Część 1/3
Petunia Dursley z irytacją wygładziła materiał wytwornej, idealnie pasującej do letnich temperatur sukienki. Spojrzała na ścienny zegar dotrzymujący jej towarzystwa, odkąd o nieprzyzwoicie wczesnej porze zeszła do kuchni, wskazujący kilka minut po dziewiątej. Westchnęła ze zniecierpliwienia. Nie cierpiała wszystkiego, co w jakiś sposób odbiegało od uznawanej przez społeczeństwo normalności, a niecały kwadrans opóźnienia na Privet Drive był czymś niedopuszczalnym, szargającym reputację szanowanych i zupełnie zwyczajnych mieszkańców tej ulicy.
W Little Whinging życie toczyło się według ustalonych, stanowczo przestrzeganych zasad. Pedantycznie utrzymane trawniki koszono o stałej porze oraz w regularnych odstępach czasu dla pewności, że trawa nie urośnie do skandalicznych rozmiarów. Bezwzględnie przestrzegano ciszy nocnej, a zakłócenie spoczynku równało się z najgorszą przewidzianą w brytyjskim prawie zbrodnią.
W przeciągu ostatnich lat niewiele się zmieniało, dlatego przybycie nowego sąsiada wywołało istną sensację, a jego tożsamość stała się tematem okolicznych plotek i popołudniowych pogaduszek przy codziennej herbacie i ciastku.
Cała sprawa była o tyle intrygująca, że nikt ze stałych mieszkańców nie potrafił wyjaśnić, co się stało z poprzednimi właścicielami. Jednego dnia zwyczajowo uprzejmie się witali z sąsiadami, śpiesząc do pracy z gazetą pod pachą, a na drugi dzień już ich nie było. Na niedawno odmalowanych drzwiach domu wywieszono tylko karteczkę zwięźle informującą o sprzedaży posiadłości.
Pogłoski o nagłym zniknięciu lokatorów spod piątki rozeszły się jak zaraza. Powtarzane z ust do ust, przekazywane od domu do domu, przybrały groteskowych kształtów, w niektórych przypadkach zahaczając już o głupotę. Vernon uparcie twierdził, że przeprowadzili się do rezydencji ciotki stryjecznej na wschodnim wybrzeżu kraju, o czym płomiennie marzyli, odkąd posiadłość przypadła im w spadku. Petunia nie śmiała sprzeciwiać się mężowi, zwłaszcza że jego trzeźwe wytłumaczenie rzetelnie wyjaśniało ich niespodziewanie zniknięcie.
— Przecież to skandal — wymruczała do siebie pod nosem.
Rozejrzała się po swojej lśniącej czystością kuchni, doszukując się jakichś niedociągnięć czy szkaradnych skaz, niweczących obraz idealnego porządku. Nie znajdując żadnych usterek w perfekcyjnym dziele, ponownie oceniła jakość czekoladowego ciasta, przyciągającego wygłodniałe spojrzenia każdego, kto pojawił się w tym pomieszczeniu. Wszystko musiało być idealne, dopracowane w najmniejszych szczegółach oraz ukazujące Dursleyów jako normalną angielską rodzinę. Petunia chciała zaprezentować się z jak najlepszej strony w oczach nowego sąsiada znad przeciwnika. Nie wiedziałam o nim za wiele, oprócz tego, że miał się zjawić na Privet Drive punkt dziewiąta.
— Chcę kawałek ciasta!
Dudley zaanonsował swoje nadejście energicznym pchnięciem kruchych drzwi, ledwo znoszących kapryśne i często zmienne humory nastolatka. Przy jego masywnej sylwetce kuchnia zdawała się kurczyć, a przestrzeń między meblami zwężać i zanikać do rozmiarów domku dla lalek. Koścista kobieta rozpromieniła się na widok swojego jedynego syna, momentalnie zapominając o rozgoryczeniu i niedopuszczalnym spóźnieniu nowego sąsiada. Jej wspaniały i doskonały synek był głodny i teraz to, w tym momencie, było dla niej priorytetową sprawą zaprzątającą jej myśli i całą uwagę.
— Nie, Dudziaczku, tort upiekłam specjalnie na powitanie naszego nowego, spóźnialskiego sąsiada, ale nie smuć się! — zaświergotała radośnie Petunia, widząc grymas złości przemykający przez twarz syna. Dobrotliwie ścisnęła jego ramię i podbiegła do lodówki, szukając przygotowanego wcześniej wartościowego w niezbędne do prawidłowego rozwoju witaminy i minerały posiłku. — Mamusia zaraz da ci coś równie smakowitego i pożywnego.
— Zaraz muszę wyjść.
Dudley posępnie spojrzał na ustawiony przed nim talerz. Gotowane jajka, świeże twarożki i inne mleczne wyroby nie przemawiały do niego tak kusząco, jak ten ociekający kaloriami, cukrem i węglowodanami czekoladowy tort. Jednak nie zamierzał wykłócać się z matką, wykradnie kawałek, gdy kobieta nie będzie patrzeć, a potem wszystko zwali na swojego dziwacznego kuzyna. Taki mały podstęp zawsze był skuteczny.
— Umówiłem się z Piersem, Malcolmem i Gordonem.
— Oczywiście, mój mistrzu! To był dla ciebie bardzo pracowity rok, musisz teraz odpocząć i nabrać nowych sił!
— Yhym — przytaknął, uśmiechając się głupawo do rozpromienionej ze szczęścia matki, która mylnie sądziła, że jej syn spędzał wolny czas na podwieczorkach u przyjaciół, a tak naprawdę pełnił funkcję przywódcy gangu, zastraszał młodsze dzieciaki z osiedla i niszczył wszystko, co stanęło na jego drodze. Odkryty talent — boks — umacniał tylko jego niepodważalną pozycję lidera w grupie oraz napawał dumą rodziców.
— Jedz, Dudziaczku, żeby przyjaciele nie musieli na ciebie czekać — zaskrzeczała Petunia, spoglądając w stronę drzwi, w których akurat pojawił się jej szykownie ubrany mąż. Przyciasna koszula opinała się na jego masywnym brzuchu, chociaż Vernon był niemal pewien, że kupował ją jeszcze w tym miesiącu. — Spóźnia się. To niedopuszczalne!
— Mówiłem, że z tym nowym będą same problemy na Privet Drive.
Vernon ucałował żonę w policzek i ciężko usiadł na kuchennym krześle, które wydało żałosny jęk protestu na ciężar, który przyszło mu dźwigać. Otworzył dzisiejszą gazetę na pierwszej stronie, cmokając z niezadowoleniem na rosnące ceny paliwa i podstawowej żywności. Dyskusję z małżonką uważał za rozstrzygniętą i skończoną, jak zawsze miał rację, a dalsza polemika nie miała najmniejszego sensu. Jego niezawodna intuicja i umysł godny samego Arystotelesa nie przyjmowały żadnej odmowy i nieposłuszeństwa.
Kolejne minuty upływały im w błogiej ciszy, zakłócanej jedynie mlaskaniem Dudleya lub pomrukami oburzenia Vernona na wyczytane informacje. Petunia zajęła poprzednie miejsce i popijając herbatę z porcelanowej filiżanki, regularnie wyglądała przez okno na skąpane w promieniach słońca podwórze.
Spokój i cisza. Nic się nie działo. Cienie na równo przystrzyżonej trawie delikatnie kołysały się pod wpływem wiatru. Chmury leniwie przesuwały się po błękitnym sklepieniu, a melodyjny świergot ptaków dekorował jak wisienka na torcie niezakłócony obraz całej okolicy.
Skrzypienie nadwyrężonych zawiasów zwróciło uwagę całej trójki. Chłopak o rozczochranych, niesfornie stojących włosach jak u swego ojca i zielonych tęczówkach matki skinął wujostwu głową na powitanie. Nie spodziewał się ich tu zobaczyć, ale ich wrogie i zgorszone spojrzenia, jakby dopuścił się niewybaczalnej zbrodni, nie robiły na nim żadnego wrażenia. Zdążył do nich przywyknąć, zresztą niewiele mógł poradzić, że Dursleyowie brzydzili się magią i wystrzegali się wszystkich i wszystkiego, co się z nią wiązało. Nie licząc Harry'ego, na niego byli skazani, a przynajmniej do czasu osiągnięcia przez niego pełnoletności.
— Przyjdę później — mruknął obojętnie.
Przebywanie z wujostwem w jednym pomieszczeniu dłużej niż było to konieczne groziło niepotrzebną kłótnią i niekończącą się serią bezpodstawnych oskarżeń o wszystkie wypadki i nieszczęścia na świecie.
— Poczekaj, chłopcze. — Gburowaty głos Vernona zatrzymał Harry'ego w progu kuchni. Westchnął ze znużenia i pytająco spojrzał na pulchną twarz wuja. — Gdzie ty się tak pałętasz przez całe dnie?
— Nigdzie.
Bezwiednie wzruszył ramionami. Odwrócił się z zamiarem odejścia, ale ponownie został powstrzymany przez swojego wuja.
— Nie tym tonem, chłopcze, nie tym tonem! Za pensa szacunku! — wykrzyknął poczerwieniały ze złości mężczyzna, bębniąc pulchnymi knykciami w wypucowany na błysk blat stołu. — Mieszkasz pod moim dachem i tu obowiązują moje zasady, a jak grzecznie zadaję ci pytanie, to znaczy, że oczekuję czegoś więcej niż bezczelnego nigdzie!
— Kręcę się bez celu — odparł beznamiętnie Harry. Nieuzasadnione wybuchy gniewu Vernona nie robiły już na nim wrażenia, gdyż tak naprawdę to wuj bał się jego magicznych zdolności, a te wszystkie pompatyczne słowa miały tylko zatuszować odczuwany strach. — Wszędzie lepiej niż tutaj.
Odpowiedź Vernona utonęła w ogłuszającym ryku silnika, przypominającym Harry'emu Rogogona Węgierskiego, z którym mierzył się nie tak dawno w tragicznym w skutkach Turnieju Trójmagicznym.
Dursleyowie wymienili się zdezorientowanymi spojrzeniami. Taki potworny dźwięk brutalnie zaburzał, wręcz rozdzierał na strzępy niezmącony niewyjaśnionymi incydentami spokój na Privet Drive.
Petunia jako pierwsza otrząsnęła się z szoku, obrzuciła siostrzeńca oskarżycielskim wzrokiem — wszystko wyłamujące się poza sztywne ramy normalności było niewątpliwie jego winą — i wybiegła z pomieszczenia. Pozostali dołączyli do niej już przy drzwiach wyjściowych, gdzie kobieta pośpiesznie poprawiała idealnie ułożoną fryzurę w niewielkim lusterku zawieszonym na ścianie.
W tym czasie odgłos silnika i smród spalin stał się nieznośny i dokuczliwie gryzł w gardło. Na podjeździe pod domem oznaczonym numerem piątym zatrzymał się sportowy, zapierający dech w piersi motor. Na czarnym, bocznym panelu odcinała się nazwa firmy Yamaha wykonana srebrnym lakierem. Maszyna ryczała jak nieujarzmiona bestia, łaknąca nieskrępowanej wolności, którą bezprawnie jej odebrano, dlatego moment nie uwagi mógł skończyć się tragedią.
Za kierownicą siedziała smukła i wysoka kobieta, ubrana w wąskie, czarne spodnie podkreślające jej niesamowicie długie i zgrabne nogi oraz skórzaną kurtkę nabijaną na ramionach ćwiekami. Zgasiła silnik i ściągnęła z głowy kask. Kaskada upiornie czarnych włosów poprzecinana niebieskimi pasmami opadła jej na plecy, mieniąc się niczym szafirowa rzeka w refleksach porannego słońca. Petunia wydała z siebie zduszony okrzyk przerażenia, gdy nowa sąsiadka zrzuciła z siebie kurtkę i odwiesiła ją na kierownicy motoru. Po jej umięśnionych ramionach i rękach wiły się tatuaże, z tej odległości przypominające czarne, bezkształtne plamy znikające pod materiałem dopasowanego podkoszulka.
Harry patrząc na Dursleyów, miał tylko nadzieję, że wyraz jego twarzy nie był tak samo komiczny i żenujący jak ich. Do Privet Drive nie pasowała taka... barwna postać. Tutaj wszyscy byli szarzy, monotonii i jednakowi, a wszelkie odstępstwa od tej reguły tępiono jak czarownice w średniowieczu.
Kolejna chwila słabości Petunii zwróciła uwagę nieświadomej publiki kobiety. Odwróciła się w stronę nowych sąsiadów z życzliwym uśmiechem przyklejonym do warg pomalowanych czerwoną szminką. Była młodsza, niż Harry'emu początkowo się wydawało. Nie mogła mieć więcej niż dwadzieścia lat, choć mocny makijaż podkreślający duże, przeraźliwie niebieskie oczy otoczone wachlarzem długich rzęs, wyraźnie ją postarzał i złudnie dodawał kilku lat. W nosie miała kolczyk połyskujący niczym prawdziwy diament i który sprawił, że Dursleyowie nie chcieli mieć z nią nic wspólnego. Dziewczyna dziarskim krokiem pokonała dzielącą ich odległość, bezpardonowo depcząc ciężkimi buciorami zadbany trawnik sąsiadów.
— Dzień dobry — przywitała się przesadnie radośnie, szczerząc śnieżnobiałe zęby do zdębiałych Dursleyów i Harry'ego, którego pewnie mylnie wzięła za ich syna. Wyciągnęła do nich rękę, ale tylko Potter miał na tyle rozumu, by odwzajemnić jej przyjacielski gest powitania. — Jestem Maddison Barlow, lecz wszyscy mówią mi po prostu Mad*, nie wiedzieć czemu. Miło mi państwa poznać, od dziś będziemy sąsiadami.
— E-ee tak — wybełkotał gburowato Vernon, zerkając to na dziewczynę to na motor za jej plecami, jakby oczekiwał, że przemieni się w latającą bestię wyciągniętą rodem z najgorszych koszmarów. Jednak nic takiego się nie wydarzyło, co wyraźnie go uspokoiło.
— Było miło, ale muszę lecieć. Mam na głowie różne takie. Do zobaczenia.
Maddison niezrażona niezbyt uprzejmym i ciepłym powitaniem uśmiechnęła się szeroko jak do bandy upośledzonych dzieci i odeszła w kierunku swojego nowego domu, machając im jeszcze na odchodne. Dursleyowie jeszcze długo po tym, jak dziewczyna zniknęła za drzwiami swojego mieszkania, wgapiali się w miejsce, w którym wiedzieli ją po raz ostatni, nie mogąc uwierzyć w nieszczęście, jakie ich spotkało.
*mad — z angielskiego szalony, zwariowany.
***
Delikatny podmuch wiatru zmierzwił i tak już rozczochrane włosy Harry'ego, opierającego się o framugę otwartego na oścież okna. Grzbietem dłoni odgarnął czarne kosmyki przyklejone do zroszonego potem czoła i mechanicznie poprawił okrągłe okulary na nosie. Zielone tęczówki bezwiednie prześlizgnęły się po zarysie kwadratowego budynku naprzeciwko, doszukując się jakichś oznak życia. Dom przy Privet Drive 5 wydawał się kompletnie opuszczony, choć od kilku dni zamieszkiwała go zaskakująco młoda i zupełnie niepasująca do jednakowych mieszkańców w Little Whinging dziewczyna.
Harry westchnął z rozdrażnienia, koncentrując wzrok na czarnej maszynie zaparkowanej na podjeździe. Sportowy motor ryczący jak silnik odrzutowca był jednym, realnym dowodem na obecność i istnienie nowej sąsiadki pod piątką. Gdyby nie ten dwukołowy pojazd wywołujący na purpurowej twarzy wuja Vernona grymas horrendalnej wściekłości, Harry mógłby wziąć przyjazd Maddison za wymysł bujnej, spragnionej wrażeń wyobraźni.
Po powrocie lorda Voldemorta spodziewał się niezliczonych ataków, wybuchu nieokiełzanego chaosu i paniki wśród czarodziei, a zamiast tego czytał o zakazanych kociołkach w „Proroku Codziennym” i słuchał o papużkach jeżdżących na nartach wodnych w cowieczornych, mugolskich wiadomościach. Z premedytacją został odcięty od wszelkich informacji i to przez najbliższe, zaufane osoby, chociaż to on osobiście zmierzył się z Czarnym Panem, był na tym cmentarzu, widział jego odrodzenie i śmierć Cedrika. Nie rozumiał, dlaczego wszyscy wciąż traktowali go jak bezbronne i bezradne dziecko i starali się go chronić, jakby był niepełnosprawny albo niedorozwinięty i nie potrafił zadbać sam o siebie. Ta myśl nieustannie tłukła mu się w głowie, odbijała od czaszki jak piłka w squashu od ściany, podrażniając jego dumę i podsycając zebrany w nim gniew.
Ożywił się trochę, gdy odmalowane drzwi pod piątką otwarły się z rozmachem i stanęła w nich wiecznie roześmiana Maddison. Wyglądała zaskakująco normalnie... jak zwyczajna nastolatka z przedmieścia. Niebieskie pasma utonęły w burzy czarnych włosów związanych w ciasny warkocz. Czapka odwrócona daszkiem do tyłu zakrywała resztę szafirowych kosmyków. Tatuaże układające się w misterne wzory i kształty zniknęły pod cienkim materiałem koszulki, a ciężki makijaż ustąpił miejsca naturalności.
Harry był tak zaskoczony tą niespodziewaną metamorfozą, aż zaniemówił i zapomniał, że wciąż wpatrywał się w Mad. Sam nie wiedział, co miał o niej myśleć. Uważnie i nieco obsesyjnie obserwował ją od dnia, gdy pojawiła się na Privet Drive. Przyjazd takiej wesołej, uśmiechniętej i sympatycznej osoby wydał mu się podejrzany. Nie przypominała jednego z zagorzałych zwolenników Voldemorta, nie miała wypalonego Mrocznego Znaku na przedramieniu, a przede wszystkim zachowała się jak typowy mugol. Jeździła motorem, wiedziała, jak używać telefonu, znała się na piłce nożnej i wcale nie dziwiły jej nieruchome obrazki w gazetach.
Dziewczyna uważnie rozejrzała się wzdłuż biegnącej ulicy. Z powodu niebotycznych upałów mieszkańcy pochowali się w zaciszu swoich domostw, gdzie wysokie temperatury nie były tak dokuczliwe i męczące. Żwawym krokiem przeszła przez jezdnię, a echo jej kroków rozniosło się po cichej okolicy niczym bicie kościelnego dzwona.
Harry otrząsnął się z marazmu, gdy kuriozalna sąsiadka z przeciwka przekroczyła granicę posesji Dursleyów i śmiało pokonała odległość dzielącą ją od drzwi — wejścia do siedliska najgorszych mugoli we wszechświecie. Wyskoczył na korytarz, przykleił się do ściany i podpełzł pod krawędź schodów. Zobaczył czubek głowy ciotki Petunii nieśpiesznie sunącej do drzwi wyjściowych.
— Kto tam? — ryknął z salonu wuj Vernon, przekrzykując się przez wesołe szczebiotanie pogodynki w telewizorze. Odpowiedziała mu cisza. Zniecierpliwiony zgramolił się z kanapy i mamrotając pod nosem, ciężko poczłapał za żoną. — Co się stało?
— To ona.
Ledwo słyszalny szept Petunii przypominał szumienie wiatru, aż Harry z trudem zrozumiał jej słowa. Nie widział swojego wujostwa, przeciwległa ściana skutecznie mu to uniemożliwiała, ale z powodzeniem mógł sobie wyobrazić purpurową od złości twarz wuja i pobladłą ze strachu ciotki.
— Czego ona tu chce?
— Pewnie pieniędzy. Czegóż by innego? — Dursleyowie odskoczyli od drzwi, gdy pomieszczenie ponownie wypełniło się odgłosem rytmicznego, aczkolwiek stanowczego pukania. — Otwórz. Nie będziemy się chować przed taką smarkulą.
— Masz rację — przytaknęła posłusznie Petunia. Niezwykła wyrażać głośno swojego zdania, dlatego jej uległość nie była dla nikogo zaskoczeniem.
— Dzień dobry — przywitała się wesoło Maddison. Jej energia, radość i niezachwiany optymizm zupełnie nie pasowały do tego domu i jego mieszkańców. Z odrobiną cieplejszych emocji Privet Drive 4 wydawało się Harry'emu bardziej przyjaznym i rodzinnym miejscem. — Wybaczcie mi to najście, ale chciałam was prosić o pomoc.
— O co chodzi? Jesteśmy zajęci.
Wuj Vernon wysunął się na przód, przysłaniając swoim cielskiem wejście, jakby w ten sposób nie chciał dopuścić do wtargnięcia intruza do jego domu i skażenia tego miejsca jakimś niepożądanym i niechcianym plugastwem.
— Oczywiście, oczywiście, ale raczej chodziło mi o pańskich synów.
— O Dudziaczka? — zaskrzeczała histerycznie Petunia, jakby dziewczyna właśnie oświadczyła, że zamierza poćwiartować i ugotować Dudleya na obiad.
— Potrzebuję małej pomocy przy przenoszeniu kartonów. Firma przewozowa niezbyt specjalnie przyłożyła się do swojego zadania i teraz tonę we własnych rzeczach. — Maddison udała, że nie słyszy panicznego głosu Petunii, uśmiechnęła się szeroko i wskazała w bliżej nieokreślonym kierunku, jakby ten gest miał wyjaśnić wszystkie wątpliwości. — Niestety nie znam nikogo więcej w tej okolicy, dlatego skierowałam się do was, moich przemiłych sąsiadów.
— Dudley wyszedł z przyjaciółmi.
— Aha — mruknęła Mad, niewzruszona gburowatym tonem wuja Vernona, który próbował odmówić jej udzielenia pomocy w ten mało wyraźny i subtelny sposób.
— Chłopcze, chodź no tutaj!
Harry ostrożnie wycofał się w głąb korytarza i odczekał kilka, zdających się trwać w nieskończoność sekund, nim z udawaną niechęcią pojawił się na schodach. Od razu napotkał świdrujące spojrzenie wuja, który z premedytacją i satysfakcją skazywał go na towarzystwo nielubianej sąsiadki.
— Pójdziesz z panią Barlow.
Harry, nie wdając się w zbędne dyskusje, przytaknął głową i wyjrzał zza rogu. Maddison zmierzyła go nieodgadnionym spojrzeniem przeraźliwie niebieskich tęczówek, aż odniósł niepokojące wrażenie, że lada chwila wyśmieje jego chuderlawe ramiona i niezbyt odpowiednią do dźwigania ciężarów aparycję.
— Świetnie! — Klasnęła w dłonie niczym w geście finalizacji podjętych negocjacji i skinęła głową na swojego pomocnika, zachęcając go do podejścia bliżej. — To chodźmy, mamy sporo pracy.
— Wariatka.
Harry zaczerwienił się ze wstydu na ten komentarz wuja, spuścił głowę i ukradkowo obserwował reakcję kroczącej u jego boku dziewczyny. Był pewien, że to słyszała. Vernon powiedział to na tyle wyraźnie i głośno, że nawet głuchy, by go zrozumiał. Mad wyłapała jego spojrzenie, puściła do niego oczko, a następnie odwróciła się do mężczyzny stojącego w progu domu i beztrosko pomachała mu na pożegnanie.
— To co, masz jakieś imię czy po prostu zwą cię chłopcem?
— Harry, nazywam się Harry.
— Dobrze, Harry, tylko się nie przeraź.
Maddison wyciągnęła z kieszeni małe urządzenie i wcisnęła czerwony przycisk. Drzwi garażowe samoistnie otworzyły się jak za użyciem Alohomory, ukazując stos piętrzących się kartonowych pudełek starannie zapieczętowanych taśmą klejącą. Harry zdębiał z zaskoczenia. Paczek było więcej, niż mógł zliczyć w tak krótkim czasie. Dziesiątki, a może nawet setki, ustawione w pionowych kolumnach sięgały do sufitu.
— Wiem, że nie wygląda to zachęcająco, ale w dwójkę uporamy się z tym przed zmierzchem.
— Jak to się tu znalazło?
— Powinieneś wiedzieć, jeżeli nieustannie mnie obserwujesz.
Harry otworzył usta, by wszystkiemu zaprzeczyć, ale jakoś żadne rozsądnie brzmiące kłamstwo nie przychodziło mu na myśl, dlatego by nie pogarszać żenującej sytuacji, ograniczył się do posępnego milczenia i wyczekiwania reakcji dziewczyny. Nie wyglądała na złą, zgorszoną czy zniesmaczoną jego niepokojącym zachowaniem, raczej na rozbawioną jego nieudolnością. Poprowadziła go wąskim przejściem między ścianą garażu a rzędem kartonów w stronę drzwi wiodących do części mieszkalnej.
— Każde pudło masz podpisane. — Wskazała na napis w rogu kartonu. Wszystko musiała napisać własnoręcznie, gdyż pismo posiadało jednakowe, charakterystyczne litery. — Zanosisz je tam, gdzie być powinno.
— Nie wierzę, że to mówię, ale żałuję, że Dudleya nie było w domu — mruknął smętnie Harry, podwijając przydługawe rękawy starej koszuli do łokci. Nie chciał jej ściągać, by różdżka wciśnięta za pasek nie stała się zanadto widoczna dla bystrego oka Maddison.
— Obawiam się, że gdyby nawet był i tak byś został skazany na moje towarzystwo.
Zgarnęła z wierzchu trzy pudełka oznaczone napisem „kuchnia”, pchnęła drzwi biodrem, wyszła na pusty, świeżo odmalowany korytarz i zniknęła za najbliższym zakrętem. Wróciła po niecałych pięciu sekundach z pustymi rękoma i garścią kolorowych cukierków barwiących język zależnie od smaku, jaki się zjadło.
— Za ciężką pracę godziwie ci odpłacę. Mam tego znacznie więcej.
— Przekonałaś mnie.
Harry odebrał oferowaną łapówkę i zabrał się do pracy. Sięgnął po pudełko umieszczone na szczycie wieży i za przykładem Maddison udał się na poszukiwania właściwego pomieszczenia. Dom wyglądał jak kopia budynku Dursley'ów z tą różnicą, że tu było znacznie puściej i brudniej.
— Wyrzuciłaś meble?
— Tak, były paskudne i staroświeckie. Zamówiłam nowe, powinny niedługo przyjechać.
— Czym się zajmujesz na co dzień? — zapytał.
Odłożył trzymane pudło na ziemię pod ścianą w salonie i odwrócił się w stronę Maddison opartej o framugę łukowego przejścia. Patrząc na nią, niezliczone tatuaże i szafirowe pasma we włosach, nie mógł sobie wyobrazić jej w żadnej poważnej pracy, gdzie odpowiedni nieskazitelny wygląd i powaga są podstawą zatrudnienia przez pracodawcę.
— Jestem detektywem. No co się tak na mnie patrzysz?
— Odrobinę rzucasz się w oczy.
— I kto więc by w to uwierzył?! — zaśmiała się, zawracając w stronę garażu, gdzie pudełek zdawało się w ogóle nie ubywać, pomimo odbytych już kursów. — Początkowo moi zleceniodawcy są do mnie sceptycznie nastawieni. Ani mój wiek, ani mój wygląd nie przemawiają na moją korzyść, ale jeszcze nikogo nie zawiodłam i to jest nieoceniony powód, dla którego warto obdarzyć mnie zaufaniem. Ludzie patrzą i obserwują, ale nie widzą we mnie zagrożenia, dlatego pracuje mi się o wiele łatwiej, niż mógłbyś przypuszczać.
Harry przytaknął tylko głową dla przyjęcia informacji, bo żadna odpowiedź nie wydawała mu się odpowiednia. Musiał być bardziej ostrożny w jej towarzystwie. Maddison zdawała się bystra i spostrzegawcza, przez co od lat skrywana tajemnica o magicznym świecie była zagrożona i narażona na zdekonspirowanie, jeśli nie będzie skrupulatnie dobierał słów i nie ograniczy niezdrowej ciekawości.
— Nie bój się zadawać pytań, Harry, ale przygotuj się, że nie wszystkie odpowiedzi ci się spodobają — odezwała się niespodziewanie Mad.
Harry spojrzał na nią nierozumnie, ale ona tylko uśmiechnęła się enigmatycznie i wdrapała się po schodach prowadzących na piętro.
Zmarszczył brwi. Jej tajemniczość zaczynała go odrobinę przerażać. Sprawdził, czy jego różdżka znajduje się na miejscu i wciąż rozmyślając nad ostatnimi słowami Maddison, zabrał pudełko oznaczone „biuro”. Było cięższe niż pozostałe, a przy tym prawie dwukrotnie mniejsze. Idąc w stronę uchylonych, mahoniowych drzwi na końcu korytarza, badawczo przyglądał się trzymanemu pudłu. Taśma na wierzchu została naruszona, jakby ktoś nieudolnie próbował je otworzyć. Niespodziewanie w środku coś się poruszyło. Zaskoczony Harry wypuścił karton z dłoni, który z głuchym plaskiem upadł na ziemię.
— Wydawało mi się — wymamrotał do siebie, pochylając się nad niepozornie wyglądającym przedmiotem.
Nic nadzwyczajnego. Tektura i trochę kleju, ale coś go niepokoiło w tej rzeczy. Wyciągnął rękę w stronę delikatnie uchylonego wieka w momencie, gdy Mad wróciła z podróży na piętro.
— Nie otwieraj!
Odskoczył do tyłu jak oparzony, unosząc dłonie w geście niewinności. Maddison zeskoczyła z trzech ostatnich stopni schodów, z gracją wylądowała na podłodze tuż obok pudełka i z chirurgiczną precyzją z powrotem je zamknęła. Rozejrzała się uważnie. Nie znajdując tego, co szukała, odetchnęła z wyraźną ulgą.
— Co jest w środku? — spytał podejrzliwie Harry, obserwując, jak dziewczyna ostrożnie odkłada przedmiot na dębowe biurko w niewielkim, zakurzonym gabinecie i zamyka za sobą drzwi na klucz.
— Ściśle tajne akta i dokumenty. Dane moich klientów. Taka praca detektywa. — Maddison beztrosko wzruszyła ramionami, a po jej napięciu i nerwach nie było już śladu. — A i Harry, bądź ostrożny, nie chcę, byś je skrzywdził.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro