mniej lub bardziej ochoczo, więc nie miałam wyboru, jak się tu wprowadzić.

— Nie potrzebuję opiekunki.

— Potrzebujesz magii, której nie możesz bezkarnie używać do czasu osiągnięcia pełnoletności.

Pstryknęła palcami, a zestaw noży kuchennych wystrzelił w powietrze, zawisając kilka metrów nad ziemią. Wypolerowane ostrza złowróżbnie połyskiwały w świetle żarówek, przyprawiając Harry'ego o nieprzyjemny ucisk w żołądku. Zrozumiał to wymowne przesłanie. Nie miał najmniejszych szans w starciu z dorosłym czarodziejem. Nie, dopóki ograniczał go zakaz nałożony przez Ministerstwo Magii na wszystkich małoletnich.

— Nie złość się, Harry. Starałam się cię pilnować, ale w taki sposób, by moja obecność nie była zbytnio trapiąca. Zresztą, póki siedziałeś u mnie, byłeś bezpieczny jak w Hogwarcie.

— A co jest w tych kartonowych pudełkach? — spytał, smętnie obserwując, jak noże powracają na poprzednie miejsce. Przy Maddison jego umiejętności zdawały się bezużyteczne jak złamana różdżka Rona na drugim roku. — Raczej nie dokumenty, jeżeli nie jesteś detektywem.

— Ależ jestem! — zawołała radośnie. Wstała z miejsca, skinęła na niego ręką i poprowadziła go pod drzwi gabinetu. — Zajmuję się tym tak jakby dorywczo... bez papierów. Rozwiązywanie problemów mugoli jest niezwykle interesujące i zabawne.

Wyciągnęła różdżkę i wyszeptała pod nosem kilka niezrozumiałych formułek, po których kompletnie nic się nie wydarzyło. Harry zrozumiał, że zdjęła magiczne zabezpieczenia z drzwi, i dziękował sobie w duchu za porzucenie pomysłu o włamaniu. Mogło się to źle dla niego skończyć.

— Poczekaj tutaj na chwilę.

Biuro prezentowało sie rozczarowująco nudno. Zostało urządzone we wręcz spartańskich warunkach, a jego wyposażenie ograniczało się do kunsztownie rzeźbionego biurka wykonanego z ciemnego drewna. Jedynym źródłem światła była niewielka lampka przymocowana do ściany, ale rzucany przez nią blask raził Harry'ego w oczy, dlatego skupił się na kartonowych pudełkach. Było ich niewiele, może sześć albo siedem, ale nie różniły się szczególnie od pozostałych, które tutaj wcześniej stały. Maddison pochyliła się nad nimi, delikatnie wodząc opuszkiem palca po podpisanych etykietach. Mruknęła do siebie coś z zadowolenia i ostrożnie podniosła jedno z pudełek. Położyła je na blacie biurka i ruchem ręki skinęła na Harry'ego, pozwalając mu podejść bliżej.

— Otwórz. — Podsunęła przedmiot na krawędź, a sama oparła się plecami o ścianę z tak podekscytowaną miną, że Harry stracił nagle całą ochotę na zajrzenie do środka. — Śmiało, nic nie powinno się wydarzyć, o ile się nie pomyliłam.

Harry mruknął pod nosem coś, co zabrzmiało jak: „mało zabawne” i niepewnie sięgnął w kierunku pudełka. Ręce okropnie mu drżały, gdy z niebywałą ostrożnością odklejał taśmę zabezpieczającą, która odeszła zaskakująco łatwo, jakby niejednokrotnie ją zdejmowano, a klej po wewnętrznej stronie było tylko wspomnieniem dawnej świetności. Nim pokusił się na odchylenie wieka, poszukał zgody u Maddison. Tak na wszelki wypadek, po tym wszystkim, co się dziś o niej dowiedział, stał się nieco przezorniejszy w zaufaniu do niej. Nie miał pewności, czy znów go nie okłamuje z niezrozumiałych dla niego powodów.

Mad aprobującym kiwnięciem głowy zachęciła go do kontynuacji. Harry miał coraz gorsze przeczucia, ale posłusznie zrobił to, co mu poleciła. Nachylił się nad otworem i z trudem zdusił okrzyk zdumienia, niekontrolowanie wyrywający mu się z piersi jak złakniony wolności ptak po latach niewoli. Miał wrażenie, jakby patrzył na rozciągający się pod nim płaski, porośnięty wyschniętą trawą teren poprzez małego okienko samolotowe. Na twarzy czuł delikatny podmuch chłodnego wiatru oraz o wiele bardziej dokuczliwe gorące i suche powietrze. Daleko w dole pasł się jakiś ogromny stwór, złudnie przypominający nosorożca. Na nosie miał gruby róg zdolny prawdopodobnie przebić się przez metal, a jego twarda skóra, naznaczona na lewym boku szkaradną blizną, z powodzeniem odbijała większość zaklęć i uroków. Harry dopiero po kilku sekundach i wizualnym przewertowaniu książki Newta Scamandera uświadomił sobie, na co tak właściwie patrzył.

— Nie dotykaj, bo cię wciągnie.

Rozbawiony głos dziewczyny wyrwał Harry'ego z oszołomienia, zamrugał i usłużnie odkleił nos od otworu. Przez kilka sekund patrzył na Maddison, nie bardzo wiedząc, jak się zachować. Wzruszyć ramionami i udawać niezainteresowanego nosorożcem w pudełku czy jednak zalać ją strumieniem niekończących się pytań? Ta druga opcja wydawała mu się bardziej atrakcyjna, kusząca jak dział ksiąg zakazanych w Hogwarcie.

— Jakim sposobem upchnęłaś tam buchorożca? Albo, albo po co go tam trzymasz? Czy ktoś o tym wie? We wszystkich pudełkach trzymasz buchorożce? I co z nimi zrobisz? Krzywdzisz je? Wykorzystujesz do jakichś eliksirów i wywarów? Przecież to nielegalne!

— Skończyłeś czy teraz pójdziesz na mnie donieść do Departamentu Kontroli Nad Magicznymi Stworzeniami? — Jej oschły głos kompletnie odebrał mu mowę, zapomniał, co miał powiedzieć, i ograniczył się do opanowania debilnego wyrazu twarzy. — To jest Henio, naprawdę nazywa się tak dziwacznie, że nawet tego nie wymówię. Przywiozłam go z Chin.

— Dlaczego?

— Uratowałam go przed straszliwą śmiercią z rąk handlarzy, którzy rozebraliby go na części jak mechaniczną zabawkę i sprzedaliby wszystko, co miałoby jakąś wartość.

Maddison westchnęła, zamknęła pudełko i odłożyła je na miejsce. Wyglądała na przygnębioną, a zarazem wściekłą, jakby z Heniem wiązała się jeszcze inna historia wyjaśniająca jego paskudną szramę na boku, ale niekoniecznie chciała się nią dzielić.

— Przy najbliższej okazji zostanie wypuszczony na swoich rodzimych terenach w Afryce.

— A w innych pudełkach?

— Są różne magiczne stworzenia, większość pochodzi z nielegalnego przemytu. Staram się je w jakiś sposób zdobywać, czasem legalnie, a czasem... trochę mniej. Potem odstawiam je do miejsc, skąd pochodzą. Pomagają mi przy tym przyjaciele, nie zawsze jestem w stanie osobiście je transportować. Dlatego tu stoją, zamknięte w iluzji swojego naturalnego środowiska, i czekają na swoją kolej.

— Czy ktoś o tym wie?

— Parę osób, w tym członkowie Zakonu Feniksa, dlatego tak bardzo zdziwiła mnie propozycja Dumbledore'a. — Skinęła ręka na chłopaka, wyprowadzając go z pomieszczenia, by następnie skrupulatnie zabezpieczyć je zaklęciami, o jakich Harry nigdy w życiu nie słyszał i o wolał nie wiedzieć, czym skutkują. — Jestem okropnie zajęta. Teleportacja znacznie ułatwia mi pracę, ale przemieszczanie się między kontynentami, wyszukiwanie handlarzy i wykradanie im zwierząt za godziwą propozycję wymiany również jest czasochłonne.

— Dlaczego to robisz?

— Bo chcę.

Maddison spojrzała mu prosto w oczy, a wyzierająca z nich zawziętość i determinacja stanowiły niepodważalny dowód na prawdziwość jej słów. Harry nie śmiał tego kwestionować. Mad była groźna, choć pozornie wyglądała nieszkodliwie.

— Gdybyś widział to, co ja, to byś o to nie pytał. Te zwierzęta są przetrzymywane w okropnych warunkach, bite i głodzone, by ostatecznie zginąć w zagrodzie jakiegoś fanatyka walk lub innego świrusa z obrzydliwie napęczniałą sakiewką.

— To niebezpieczne. Możesz zginąć.

— Och, proszę, daj spokój. To świetna zabawa, tworząca mi wielu wrogów, ale wciąż zabawa! Chodź, idziemy.

— Gdzie? — spytał Harry, wciąż nieco oszołomiony tym wszystkim, co właśnie się dowiedział.

Ta roztrzepana dziewiętnastolatka dokonała w swoim życiu więcej niż niejeden staruszek, może było to trochę nieodpowiedzialne i lekkomyślne, ale zasługiwało na podziw.

— Odstawię cię do domu.

— Privet Drive raczej nie mogę nazwać swoim domem. Dursleyowie o to zadbali.

— A kto tu mówił o Privet Drive?

Maddison uśmiechnęła się szelmowsko, wyciągając w jego stronę rękę, którą Harry bez namysłu ujął. Przecież nigdzie nie mogło być gorzej niż u Dursleyów.

***

Harry uśmiechnął się szeroko na widok znajomych twarzy. Jednak jego radość stopniała niczym śnieg pod wpływem dotyku wiosennego słońca, gdyż jego obecność na Grimmauld Place 12 została praktycznie zignorowana przez domowników na rzecz powrotu Maddison do siedziby Zakonu Feniksa. Pani Weasley serdecznie uściskała go na powitanie, narzekając przy okazji na panujące zamieszanie i wszechobecny brud, oraz Remus Lupin, wymizerniały i naznaczony nowymi bliznami po ostatniej pełni księżyca, wymienił z nim kilka ciepłych słów, lecz na tym kończył się konwój powitalny Wybrańca. Nawet Syriusz zbagatelizował wizytę chrześniaka w jego rodzinnym domu, witając się z Mad niczym z dobrą przyjaciółką, mimo znacznej różnicy wieku.

Harry stanął pod ścianą, poza kręgiem osób otaczających dziewiętnastolatkę, rozglądając się po zapuszczonej kuchni. Było tu niezwykle czysto, w porównaniu do mrocznego korytarza, którym tu doszedł, ale meble i podstawowe wyposażenie nosiły wyraźne ślady zużycia i upływu czasu. Wszystko było tu stare i zakurzone, lecz pod warstwą kurzu kunsztowne, drogocenne przedmioty zdradzały dobrobyt i dostatek poprzednich właścicieli.

— Malfoy!

Wściekły ryk nadchodzącej osoby wstrząsnął ustawioną zastawą i obudził do życia Panią Black, wyzywającą wszystkich od zdrajców, szlam i miłośników mugoli. Molly westchnęła z irytacji, przewiesiła wilgotną ściereczkę, którą przecierała stół, przez ramię i przepraszając za wszystko Harry'ego, opuściła pomieszczenie, kierując się w stronę złorzeczącego głosu. Remus, nie chcąc brać udziału w nadchodzącej awanturze, pośpieszył kobiecie z pomocą, u podnóża schodów mijając się z wściekłym Moodym. Jego mechaniczne oko przeskanowało kuchnię w poszukiwaniu potencjalnego zagrożenia, na ułamek sekundy zatrzymało się na twarzy Harry'ego, by ostatecznie utkwić w Maddison. Dziewczyna nie wyglądała na przerażoną jego ostrym spojrzeniem, raczej na zdegustowaną własnym nazwiskiem. Opierała się biodrem o blat stołu, a ręce założone na piersi stanowiły jasną oznakę jej gotowości do konfrontacji.

— Ile razy mam powtarzać, że nie mam z nimi nic wspólnego? — spytała, niewiele zastanawiając się nad skutkami swoich słów. Gdyby gniew ilustrowało się za pomocą obrazków, złość Moody'ego imitowałby wulkan plujący lawą. — Jestem Barlow, jeśli łaska.

— Gdzieś znowu była?!

— Przecież nic się nie stało! — broniła się Mad, wskazując przy tym na Harry'ego, żywy dowód potwierdzający jej słowa.

Moody nawet na niego nie spojrzał. 

— A wezwanie do Wizengamotu to niby pomyłka?

Harry przełknął gulę strachu, co utknęła mu w przełyku. Na samą myśl przesłuchania przed czarodziejskim sądem dostawał duszności i zawrotów głowy. Przecież nie mogli odebrać mu różdżki za wyczarowanie parodii patronusa!

— Po to zostałaś tam wysłana, by uniknąć tego typu incydentów.

— Dementorzy w Little Whinging to pomyłka. To Ministerstwo powinno nam się tłumaczyć, przecież zapewniali nas, że trzymają ich w ryzach, a tu nie dość, że zaatakowali niepełnoletniego czarodzieja, to dodatkowo mugola!

— Nie o tym teraz mówimy — odparł sucho, aczkolwiek wyraźnie spokojniej Moody. Argument wysunięty przez Maddison był na tyle istotny i racjonalny, by skutecznie ostudzić jego gniew. — Gdzie byłaś?

— Miałam coś ważnego do załatwienia. — Spojrzała wymownie na byłego aurora, jakby bezgłośnie chciała przekazać mu przyczyny usprawiedliwiające jej nieobecność, nie wdrążając przy tym w szczegóły postronne osoby. Harry był przekonany, że chodziło właśnie o niego. — Ścigam tego skurczybyka od tygodni, jeszcze kilka dni i zapuszkuję go w Azkabanie. Musiałam tam być tego dnia. Zresztą Mundugus obiecał mieć oko na Harry'ego.

— Mundugus? Ta kanalia nie nadaje się nawet do pilnowania rybki w akwarium.

— Owszem, ale Harry nie potrzebuje opiekunki, świetnie poradziłby sobie sam.

Potter aż zaczerwienił się ze wstydu na te słowa. Niejednokrotnie to powtarzał i był wdzięczny, że ktoś wreszcie wziął go na poważnie. Dumny uśmiech ojca chrzestnego wieńczył tę długo wyczekiwaną chwilę jak dach budynek.

— Trochę go znam i wiem, co mówię. Poza tym nie ma co przejmować się sprawą w Wizengamocie. Byłam tam i zaświadczę, że użycie zaklęcia patronusa było konieczne.

— Nikt ci nie uwierzy — burknął Moody, studząc zapał młodszej koleżanki po fachu.

Harry patrząc na tę dwójkę mierzącą się wzrokiem, nie był pewien, które z nich było bardziej niebezpieczne. Niegdyś bezsprzecznie wskazałby na Moody'ego, lecz teraz, świadom ponadprzeciętnych zdolności Mad, nie był już tego pewien.

— Twoja kartoteka nie przemawia na twoją korzyść. Dla Ministerstwa nie jesteś wiarygodnym świadkiem.

— Pani Figg również wszystko widziała. — Maddison lekceważąco machnęła ręką, poczochrała włosy Syriuszowi jak młodszemu bratu i energicznym krokiem skierowała się w stronę schodów. — Tu będziesz bezpieczny, twoi przyjaciele wszystko ci wyjaśnią.

— A ty gdzie już uciekasz?

Harry uśmiechnął się z wysiłkiem. Przypuszczał, że mieszkając na Grimmauld Place do końca wakacji lub życia, zależnie od rozstrzygnięcia Wizengamotu, nie będzie widywał Maddison tak często, jak wcześniej, a już zdążył przyzwyczaić się do codziennego widoku jej uśmiechniętej twarzy.

— Mam spotkanie z przewoźnikiem. Henio musi wrócić do domu, podobnie jak jego sąsiedzi. —  Położyła mu dłoń na ramieniu i uśmiechnęła się pokrzepiająco. Harry przypomniał sobie buchorożca z blizną na boku, tonowe zwierzę zamknięte w kartonowym pudełku, i właśnie z tego powodu nie próbował jej nawet zatrzymać. — A jak mi się poszczęści, zamknę tego, co jest za to wszystko odpowiedzialny.

— Malfoy! Jeszcze nie skończyliśmy! — ryknął Moody za skaczącą po schodach jak młoda kozica uciekającą dziewczyną. Z jego ust wyrwało się niecenzuralne słowo pod adresem nieodpowiedzialnej czarownicy i pokuśtykał za nią, choć jego szanse w tym wyścigu biegowym równały się zeru. — Malfoy!

— Barlow! — odpowiedział mu rozbawiony, mocno przytłumiony głos Maddison, dochodzący już z wyższego piętra, a po chwili śmiech dziewczyny przebijający się przez tyradę Pani Black zupełnie ucichł.

— Co profesor Moody miał na myśli, mówiąc o kartotece Mad? — zapytał Harry, podchodząc do siedzącego u szczytu stołu Syriusza, który wciąż chichotał pod nosem na minione wydarzenia. — Czy ona siedziała w Azkabanie?

— Skąd ci to znowu przyszło do głowy?

Syriusz z trudem zachował powagę. Wyśmianie chrześniaka zrujnowałoby nieskazitelny wizerunek przykładnego ojca chrzestnego, dlatego dla podtrzymania pozorów ograniczył się do niepozornego wykrzywienia ust w uśmiechu.

— Z usposobieniem Mad dementorzy po tygodniu podaliby się do dymisji.

— To o co chodziło?

Zniecierpliwiony Harry zajął jedno z wielu wolnych miejsc, złożył dłonie na kolanach i spojrzał wyczekująco na ojca chrzestnego. Nie miał już dużo czasu, powrót Remusa i pani Weasley przypomni Syriuszowi o odpowiedzialności i nie zechce mu nic więcej zdradzić. Musiał się śpieszyć.

— Mad prowadzi bardzo ryzykowną grę, może wiele zyskać, ale równie dużo stracić. Jest młoda... — Syriusz urwał i skrzywił się z niesmakiem, jakby myśl, że nie może powiedzieć tego samego o sobie, była dla niego wyjątkowo dokuczliwa. Harry go nie pośpieszał, chociaż odgłosy dochodzące ze schodów coraz bardziej go stresowały. — Jest młoda, a przez to też nierozważna, sam pewnie zauważyłeś, że ma dość... lekceważące podejście i tendencję do bagatelizowania zagrożenia.

— Nie da się tego przeoczyć.

— Współpracuje z podejrzanymi typami, często z pomniejszymi przestępcami z naszego, jak i świat mugoli. Zapuszcza się na niebezpieczne tereny i zadziera z nadzianymi bufonami, których lepiej nie drażnić. Uwalnia te dzikie bestie, czasem je wykupuje, innym razem wygrywa w zakładach albo wykrada. Nie wszystkim się podoba. Wsadziła kilku ważniaków do Azkabanu...

— Przecież ona ma dopiero dziewiętnaście lat!

— Ale robi to już od dawna — wyjaśnił. — Zaczęła już w Stanach, gdzie wspomagał ją Kongres, i to samo kontynuuje tutaj, chociaż Ministerstwo jej nie wspiera.

— To dlaczego jest niewiarygodna?

Harry poczuł się nieco nieswojo, słuchając o tych wszystkich osiągnięciach Maddison i ryzyku, jakie podejmowała na co dzień, podczas gdy on nie mógł pochwalić się niczym godnym uwagi. Najwięcej osób ceniło go za coś, czego nie pamiętał, za coś na co nie miał wpływu i przeżył wyłącznie dzięki poświęceniu matki.

— Bo jest zamieszana we wszystkie brudne sprawy. Była tam, gdzie być jej nie powinno. Mad zawsze była krok przed Ministerstwem, a to ich denerwowało, dlatego zaczęli oskarżać ją o wszystko, co było możliwe. Ostatecznie zawsze się wybraniała, ale zapis w aktach o prowadzeniu śledztwa przeciw niej pozostał, więc jej słowo na tle tych wszystkich zarzutów niewiele znaczy.

— Ale przecież to są oszczerstwa! — Oburzony bezmyślnie rąbnął pięścią w stół, lecz dopiero ból po zderzeniu z twardym gruntem podkreślił głupotę tej czynności. Schował dłoń pod blat, rozmasowując ją poza zasięgiem stalowych tęczówek Syriusza. — Zwykłe bluźnierstwa.

— Póki Ministerstwo jej nie przeszkadza, Mad nie interesuje, co o niej myślą.

— Skąd tak dobrze ją znasz?

— Dobrze się dogadujemy, jesteśmy do siebie podobni. No wiesz, dzieciaki z trudnym dzieciństwem. — Syriusz z obrzydzeniem rozejrzał się po pomieszczeniu. Tutaj się wychował, tutaj spędził całe swoje dzieciństwo, ale mimo to nie czuł do tego miejsca niczego więcej poza odrazą. — Poznałem ją niecałe dwa miesiące temu. Dumbledore ją tu przyprowadził, twierdząc, że nam się przyda ktoś taki. I faktycznie się nie pomylił, jak zawsze zresztą.

— O czym tak szepczecie?

Pani Weasley srogo spojrzała na wyrośniętego dzieciaka, którym niewątpliwie był Syriusz, domagając się od niego wyjaśnień. Mężczyzna uniósł ręce w geście niewinności, uśmiechnął się szelmowsko i puścił oczko do chrześniaka. Harry nie zamierzał go wydawać, nawet jeśli uzyskane informacje były powszechnie znane wszystkim domownikom na Grimmauld Place.

— Harry, idź na górę, tam czeka na ciebie Ron i Hermiona. Zawołam was na kolację.

— Nie wie pani, kiedy wróci Maddison? — zapytał, zatrzymując się już z nogą na pierwszym stopniu. Miał wiele nowych pytań do czarownicy i naprawdę złe przeczucia, dlatego musiał poznać więcej szczegółów, co do jej powrotu, by uspokoić własne irracjonalne myśli.

— Nie wiem, kochaniutki, zapewne niedługo. Maddsion pojawia się tu niespodziewanie i równie nagle znika, zależy, jak szybko upora się ze swoimi sprawami. A dlaczego pytasz?

— Z ciekawości, dziękuję.

Harry wybiegł po schodach, choć nie miał pojęcia, gdzie iść, nim Molly zdążyła zadać mu kolejne, niewygodne pytanie. Cisza panująca na Grimmauld Place zdawała się go ostrzegać przed nadchodzącym zagrożeniem. Nie rozumiał, skąd u niego wzięło się tyle niewyjaśnionych obaw, ale musiał jak najszybciej odnaleźć ich podłoże, bo od tego mogło zależeć czyjeś życie i jego przyszłość.

***

W dniu rozprawy w Wizengamocie Harry obudził się wyjątkowo wcześnie, lecz mimo nietypowej jak na nastolatka pory na wstanie łóżko jego przyjaciela było puste. Rozkopana i rozburzona pościel sugerowała, że Ron zerwał się z posłania w niezrozumiałym pośpiechu. Zaniepokojony nagłym zniknięciem rudzielca Harry ubrał się w czyste ubrania specjalnie przygotowane przez panią Weasley poprzedniego wieczora, by wszystko w jego stroju nienagannie do siebie pasowało, i ostrożnie wychynął na pogrążony w głuchej ciszy korytarz.

Po Grimmauld Place zawsze poruszano się niczym po mauzoleum z rozwagą i ostrożnością, lecz tego dnia miejsce wyglądało na szczególnie opuszczone, zapomniane i zupełnie martwe. Nawet brzęczenie muchy pod oknem wydawało się dźwiękiem rujnującym niezakłócony spokój nieodzownie połączony z tym budynkiem. Harry, czując się jak intruz, wyrzutek skradający się po wrogim terenie, zszedł po schodach aż do samej kuchni. Przy długim, przygnębiająco pustym stole siedział Alastor Moody, pijąc ze swojej piersiówki. Co były auror spożywał z naczynia dla wszystkich pozostawało niewyjaśnioną tajemnicą.

— Dzień dobry.

Harry mimo zaskoczenia zachował zdrowy rozsądek i należycie powitał starszego czarodzieja. Moody nie wykazał żadnego zainteresowania przybyciem chłopaka, nawet na niego nie spojrzał. Wręcz zdawał się kompletnie głuchy na jego słowa. Takie apatyczne zachowanie mocno zaniepokoiło Harry'ego.

— Czy coś się stało?

— Barlow zniknęła.

Harry w pierwszym momencie nie zrozumiał. Miał ochotę zapytać „że co?”, chociaż doskonale słyszał. Stał sztywno jak rażony drętwotą, mozolnie starając się przyswoić zasłyszane wieści. W końcu uznał, że sytuacja musiała być naprawdę poważna, jeżeli Moody, przez ostatnie dni wytrwale wołający Maddison po znienawidzonym przez nią nazwisku Malfoy, zdecydował się użyć tego drugiego, nieprawdziwego, ale tolerowanego przez społeczeństwo — Barlow.

— Jak to zniknęła? T-to przecież niemożliwe.

— Od pięciu dni nikt jej nie widział — wyjaśnił Moody, dziwnie pozbawionym emocji głosem. Wyglądał na zdołowanego, zupełnie jakby lubił tę niesforną czarownicę, którą strofował przy każdej nadarzającej się okazji. — Miała się spotkać z jednym z handlarzy, lecz do spotkania nigdy nie doszło, przynajmniej tak twierdzi ten opryszek pod wpływem Veritaserum. Czyli coś musiało się wydarzyć między jej wyjściem stąd a dotarciem na miejsce.

— Może zmieniła plany lub dostała nagłe wezwanie? — podsunął Harry, starając się znaleźć jakieś rozwiązanie. Nie dopuszczał do siebie myśli, że Mad mogło coś się stać lub — co gorsza — już nie żyła. Musiało istnieć inne racjonalne wyjaśnienia jej zniknięcia. — To się już zdarzało.

— Powiadomiłaby nas o tym. To jest procedura ostrożnościowa na wypadek komplikacji i ona, jako członek Zakonu Feniksa, zawsze trzymała się tej zasady.

— Mówiła też, że jej praca jest nieprzewidywalna — nie ustępował. — Że wszystko się zmienia w ciągu godziny i nigdy nie może być pewna, w której części świata będzie oglądać zachód słońca.

— Ale o każdej zmianie nas powiadamiała, czy to osobiście, za pomocą sowy, czy patronusa. Zawsze.

Słowo zawsze było jak pieczątka pod wyrokiem skazującym, kropką na końcu zdania i podpisem kapitana na dokumencie kapitulacyjnym. Harry — jak zwykle — dowiadywał się o wszystkim jako ostatni. Gdy już podjęto wszystkie niezbędne środki, poszukiwania okazały się bezproduktywne, a nadzieja dawno umarła. Moody był bezsilny, zagubiony w nawale pozostawionych śladów i wskazówek prowadzących donikąd, dlatego zrezygnował, a przynajmniej do czasu odnalezienia nowych poszlak. Jednak Harry nie wyobrażał sobie, by mógł zostawić tę sprawę w martwym punkcie i przekreślić Maddison z powodu braku pomysłów.

— To co teraz? — spytał, a determinacja w jego głosie wskrzesiła nieco nowej energii w Moodym. Wyprostował się na krześle i przenikliwie spojrzał na chłopaka, jakby próbował wyczytać, co kotłowało się pod jego czaszką. To nie było możliwe, zwłaszcza że Harry sam nie był pewien, do czego zmierzał.

— Na razie czekamy. Barlow, mimo swojego wieku i nieodpowiedzialności, zna się na swoim fachu jak nikt inny i jeśli żyje, niedługo powinna się z nami skontaktować, albo w przypadku gdy jest więziona, spróbuje poprowadzić nas na swój ślad. Szukają ją najlepsi aurorzy, chłopcze, nie decyduj się na nic głupiego.

— Oczywiście — przytaknął posłusznie Harry, choć wątpił, by mężczyzna uwierzył w prawdziwość jego słów. Sam siebie nie przekonał. — Czy przypuszczacie, kto chciałby ją skrzywdzić?

— Przez swoją działalność Barlow ma wielu wrogów, prawdopodobnie to któryś z nich, ale nic nie wiemy na pewno.

— Rozumiem. Pójdę do siebie.— Moody przyjrzał mu się podejrzliwie, te pytania przeczyły jego zapewnieniu o niedecydowaniu się na nic głupiego, ale przytaknął głową. — Muszę przygotować się do rozprawy.

— To wybitna czarownica, poradzi sobie.

— Wiem — rzucił krótko Harry na odchodne.

Wspinając się po schodach do pokoju, zastanawiał się, co powinien zrobić po powrocie z Ministerstwa. Niezależnie od wyroku będzie miał jeszcze sporo czasu, by przeprowadzić własne dochodzenie. I choć wieść o zniknięciu Maddison jeszcze nie do końca do niego dochodziła, wciąż gdzieś podświadomie wierzył, że wszystko okaże się tylko głupim żartem. Czuł, że może zrobić coś więcej niż biernie przypatrywać się sytuacji i cierpieć w milczeniu. Mad nauczyła go, że nie ma rzeczy niemożliwych. I ona była żywym dowodem na te słowa. Nim dotarł na pierwsze piętro, już wiedział, gdzie powinien się udać. Musiał wrócić na Privet Drive. Wszystkie pytania zaczęły się od kartonowych pudełek i to one mogły udzielić mu potrzebnych odpowiedzi.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro