Część 2/3
Ciszę na Privet Drive przerwał przerażający huk, a następnie rozbrzmiała wiązanka paskudnych przekleństw, wyciekających przez uchylone okno niczym spaliny z fabrycznego komina. Przechodząca akurat obok wytworna kobieta w średnim wieku z małym domowym pieskiem, przypominającym ogoloną fretkę, pokręciła tylko głową z dezaprobatą i przyspieszyła kroku, nawet nie oglądając się za siebie.
Podobne sytuacje ostatnimi czasy stały się haniebną wizytówką Little Whining, szkaradnym elementem otoczenia niszczącym dotychczas nieskazitelny, wręcz perfekcyjny wizerunek okolicy. Privet Drive 5 uważano za wichrzycielskie, destruktywne i trujące siedlisko samego diabła, który wypełzł z najciemniejszych czeluści piekła, dlatego budynek — w razie możliwości — omijano szerokim łukiem, a ściany własnych domostw kropiono wodą święconą.
Dursleyowie, mieszkający naprzeciwko, zadziwiająco okoliczne pogłoski oraz wysnute domniemania wzięli za stek absurdalnych bzdur, bajania znudzonych lub przegrzanych niebotycznymi temperaturami wścibskich sąsiadów i zwyczajne oszczerstwa. Owszem, Maddison była dość uciążliwą i podejrzanie wyglądającą osobą, lecz te powtarzalne, niezmiernie frustrujące hałasy były jedynie wynikiem jej żałosnej nieudolności i nieumiejętność samodzielnego zarządzania i gospodarowania własną nieruchomością.
Tylko w tym tygodniu zniszczyła elektroniczną bramę od garażu, wysadziła pralkę wraz z instalacją wodnokanalizacyjną, zepsuła spalinową kosiarkę i pozbawiła całą okolicę prądu na kilka długich godzin, przez które mieszkańcy Little Whining żyli jak w średniowieczu przy świeczkach.
Skąd wiadomo, że wszystkie te nieszczęścia i wypadki to jej wina?
Maddison z szelmowskim uśmiechem na ustach do wszystkiego dobrowolnie się przyznała, jakby jej działania były wybitnym, godnym pochwały osiągnięciem, a nie karygodnym i żenującym występkiem. Dziewczyna pokryła wszelkie koszty wymiany przepalonych w wyniku awarii urządzeń, a wyrządzone uszkodzenia zostały naprawione w ciągu niecałych piętnastu minut, chociaż usunięcie skutków podobnych dysfunkcji trwało zazwyczaj kilka dni.
Dursleyowie stracili swój cenny telewizor, idący praktycznie od świtu do zmroku w czasie upalnych wakacji. Wuj Vernon — jako jeden z pierwszych — domagał się naprawienia wyrządzonego uszkodzenia, krzycząc i grożąc zawiadomieniem o tym incydencie odpowiednich służb specjalnych, sądów i premiera. Mad uprzejmie przeprosiła i obiecała wszystkim się zająć.
Po niecałych trzech minutach od ich rozmowy w progu domu Dursleyów zawitał wysoki, młody mężczyzna, przedstawiający się jako elektronik i niezrównany specjalista od naprawy wszelakich usterek i awarii. Okazał wizytówkę z nazwiskiem oraz nazwą i adresem firmy, potwierdzającą jego fach, a następnie poprosił o wskazanie drogi do odpowiedniego pomieszczenia.
Vernon ledwo zdążył zamknąć za nim drzwi, a zawodowiec już pakował torbę i żegnał się z ogłupiałymi właścicielami domostwa. Telewizor śmigał jak nowy, a po usterce nie było najmniejszego śladu. Od tego zdarzenia Dursleyowie nieco bardziej powściągliwie wypowiadali się o nowej sąsiadce i starali trzymać się od niej z daleka — minimum w odległości oddzielającej ich ulicy.
Harry słysząc ten hałas zdający się wstrząsnąć fundamentami domu, zerwał się z nieziemsko wygodnej kanapy i pognał w stronę niepokojącego dźwięku. Przekleństwa doprowadziły go do kuchni, a raczej do czegoś, co wcześniej było kuchnią. Ściany pokryła kleista, papkowata substancja, w konsystencji przypominająca kisiel, choć z zapachu było jej bliżej do przypalonego garnka. Stół zmiotło na drugi koniec pomieszczenia, a krzesło w ogóle wyparowało lub wypadło przez okno — obie opcje wydawały się Harry'emu równie prawdopodobne. Pozostałe meble ostały się w całości albo powyginały się pod dziwnym kątem, lecz już nie zdołały uchronić się przed atakiem dziwacznej mazi. Pośrodku tego obrazu nieszczęścia i rozpaczy stała zanosząca się śmiechem Maddison, oglądająca swoje rozpaczliwie zniekształcone odbicie w łyżeczce. Harry nie miał pojęcia, jakim sposobem przeżyła, jeżeli nawet o wiele twardsze kruszce uległy zniekształceniu lub zniszczeniu.
— Co tu się stało?
Oniemiały Harry jeszcze raz zachłannie rozejrzał się po pobojowisku, zaczynając od papki na posadzce, a kończąc na wgniecionej w ścianę lodówce. Widok był tak nieprawdopodobny, że chłopak nie był pewien, czy od nadmiaru cukru nie dostał halucynacji lub przysnął przed telewizorem i wszystko było tylko wytworem jego wyobraźni.
— Próbowałam coś ugotować.
Maddison beztrosko wzruszyła ramionami. Ściągnęła opaskudzony sweter, rzuciła go na ziemię i otarła w niego podeszwy butów. Inaczej mogłaby się poślizgnąć. Bezpieczeństwo najważniejsze!
— Co to był za przepis? Na dynamit?
— Bombę domowej roboty — prychnęła. W dwóch susach opuściła kuchnię i stanęła na progu, tuż obok swojego stałego gościa.
Harry nie był mile widziany u wujostwa, dlatego całe dnie, na specjalne zaproszenie, przesiadywał w domu naprzeciwko, korzystając z wszystkich jego uroków. Od szafek wypchanych słodyczami, solnymi przekąskami i gazowanymi napojami po wypasiony telewizor z milionem kanałów, o którym Dursleyowie mogli tylko pomarzyć. Mógł bezkarnie wylegiwać się na kanapie i objadać się czym popadnie, aż rozbolał go brzuch. A i tak nikt nie patrzył na niego krzywo ani na niego nie wrzeszczał.
Maddison często gdzieś znikała, czasem nawet kilkukrotnie w ciągu jednego dnia, dlatego Harry nierzadko cieszył się samotnością. Mógł robić, co zechciał. Jednym niepodważalnym i bezdyskusyjnym warunkiem oferowanej wolności był bezwzględny zakaz zbliżania się do i tak zamkniętego na klucz gabinetu, gdzie podejrzane kartonowe pudełka, wciąż nienaruszone, ustawiono w równych rzędach pod ścianą. Harry z łatwością mógłby wślizgnąć się do pomieszczenia, zatrzaśnięte drzwi nie stanowiły większej przeszkody dla magicznie uzdolnionego chłopca, lecz narażanie się Ministerstwu Magii dla kilku niepozornych papierków byłoby totalną głupotą i czystym debilizmem.
— Dostałam książkę kucharską od koleżanki, chciałam coś z niej wypróbować. Leżała, o tutaj. — Wskazała na osmolony, dziwnie wgnieciony blat szafki, gdzie ostatnio widziała wspominany przedmiot. Teraz nie było po nim śladu. — No cóż, przynajmniej możecie czuć się bezpieczni.
— Nic ci nie jest? — zapytał Harry.
Z tego wszystkiego zupełnie zapomniał o najważniejszej kwestii: zdrowiu starszej koleżanki. Poczuł się nieco głupio, że pierwszą rzeczą, jaką zainteresował się po zobaczeniu tego pobojowiska, była przyczyna tej niewyjaśnionej katastrofy, a nie życie Maddison.
— Wybuch nie był tak groźny, jak mogłoby się wydawać.
Mad — jak to miała w zwyczaju — zignorowała zagrożenie. Machnęła lekceważąco ręką i z uśmiechem rozejrzała się po swoim tragicznym dziele, jakby zdemolowanie kuchni było największym osiągnięciem w jej życiorysie.
— Wychodziłam cało z gorszych opresji.
— Co masz na myśli?
Zmrużył podejrzliwie oczy. Cała ta gadka o pracy detektywa, brzmiąca całkiem sensownie i wiarygodnie, wydawała mu się jednak mocno naciągana i nieprawdopodobna. Nierozważna, roztrzepana i nieostrożna dziewiętnastolatka, niebezpieczna dla siebie i otoczenia przez własną lekkomyślność, nie nadawała się do pracy, gdzie głównymi atutami jest cierpliwość i przezorność. Maddison zdecydowanie poskąpiono tych cech.
— Było się tu i tam, robiło się to i owo.
— To i owo? — powtórzył sceptycznie Harry. Ta lakoniczna odpowiedź nic mu nie mówiła, wręcz dodawała kilka nowych pytań do długiej listy niewiadomych.
— Która godzina? O zaraza! Już tak późno? — wykrzyknęła, spoglądając na fikuśny, kupiony na przecenie zegar upchnięty w samym rogu pomieszczenia. — Muszę wyjść.
— Gdzie idziesz? Jeszcze nie tak dawno mówiłaś, że masz wolne.
— Spotkanie.
Utkwiła wzrok w ścianie, zamyślając się. Następnie energicznie przytaknęła sobie głową, jakby w myślach przeprowadziła błyskawiczną analizę i poskładała pasujące do siebie elementy, składające się na odpowiednie do sytuacji kłamstwo, i ponownie zawiesiła spojrzenie na chłopaku. Jej prawie przeźroczyste tęczówki były nieco upiorne i przerażające, choć Harry'emu zdarzyło się już patrzeć w o wiele gorsze oczy.
— Służbowe. Wymiana informacji i transport... towaru. Tak, towaru. Muszę go niezwłocznie przewieźć.
Mówiąc, niezdarnie wspinała się po schodach, a ostatnie słowa prawdopodobnie wykrzyknęła już ze swojego pokoju. Rozległ się trzask zamykanych drzwi i dom spowiła błoga cisza, zakłócana jedynie niewyraźnym świergotem reklam z telewizji oraz wesołym szczekaniem Maximusa.
Harry otworzył drzwi i wpuścił zwierzę do środka. Pies dopadł do chłopaka, domagając się należnej uwagi i rekompensaty godzin spędzonych w samotności na podwórzu. Dopiero po otrzymaniu wymaganych pieszczot, wskoczył na swój ulubiony fotel w salonie, gdzie wreszcie się uspokoił.
W Maximusie, choć wyglądał jak zwyczajny pies rasy Jack Russell Terrier, było coś podejrzanego, jak w całym tym domu. Każdy przedmiot, z pozoru całkowicie normalny, skrywał w sobie jakąś tajemnicę. Banalną zagadkę nierozwiązywalną przez swoją prostotę. Harry błądził po omacku w poszukiwaniu rozwiązania, ale odpowiedź niezmiennie pozostawała poza jego zasięgiem.
— Harry!
Maddison po niecałych dziesięciu minutach stała z powrotem na schodach, czysta i przebrana, choć pozbycie się klejącej papki w tak krótkim czasie wydawało się wręcz niewykonalne. Potter nie krył swojego zaskoczenia. Przecież to wszystko nie miało sensu, miał prawo poczuć się nieco zdezorientowany.
— Nie wiem, ile mi to zajmie. Gdybyś chciał wrócić do wujostwa, nie zapomnij zamknąć za sobą drzwi, by Maximus nie uciekł. Dobrze wiesz, że nie jest zbytnio towarzyszki.
— J-jasne — wydukał Harry.
W milczeniu obserwował, jak dziewczyna z niepasującą do niej przezornością otwiera drzwi do gabinetu i ostrożnie wślizguje się do środka. Nie było jej może pięć sekund, a zdążyła coś wywrócić i przekląć całą złośliwość świata. Wyszła, trzymając pod pachą trzy niewielkie pudełka. I albo Harry'emu się zdawało, albo Maddison coś do nich mówiła. Uznał, że od nadmiaru wrażeń zaczyna już majaczyć.
— Możesz tu zostać, jeśli chcesz. — Ponownie z największą dokładnością zamknęła drzwi, a klucz schowała do bocznej kieszeni kurtki. Podeszła do chłopaka, uśmiechając się przepraszająco. — Wybacz mi to nagłe wyjście, ale to naprawdę ważne. Muszę to dziś załatwić, inaczej będę musiała czekać kolejne kilka miesięcy.
— Nie ma sprawy. Obiecuję, że niczego nie wysadzę.
— Bałaganem się nie przejmuj, wszystko sobie posprzątam po powrocie.
Po tych słowach Mad opuściła budynek, uprzednio machając mu na pożegnanie. Harry wrócił do salonu, podrapał Maximusa za uchem i wrócił na kanapę. Wpatrywał się w ekran telewizora, jednak słowa prezenterki zupełnie do niego nie dochodziły. Jego myśli zaprzątało niespodziewane wyjście Maddison. I te przeklęte pudełka. Musiał dowiedzieć, co znajdowało się w środku i co ona z nimi robiła.
Musiał.
Był przekonany, że od rozwiązania oddzielał go niepozorny kawałek tektury. Niewymagająca przeszkoda, którą był w stanie przeskoczyć z odrobiną sprytu.
Niewiele więcej myśląc, zerwał się na nogi i wybiegł przed dom. Sylwetka dziewczyny zamajaczyła mu na drogim końcu ulicy. Właśnie skręcała w Magnolia Crescent. Harry uważnie się rozejrzał, prześlizgnął wzrokiem po domu wujostwa i dopiero po dokonaniu powierzchniowego rekonesansu otoczenia, ruszył w pościg, starając się nie narobić hałasu. Będzie bezpieczny, póki Maddison nie odwróci się za siebie, a przynajmniej tak próbował sobie wmawiać. Zresztą niewiele myślał o prawdopodobnych skutkach niepowodzenia. Wzbudzona ekscytacja i nieposkromiona ciekawość skutecznie przyćmiewały jego zdrowy rozsądek.
Żwawym krokiem minął wąską alejkę przy garażu, gdzie dwa lata temu zobaczył swojego ojca chrzestnego w postaci ogromnego czworonoga, i skręcił w Magnolia Road. Ogłupiały stanął w miejscu. Otwarta przestrzeń nie powinna mieć przed nim żadnych tajemnic, mimo to nigdzie nie dostrzegł Maddison, a przecież dokładnie widział, jak tu skręcała. Zamiast tego napotkał bandę kuzyna dewastującą plac zabaw. Harry z żałością stwierdził, że powinien mieć na drugie pech, i nieśpiesznie ruszył w stronę nawołujących go chłopców.
— Widziałeś Maddison?
Niski płotek oddzielał go od niezadowolonego jego obecnością kuzyna. Dudley znalazł się w wyjątkowo niekomfortowej sytuacji. Nie mógł zaatakować Harry'ego, jak to miało miejsce w przeszłości, gdy jego magiczne zdolności były jedynie skrzętnie strzeżoną tajemnicą przez Dursleyów, ale puszczenie go bez chociażby nieznacznego przekrzywienia okularów na nosie mogło narazić jego pozycję w grupie i podważyć autorytet. Harry był tego świadom, dlatego tak bardzo bawiła go bezradność kuzyna.
— Nie. Nie śledzę tej dziwaczki.
— Na pewno? — nie ustępował. — Wiem, że podzielność uwagi jest umiejętnością ponad twoje zdolności intelektualne, ale ją nie trudno zauważyć.
— Pożałujesz tego — warknął czerwony od złości Dudley, ale nie zrobił nic, co można było uznać za próbę urzeczywistnia groźby. Jego koledzy, tak samo rośli jak głupi, pokrzykiwali coś za jego plecami, lecz Harry nie zwracał na nich najmniejszej uwagi, byli irytująco głośni i nieszkodliwi jak ghul.
— Poskarżysz się mamusi?
Dursley zacisnął dłonie w pięści, nabrał powietrza w płuca, aż poczerwieniały mu końcówki uszów, i wystąpił krok do przodu w ramach ostatniego ostrzeżenia, szansy na ucieczkę, lecz strach wyzierający z jego oczu niweczył kreowaną przez niego postawę nieustraszonego osiedlowego rozrabiaki.
— Wysil szare komórki, to sobie pójdę.
— A mówią, że to ja jestem synonimem problemów.
Harry aż podskoczył, słysząc głos Maddison tuż za swoimi plecami. Przyjrzał jej się spod przymrużonych powiek, ale żaden element jej wyglądu nie dawał mu podpowiedzi do tego, gdzie była i jakim sposobem tak szybko wróciła.
— Szykuje się jatka? Spuścimy komuś łomot? Wybijemy kilka zębów?
— Nie biję dziewczyn — wymamrotał niewyraźne Dudley, widząc, jak Mad sprawnie podwija rękawy niczym szkolny łobuz, siejący postrach wśród rówieśników samą swoją obecnością. Umięśnione ramiona pokryte tatuażami nie zaprzeczały wykreowanemu wizerunkowi przerażającego bandziora.
— A może powinieneś, któraś spuściłaby ci łomot i przestałbyś się tak panoszyć, jak król podwórka. Mogę być pierwsza!
Dudley cofnął się o krok, a potem o dwa następne, by już po chwili sunąć w przeciwnym kierunku do roześmianej Mad. Harry uśmiechnął się szeroko. Widok uciekającego kuzyna, jutro czy za dziesięć lat, zawsze będzie go bawił tak samo.
— Następnym razem może nie być mnie w pobliżu.
— Poradzę sobie — zapewnił Harry, bezwiednie kładąc rękę na ukrytej pod koszulą różdżce. Nie zawaha jej się użyć, jeśli zajdzie taka potrzeba. — Mam na niego skuteczny sposób.
— Oby ta pewność kiedyś cię nie zawiodła.
Maddison przyjaźnie klepnęła go w plecy i bez zbędnych ociągnięć zawróciła w stronę Privet Drive. Harry uważnie jej się przyjrzał. Po trzech kartonowych pudełkach nie było już śladu.
***
Harry zgniótł kartkę papieru między palcami i ze złością cisnął nią na drugi koniec pokoju. Kulka bezgłośnie odbiła się od ściany i spadła na ziemię, również nie wydając żadnego dźwięku. Listy od ojca chrzestnego chociaż pełne słów były pozbawione konkretnej treści. Pytania o samopoczucie i prośby o nierobienie niczego głupiego za każdym razem drażniły go tak samo.
Nie był już małym dzieckiem i nie potrzebował, by ciągle mu o tym przypominano, mimo to w listach, które sporadycznie otrzymywał od przyjaciół i Syriusza, nałogowo zawierano ten irytujący frazes „nie rób nic głupiego!”. No więc nie robił. Posłusznie siedział zamknięty jak w klatce na zapomnianym przez świat Privet Drive, starając się samodzielnie dowiedzieć czegoś o poczynaniach Voldemorta i nie umrzeć z nudów.
Wyrzucił dzisiejsze wydanie „Proroka Codziennego” do kosza. Prawdopodobnie nie istniała bardziej bezużyteczna czarodziejska prasa na świecie z taką skutecznością mydląca oczy swoim nieświadomym powrotu najpotężniejszego czarnoksiężnika czytelnikom i zrobił sobie miejsce przy biurku. Wyciągnął pióro i atrament ze szkolnej walizki, którą nigdy w pełni nie wypakował przez ostatnie pięć lat, i zabrał się do naskrobania zwięzłej odpowiedzi dla ojca chrzestnego.
Nie miał wiele do powiedzenia, chociaż listy przychodziły co kilkanaście dni. Harry zataił przed Syriuszem kuriozalną osobowość sąsiadki, napominając tylko, dosłownie w jednym zdaniu, o pojawieniu się nowej twarzy na Privet Drive. Czuł się fatalnie ze świadomością, że okłamywał człowieka, który w ramach swoich skromnych możliwości próbował go chronić, ale Harry obawiał się, że podejrzane zachowanie Maddison zmusi Syriusza do nierozsądnego przybycia do Little Whining albo — co gorsza — zabroni chrześniakowi spotkań z dziewczyną. Mad nie była groźna, może trochę nieostrożna i niefrasobliwa, ale gdyby chciała go skrzywdzić, zrobiłaby to już dawno temu. Miała ku temu niejedną okazję.
— Okropnie się nudzę. Irytuje mnie, że od wszystkiego mnie odgradzacie — mruczał do siebie Harry, pisząc jednak na pergaminie zupełnie coś innego. Nie brzmiącego jak jęczenie rozgoryczonego pięciolatka. — I nie robię nic głupiego.
Postawił przesadnie dużą kropkę na końcu zdania i wziął papier do ręki, oceniając jego treść i formę przed wysłaniem. Zadowolony z osiągniętego rezultatu odłożył list na bok. Musiał poczekać na zapadnięcie zmroku. Wuj Vernon zabiłby okno deskami, a jego samego ponownie zamknąłby w komórce pod schodami, gdyby zobaczył białą sowę wyfruwającą z jego pokoju w środku dnia. Harry wolał oszczędzić sobie niepotrzebnych problemów, a poza tym treść wiadomości nie była na tyle ważna, by musiał niezwłocznie ją wysłać.
Wyjrzał przez okno na martwą ulicę skąpaną w blasku słońca. Temperatura utrzymująca się na stałym, wysokim poziomie, mimo upływu letnich dni, skutecznie zagoniła mieszkańców z powrotem do zacienionych pomieszczeń.
Spokój zakłóciło donośne warczenie silnika, wzrastające w miarę jak zarys pojazdu na horyzoncie stawał się wyraźniejszy. Motor zatrzymał się na podjeździe. Maddison zgrabnie ześlizgnęła z siedzenia i ściągnęła kask z głowy. Wyglądała na zaniepokojoną i zdenerwowaną. Okulary przeciwsłoneczne wypadły jej z drżących dłoni, lecz nie kłopociła się tym, by jej podnieść. Sprężystym krokiem weszła do domu, zostawiając za sobą uchylone drzwi, i wyszła po trzech sekundach ze wzrokiem utkwionym w oknie jego pokoju. Odetchnęła z wyraźną ulgą na jego widok, choć Harry zupełnie nie rozumiał, skąd się wziął jej niepokój i troska. Co mogło mu grozić na Privet Drive? Przecież tu od lat wszystko pozostawało niezmienne.
— Harry! Chodź no tu!
Machnęła na niego ręką, wskazując dokładne miejsce, w którym chciała go zobaczyć. Harry przytaknął głową na znak zgody i żwawym krokiem opuścił pokój. Przemknął przez resztę pomieszczeń i wyszedł na zewnątrz, ostrożnie zamykając za sobą drzwi, by nie narażać się na podejrzenia i wścibskie pytania ze strony wujostwa.
— Co się stało? Miało cię nie być cały dzień.
— Owszem — przyznała, przyglądając mu się badawczo, jakby jej nagły powrót był wyłącznie jego winą. Jej blade tęczówki, przenikliwie i uważne, prześlizgnęły się po jego zdezorientowanej twarzy, na ułamek sekundy zatrzymując się na jego bliźnie na czole, by po chwili ponownie skupić się na jego oczach. — Zapomniałam czegoś, musiałam po to wrócić.
— Dobrze się czujesz? Wyglądasz na spiętą.
— Urwanie głowy. Pilne wezwanie, paskudna sprawa i wrzeszczący szef na karku. To tak w błyskawicznym skrócie.
Harry speszony jej przeszywającym spojrzeniem musiał odwrócić wzrok. Czuł się, jakby ktoś próbował wedrzeć się do zakamarków jego umysłu i gmerał w jego wspomnieniach, przeglądając je niczym stare fotografie. Zakurzone i nieco wyblakłe, ale wciąż czytelne. Próbował się bronić, ale mentalność intruza była o wiele silniejsza niż jego. Objawy ustąpiły tak niespodziewanie, aż się zachwiał, jakby nagle stracił grunt pod nogami. Maddison wciąż czujnie go obserwowała i coś do niego mówiła, choć on zupełnie jej nie słuchał.
— Dlaczego się tak na mnie patrzysz?
— Bo mnie nie słuchasz. Zdałam ci trzy pytania i na żadne mi nie odpowiedziałeś.
— Wybacz, zamyśliłem się. — Mad wyprostowała się i spojrzała na niego z góry, jak zawiedziona miernymi osiągnięciami zdolnego uczucia profesorka. Wreszcie wzruszyła ramionami i sięgnęła po kask. — Co mówiłaś?
— Nieważne, muszę lecieć. Możesz posiedzieć trochę z Maximusem? Dziś jest wyjątkowo niespokojny.
— Jasne — zgodził się bez namysłu Harry.
Odsunął się na bok, robiąc dziewczynie więcej miejsca do wyjazdu maszyną. Silnik ryknął jak wybudzona ze snu bestia, Mad zwolniła hamulec i powoli wytoczyła się na ulicę.
— Wrócę najszybciej, jak będzie to możliwe. Nie oddalaj się zbytnio.
Harry nie zdążył nawet zapytać dlaczego, gdyż Maddison ruszyła z piskiem opon, zostawiając po sobie tylko swąd przypalonej gumy i ślad po kołach na jezdni. Cóż, Harry zirytowany traktowaniem go jak dziecko, nie do końca dostosował się do jej prośby. Sprawdził, co się dzieje z Maximusem, rzucił mu kilka chrupiących kostek na poprawę humoru i wyszedł na mały spacer.
Dotarł na pogrążający się w ciemności plac zabaw na Magnolia Crescent. Usiadł na huśtawce, rozmyślając nad wszystkim, co się dziś wydarzyło. Zachowanie Maddison w przeciągu ostatnich kilku dni zaczynało go niepokoić. Chodziła spięta, nie uśmiechała się tak często, jak kiedyś, a czasem znikała bez wyjaśnienia, wracając równie niespodziewanie w parszywym humorze. Harry niejednokrotnie pytał ją o przyczynę jej zmartwień, jednak jej odpowiedź pozostawała irytująco niezmienna i ograniczała się do jednego słowa „praca”. Ponadto kartonowe pudełka zdawały się mnożyć w zastraszającym tempie, zajmować całą powierzchnię gabinetu, by następnego dnia zniknąć bez najmniejszego śladu. Wszystkie były jednakowe, starannie zapieczętowane i odręcznie podpisane, choć Harry nie był już pewien, czy pismo należało do Mad. Zawartość pudełek była tematem tabu, skrzętnie strzeżoną niczym złoto u Gringotta tajemnicą oraz prawdopodobnie najcenniejszym skarbem w całym domostwie.
Myśli o włamaniu do zamkniętego biura coraz częściej zaprzątały głowę rozgoryczonego wiecznymi sekretami nastolatka. Czasem był naprawdę bliski urzeczywistnia tego irracjonalnego pomysłu, ale ostatecznie zawsze z tego rezygnował, obawiając się konsekwencji swego czynu oraz tego, co mógłby znaleźć w środku pudełek. Jakoś łatwiej żyło mu się ze świadomością, że Maddison faktycznie była tym, za kogo się podaje. Ale jej zniknięcia nie dawały mu spokoju. Co, jeśli Mad była seryjnym mordercą, a w kartonach przetrzymywała pamiątki po swoich ofiarach albo przechowywała skradzione pieniądze z napadów lub sprzedaży nielegalnych używek? Wprawdzie mogła być każdym po trochu, przecież Harry praktycznie nic o niej nie wiedział, godzinami przesiadywał u niej w domu nieświadomy tego, kim naprawdę była.
Zapadający zmrok wyrwał chłopaka z plątaniny własnych myśli. Powrót na Privet Drive po Dudleyu był równoznaczny z nieuchronnym wybuchem gniewu wuja Vernona, rozprawiającego o zerowym poszanowaniu zasad pod dachem jego domu. Harry nieśpiesznie ruszył we właściwym kierunku, już po kilku metrach doganiając swojego kuzyna. Big D, jak zwali go przyjaciele, nie był zadowolony widokiem szurniętego krewniaka, noszącego wetkniętą różdżkę za pasek spodni jak policjanci broń, zwłaszcza że zmrok zapadał niespotykanie szybko. Ciemność ograniczała widoczność do zaledwie kilku stóp, a obniżona temperatura zamieniała oddech w parę. Ciemnogranatowe niebo usiane gwiazdami stało się kompletnie czarne. Zniknął blask księżyca oraz mgliste światło latarni na obu końcach alejki. Ucichły odległe pomruki samochodów, szelest liści, a nawet szum wiatru. Wszystko zamarło. Harry zdążył tylko pomyśleć „przecież to niemożliwe”, gdy przerażony zaistniałą sytuacją Dudley rąbnął go pięścią w bok głowy, zwalając z nóg i wytrącając przy tym różdżkę ze skostniałej od zimna dłoni.
— Stój, biegniesz prosto na TO! — krzyknął za uciekającym kuzynem, ale jego głos został pochłonięty przez ścianę otaczającej go ciemności.
Słysząc ochrypłe i długie oddechy, nie miał już wątpliwości, co było przyczyną tych wszystkich anomalii atmosferycznych. Panicznie zaczął szukać różdżki, obmacując drżącymi dłońmi twardy grunt. Głowa wciąż pulsowała mu od tytanicznego uderzenia, które prawie nie rozłupało mu czaszki na dwie części, lecz przerażający chłód na plecach skutecznie poganiał go do dalszych poszukiwań.
— Lumos. — Z westchnięciem ulgi złapał za oświetloną słabym światłem różdżkę i błyskawicznie odwrócił się w stronę potężnej, zakapturzonej postaci, płynnie sunącej w jego stronę kilka cali nad ziemią. — Expecto Patronum!
Słaba smuga światła wystrzeliła z końcówki jego różdżki. Dementor cofnął się ze wstrętem, lecz już po chwili z powrotem nieubłaganie zbliżał się do niego. Harry w popłochu przetrząsał wspomnienia w poszukiwaniu tego radosnego, które pomogłoby mu wytworzyć cielesnego patronusa, a nie tę śmiechu wartą mgiełkę. Zupełnie nie mógł się skupić, czując cuchnący zgnilizną oddech tuż przy swojej twarzy. Otworzył usta, by spróbować ponownie, gdy niespodziewanie poczuł podmuch rozkosznie ciepłego powietrza. Obok niego przemknął srebrzystobiały obłok w postaci młodego lisa. Patronus, radośnie wymachując puszystym ogonem, jakby całe zdarzenie było dla niego beztroską zabawą, skoczył na dementora i zmusił do natychmiastowego odwrotu.
— Nie można cię spuścić z oczu, bo od razu wpadasz w problemy.
Oniemiały Harry wpatrywał się w oświetloną słabym światłem Maddison, jakby była kolejnym dementorem. Nie mógł uwierzyć, że naprawdę przed nim stała. Jej ciemne szaty zlewały się z otoczeniem, uśmiechała się szelmowsko, jakby tego typu sytuacje były dla niej codziennością, a w ręce pewnie trzymała różdżkę, jawnie klasyfikującą ją do zamkniętej społeczności osób uzdolnionych magicznie.
— Jesteś czarownicą?
Mad uśmiechnęła się pobłażliwie, machnęła różdżką, a jej patronus pognał w przeciwnym kierunku, oświetlając masywną sylwetkę Dudleya zwiniętego z przerażenia na drugim końcu alejki. Lepiej nie mogła odpowiedzieć na jego pytanie.
— Tak, przynajmniej tak wmawiają mi od dziewiętnastu lat.
Wyciągnęła do niego rękę, pomagając wstać. Harry nieco zażenowany swoim błyskotliwym pytaniem oraz spojrzeniem jej bladych tęczówek ograniczył się do niemrawego przytaknięcia głową dla przyjęcia wiadomości.
— Nic ci nie jest?
— Dlaczego nic mi nie powiedziałaś?
Spojrzał na nią z wyrzutem. Zebrany w nim strach powoli przeradzał się w gniew, którego on nie zamierzał poskramiać. Wystarczająco dużo kłamstw się nasłuchał, by teraz potulnie zamilknąć.
— Wszystko ci wyjaśnię, ale wydaje mi się, że nie jest to odpowiednia chwila.
Maddsion pochyliła się nad pojękującym Dudleyem, oceniając jego stan zdrowia. Harry poczuł nagle przypływ niespotykanej litości dla kuzyna i odetchnął z ulgą, gdy przekonał się, że nic mu nie było.
— Może go tu zostawimy?
— Mad!
— Dobra, dobra, tylko sobie żartuję. Moody by mnie za to rozszarpał i tak już mu nieźle podpadłam.
— Mówisz o profesorze Moodym?
Wzruszyła ramionami. Ta jej beztroska zaczynała działać Harry'emu na nerwy, ale jego odpowiedź zamieniła się w mało wytworne stęknięcie z wysiłku, gdy dźwignął kuzyna z ziemi, opierając część jego ciężaru na sobie.
— Czy coś z tego, co mi mówiłaś, było prawdą?
— Wszystko to prawda, no może oprócz tego jak się nazywam, ale na wszystkie pytania starałam ci się odpowiadać szczerze z pewnym pominięciem niektórych szczegółów.
— To nie jesteś Maddison?
— Jestem.
Przystanęła w miejscu, spoglądając na niego spod burzy włosów opadających na twarz. Nie miała ręki, by je odgarnąć, a za wszelką cenę chciała zobaczyć reakcję Harry'ego.
— Barlow wołają na mnie od jakichś ośmiu lat, wcześniej zwano mnie Malfoy.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro