Rozdział VI
Zdaję sobie sprawę z bardzo istotnej rzeczy - jestem tutaj przypadkiem. Nie wiadomo dlaczego, nie wiadomo po co. Jestem, bo jestem. To uciążliwe. Daję z siebie wszystko, bo inaczej skończy się to pięć metrów pod ziemią.
Słońce leniwie przebija się przez zasłony w oknach. Jestem zdeterminowany i gotowy do działania, przynajmniej teraz.
Draco idzie na zwiady. Moje zadowolenie sięga zenitu. W takim stanie jestem zdolny do wszystkiego. To zabawne, jak szybko wszystko porusza się do przodu. Ludzie patrzą na mnie jak na zwykłego, magicznego obywatela. Zupełnie nie wiedzą, co czai się za tą maską. Kim jestem? Sam czasem nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. Droga, którą wybrała dla mnie natura, nie należy do najprostszych.
Cisza nastała w Malfoy Manor. Wsłuchuje się w śpiew ptaków. O tej porze roku jest ich tutaj tak wiele. Co dalej? Czy czekanie nie powinno być przyjemniejsze? Siedzę samotnie na kanapie, przede mną sterty wziętych z biblioteki książek. Bogaty zbiór dzieł pozwala mi na urozmaicenie czasu wolnego. Oczywiście w mniejszym stopniu. Nie ma tutaj nic ciekawszego do roboty.
Czy ten dwór skrywa jakąś tajemnicę? To proste. Tu nie ma nic nadzwyczajnego. To nudne, przepełnione żałobą miejsca, które najchętniej omijam z daleka. Osoby zamieszkujące ten dom, to co innego. To ich obserwuję: ich smutek, gniew i cierpienie. To właśnie te uczucia pchają ich do mnie. Głodni tego, co im zabrano - czekają na zemstę. Dokonuję tego, małymi kroczkami zbliżam do celu. Nie mogę się spieszyć, to zupełnie nie pasuje do mojego charakteru.
- Wszystko dobrze, Tom?
Podchodzi do mnie kobieta w średnim wieku. Kładzie swoją dłoń na moim ramieniu. Czuję się obrzydzony. Nikomu nie pozwalam na taką bliskość. Nie jestem w stanie opisać tego, co przechodzi moje ciało. Czy to jest dreszcz? Na pewno nie. Czy to aby jakiś impuls? Zdecydowanie się mylę. Kręcę głową.
Narcyza Malfoy siada naprzeciwko mnie. Jej fotel połyskuje w słońcu zielenią. Ta rodzina naprawdę jest oddana Lordowi Voldemortowi oraz jego przodkowi - Salazarowi Slytherinowi.
- Napijemy się herbaty? - proponuje.
- Z miłą chęcią, pani Malfoy.
Narcyza pstryka palcami dwa razy. Od razu pojawia się skrzat domowy z tacą na głowie. Na owym przedmiocie stoi dzbanek, cukiernica oraz dwie filiżanki.
- Wzywała pani?
Kobieta krzywi się mimowolnie na ton tych słów.
- Więcej szacunku do swoich panów! - warczy.
Skrzat posłusznie płaszczy się przed moimi nogami, a taca na jego głowie niebezpiecznie się kołysze.
- Zostaw herbatę i możesz wracać do kuchni. Bezużyteczny sługa.
Stwór ucieka tak szybko jak przyszedł. Mam wrażenie, że śmieję się z tego wszystkiego. Wiem, takie zachowanie nie jest odpowiednie, jednak kto wie?
- Nad czym pracujesz?
- Samodoskonalenie się jest bardzo przyjemne dla duszy i ciała - odpowiadam.
Kobieta mierzy mnie wzrokiem.
- No tak. Masz rację. Dawno nie miałam gości. To wszystko przez wojnę, stłamsiła nas. Ponieśliśmy niewyobrażalne straty, a to wszystko przez tego chłopaka. Jak ja żałuję, że Czarny Pan zostawił nas samych - bezbronnych. Z nim odeszli nasi bliscy. Moja ukochana siostra...
Potok słów, jaki wydobywa się z ust kobiety, jest dla mnie motywacją do działania. Mimo tego, że zmienia temat szybciej niż ja plan porwania dziewczyny, mam wrażenie, że wszystko układa mi. w logiczną całość.
- Pani siostra... Nazywała się Bellatriks Lestrange, prawda?
Zupełnie się tego nie spodziewała. Potrafię znaleźć potrzebne informacje, aby manipulować w dogodny sposób ludźmi.
- Tak. Wyszła za Rudolfa Lestrange'a. Nie mieli dzieci. Szkoda. Już nikt nie będzie przypominał mi mojej Belli.
Łzy stanęły jej w oczach. Powinienem podejść do niej - przytulić, pocieszyć. Nie, nie mogę. To nie leży w mojej naturze. Siedzę w miejscu, nawet nie drgnę. Nie jestem przyzwyczajony do takich sytuacji. W ogóle tu nie pasuję. Czuję się jak intruz, a oni za wszelką cenę chcą zrobić ze mnie członka rodziny. Sama myśl o tym sprawia, że jestem zdenerwowany.
- Tom!
Słyszę z oddali głos Dracona. Uśmiecham się triumfalnie. Jest niesamowicie szybki i dokładny w tym co robi. Nigdy nie spodziewam się cudów, jednak on pozytywnie mnie zaskakuje.
- Witam.
Wstaję i wyciągam ku niemu dłoń. Chwyta ją i delikatnie ściska. Jestem miły dla niego, co jak co, ale wykonuje najlepszą robotę z całej trójki. Jego ojciec - Lucjusz, faktycznie radzi sobie z transmutacją i pozbywaniem się dowodów, jednak to zwykłe nic.
- Usiądziemy?
Bez cienia sprzeciwu siadam. Jestem podekscytowany. To działa na mnie bardziej niż poprzednie informacje. Dzisiaj dowiem się, gdzie jest dziewczyna, a przede wszystkim, jak ją podejdę. Wszystko to kwestia kilku sekund.
- Granger wybiera się na poszukiwania rodziców. Podała na razie tylko trzy miejsca. Z tego, co zrozumiałem, muszą znajdować się w Australii.
Biorę głęboki wdech. Nigdy tam nie byłem, więc jak mam się tam dostać? Przeklinam w duchu sierociniec i jego standardy życia.
- O jakie miasta konkretnie chodzi? - pytam.
- Sydney, Perth i Adelaide. Wspominała tylko o nich. To największe miasta w kraju. Ma nadzieję, że tam znajdzie swoją rodzinę.
Patrzę na chłopaka wyczekująco.
- Tak? - Jest zmieszany, nie wie czego od niego chce.
- Gdzie zaczyna?
- Sydney. Potem nie wiem. Mamy dwie opcje. Właścicielka sklepu zajęła mnie rozmową. Nie byłem w stanie usłyszeć nic więcej, bo ta przeklęta szlama znikła mi z oczu. - westchnął.
Zastanawiam się jeszcze chwilę.
- A kto z nią jedzie?
- Nikt. To bardzo komfortowa sytuacja. Potter musi się dalej ukrywać. Wierzy, że mimo upadku Czarnego Pana, Śmierciożercy dalej mu zagrażają. Tak samo uważają Weasleyowie. Siedzą i czekają, aż to wszystko się skończy. Ona wyrusza sama, w tajemnicy. Nikt o tym nie wie. Ani Potter ani jej chłoptaś.
Wstaję zanim ktokolwiek coś powie. Jestem szczęśliwy. Plan już układa się w mojej głowie. Wszystko dzieje się samoistnie. Aż jestem zaskoczony.
- Kiedy wyrusza?
- Jutro z rana. Nie chce zostać zauważona.
- Doskonale. Poproś ojca, aby zebrał ludzi, ilu się tylko da. Znajdźcie kogoś, kto był w Australii. Nie powinno to stanowić problemu. Dalej to łatwizna. Dziewczyna sama do nas przyjdzie.
Zostawiam ich w salonie. Teraz oni powinni porozmawiać. Wszystko się uda, już moja w tym głowa. Hermiona Granger jest moja.
(***)
Czas leci tak szybko. Wchodzę do pokoju życzeń, znikam. To absurdalne. A teraz? Teraz jestem tutaj. To jakby alternatywna rzeczywistość. Mam drugą szansę na sukces. Nie rozumiem, dlaczego nie wyszło mi za pierwszym razem. Niepowtarzalna szansa zdaża się tylko mi. Nikt nie jest w stanie pochwalić się czymś takim, nawet ja. Stary Dumbledore nie żyje, Lord Voldemort odchodzi w zapomnienie. Czy jestem gotowy na to, co biorę na swoje barki? Dziwne, naprawdę dziwne. Przeżywam coś niewyjaśnionego, niezwykłego. Mówię o tym otwarcie, widzę swój upadek. Odbijam się od dna, powoli. Powstanie za grobów to kwestia czasu. Tom Marvolo Riddle żyje.
Wstaję z łóżka, gdy za oknami panuje jeszcze mrok. Uwielbiam noc, oddaje w pełni moje wnętrze, równie ciemne i pełne tajemnic, których nie da się zauważyć gołym okiem. Właśnie dzisiaj czas na misję, od której zależy los przyszłej bitwy. Czuję w sobie moc, która jest gotowa na wszystko. Nie poddam się - cokolwiek przyniesie mi los.
Jestem potomkiem samego Salazara Slytherina. W moich żyłach płynie błękitna krew założyciela Hogwartu. Tylko on jest godny nosić to miano, tylko on na to zasługuje. Rowena była tylko głupią kobietą. Bez swojego diademu, który ukradła jej własna córka, stała się bezużyteczna dla reszty. Godryk, niby taki odważny i mężny człowiek, a tak naprawdę plugawy zdrajca krwi. Nie wspominam już nawet o Heldze Hufflepuff. Nie dziwie się, że Salazar odszedł od nich. To nie było na jego nerwy. Tak samo postępuję ja. Jestem taki sam jak on. Tutaj, akurat, więzy krwi działają.
- Gotowy?
W drzwiach staje młody Malfoy. Kiwam mu głową w odpowiedzi. Dzisiaj nie mogę za dużo mówić. Muszę się skupić. Porwanie dziewczyny jest kluczem do całej misji.
Wstaję, podchodzę do niego. Patrzy na mnie swoimi intensywnie niebieskimi oczyma. Natura obdarowała go szczodrze, niech korzysta z tego mądrze, tak jak ja.
Wchodzimy. Staję na szczycie schodów. Widzę, że w holu zgromadziła się spora ilość osób. Niektóre kojarzę z widzenia, a reszta to obce osobistości. Zdążyłem zauważyć, że większość z nich trzyma się za nadgarstki. Bardzo interesuje mnie dlaczego.
- Oto Tom Riddle.
Głos Lucjusza Malfoya rozbrzmiewa w moich uszach. Uśmiecham się delikatnie do zgromadzonych. Widzę wiele zdziwionych twarzy.
- To jeszcze dziecko... - zaczął ktoś z tyłu.
- Oszalałeś do reszty, Malfoy?! On jest w wieku twojego syna! Jak ktoś taki ma poprowadzić nas na wojnę?
Powoli tracę cierpliwość. Gestem ręki uciszam wszystkich.
- Biorąc pod uwagę liczbę osób, która tu przybyła, nie jestem w stanie zwyciężyć. Wszystko zależy od taktyki. Pomijając już przywitanie, za które serdecznie dziękuje, nie mamy czasu do stracenia. Dziewczyna może być już na miejscu, a my siedzimy dalej tutaj.
Pozostali zamarli. Nikt nie spodziewa się przecież, że daję radę w tak ciężkim okresie. Nikt nie wierzy w moją bliską relację z Voldemortem. Śmieszne. Przecież nim jestem.
- Ma rację - przyznaje ktoś z tłumu.
Ponownie na mej twarzy pojawia się cień uśmiechu. Schodzę na sam dół. Staje między czarodziejami, wznoszę wysoko głowę.
- Kto był w Australii?
Przez tłum przechodzi cichy pomruk. Czekam.
- Ja, mój syn i żona. We trójkę jesteśmy w stanie deportować wszystkich.
- Doskonale. Pańska godność?
- Nott.
- Jesteśmy Panu wdzięczni, panie Nott.
Rozglądam się po pomieszczeniu. Ludzi nie jest wielu, jednakże uda się. Lepsze to, niż praca w pojedynkę.
- Przygotuj się, Teodorze - mówi mężczyzna w średnim wieku, do swojego syna.
Chłopak jest w moim wieku, wygląda przeciętnie. Gdzie w nim drzemie ta czysta krew? Śmieję się w duchu.
- Gdy dotrzemy, należy się rozdzielić. Dziewczyna ma być żywa. Nie spodziewa się, że ktoś spróbuje ją dopaść. Jest sama, szuka rodziców. Nie będzie to dla nas problem.
Powoli przechadzam się po holu. Mierzę wzrokiem każdego, kogo napotkam.
- Pójdziecie ze mną, drodzy towarzysze?
Cisza zapanowała w Malfoy Manor. Do czasu.
- Idę z nim. To za pamięć mojej siostry.
Narcyza Malfoy jak zwykle ratuje sytuację. Dziwna kobieta, naprawdę dziwna.
- Ja również. - Jej syn stoi za nią murem.
- Jeśli moja żona i syn podejmują się misji, to ja również. Za pamięć poległych z rąk Pottera i jego podobnym. Za nasze rodziny i naszych przyjaciół.
Lucjusz daje radę. Wiem, że po jego słowach nikt nie odmówi. Przede mną ustawia się rząd osób gotowych podjąć wyzwanie.
- Jesteśmy gotowi, Panie Riddle.
Na to czekam, właśnie na tę zgodę.
- Jesteście gotowi, Nottowie?
Kiwanie głowami potwierdza tylko moje przypuszczenia. Są gotowi.
- Do dzieła.
Teodor, jego ojciec i matka stają z przodu. Podchodze do chłopaka i schytam go za ramię.
- Idę z tobą.
Przyłącza się do nas jeszcze siedem osób, wszyscy są gotowi.
- Zaczynamy.
Zanim kończę mówić, czuję szarpnięcie wokół pępka. Nienawidzę tego. Odrzucające. Po chwili moje stopy dotykają ziemi. Wreszcie jestem zadowolony.
- Oto Sydney, panie Riddle.
Stoję w zaułku jednej z ulic. Cuchnie tutaj niemiłosiernie. Okoliczni ludzie zrobili sobie tutaj śmietnik. Wszystkie bezpańskie zwierzęta używają tego miejsca jak kuwety. Na sam koniec między moimi nogami przebiega wielki szczur. Nigdy nie myślałem, że mugole są w stanie wyhodować tak wielkiego osobnika. Zaśmiałem się.
- Gdzie mamy szukać? - pyta Crabbe.
- Draco nam powie.
- Ta dziewczyna ma rodziców dentystów. Nie za bardzo wiem, co to jest...
- Ważne, że ja wiem. Doskonale. Musimy tylko znaleźć odpowiednie szyldy, potem pójdzie łatwo.
Wychodzę pierwszy z tej ciemnicy między wielkie bloki. Słońce lipcowego poranka uderza w mą, jasną twarz. Oślepia mnie. Przyłączam się do tłumu zwykłych mugoli. Idę przed siebie jakby nigdy nic się nie stało. Ci wszyscy ludzie idą do pracy, szkoły. Ja szukam czegoś innego, niezwykłego, poniekąd. Chcę dziewczyny, która ma moc, której nie posiadam. Moc wiedzy o tym, który pokonał Czarnego Pana, chcę wiedzy o Harrym Potterze.
Nie mogę się skupić. To przeklęte słońce razi mnie w oczy. Uważnie wypatruję młodej kobiety. Czuję jej obecność w tym miejscu. Jest tutaj, bardzo blisko. Gdyby tylko pojawiła się na mej drodze...
...Właściwie, mijam informacje. Postanawiam, że zapytam o wszystkie gabinety dentystyczne w tym mieście. Czemu nie? To tylko ułatwienie dla mnie.
- Chce dowiedzieć się, gdzie znajdę dentystę.
Patrzę na młodą kobietę w informacji. Wydaje się zafascynowana moją osobą.
- W Sydney jest ich siedmiu. Podam panu adresy.
Czekam chwilę, aż zapisze je na karetce i poda mi przez okienko. Łapie mnie za rękę, nie spodziewam się tego.
- Ten ostatni jest mój - szepcze.
Wyzwalam się z tego uścisku, odwracam tyłem.
- Żegnam.
Pierwszy adres, jak wskazuje mapa, jest tuż za zakrętem. Od razu wiem, że jej tutaj nie ma. Podążam dalej chodnikiem między ludźmi. Mijam kolejne przecznice, tego zatłoczonego miasta. Tak blisko a jednocześnie tak daleko. Ile mam jeszcze czekać? Może oni coś znaleźli, ale nie mam informacji od nich. Przeklęci Śmierciożercy.
- Uważaj jak idziesz! - warczy na mnie dziewczyna.
Jest niższa o głowę ode mnie. Nie poznaję jej od razu, dopiero jak mnie mija. To właśnie ona. Jestem obok celu mojej podróży. Staje w miejscu. Zawracam.
Śledzę ją. Muszę. Nie mogę przecież przystąpić do ataku w takim miejscu. Nie mogę przecież zdradzić swojej obecności. Nie teraz. Potrzeba mi miesięcy, może nawet lat, aby być na tyle silnym, żeby pokonać tego chłopaka.
Skręca w lewo, potem w prawo. Wygląda na to, że jest zrozpaczona samym pobytem tutaj. Tym lepiej dla mnie.
- Czy wszystko dobrze? - pytam niechętnie.
Automatycznie skierowała swoje oczy w moją stronę. Zabawne. Wyglądają jak mleczna czekolada.
- Nie. Nic nie jest dobrze. - odpowiada.
Jesteśmy stanowczo za blisko siebie. Mam plan, który jest idealny.
- Może jakoś pomóc?
Zastanawia się.
- Nie mam nic do stracenia. Potrzebuję dotrzeć do kilku miejsc tutaj. Szukam dentystów o nazwisku Granger. Są w miarę nowi... - ścisza głos.
Odwracam się za siebie.
- Coś nie tak?
- Nie. To nic takiego. Od pewnego czasu mam wrażenie, że jestem obserwowana.
- Nie masz co się martwić. Przecież masz przy sobie różdżkę, prawda?
Zaskoczona wydaje z siebie krzyk.
- Nie martw się. Również jestem czarodziejem. Wcześniej zauważyłem jak kawałek wystawał ci zza kurtki.
Bacznie obserwuję każdy jej ruch. Nawet najmniejszy może ją zdradzić, a wtedy muszę działać szybko.
Młoda dziewczyna ubrana jest w dżinsy, koszulkę i lekką kurtkę. Na nogach ma sandały. Jest taka normalna, taka przeciętna. Dlaczego taka osoba przydaje się Potterowi? Jeśli jest w niej coś niezwykłego, zamierzam to znaleźć. Zobaczymy.
- No tak. Przepraszam.
Wydaje się strasznie przybita. Nie chcę pytać, przecież i tak wiem, o co chodzi.
- Nie ma za co. Możemy już iść?
Dotrę na pierwsze miejsce, te, w którym już się pojawiłem. Wiem, że tam nie ma jej rodziców. W ten sposób zyskam na czasie.
- Tak, możemy.
Idziemy powoli do miejsca skąd przybyłem.
- Jestem Hermiona - przedstawia się.
- Tom - odpowiadam.
Ramię w ramię podążamy do szyldu widocznego w oddali. Widzę, że dziewczyna zaciska ręce w piąstki. Ma bardzo małe dłonie.
- Myślisz, że ich tutaj znajdziesz?
- Nie wiem.
Cisza, której żadne z nas nie chce przerywać, trwa aż do samego budynku, w którym znajduje się gabinet.
- Wchodzimy?
Bez odpowiedzi wchodzi do środka. Łapie za drzwi, które otworzyła z impetem i idee za nią. Patrzę jak zwalnia przed rejestracją.
- W czym mogę pomóc? - Głos sekretarki kojarzy mi się z drapaniem kota w drzwi. Okropny dźwięk dla mych uszu.
- Szukam dentystów o nazwisku Granger. Usłyszałam, że przyjmują w tym mieście od niedawna...
- Granger? Od dawna tutaj są?
- Mniej niż rok.
- Na pewno nie w naszym gabinecie, proszę pani. Mogę sprawdzić czy w innych placówkach mają kogoś nowego. Proszę chwilę poczekać. Muszę wykonać kilka telefonów.
Bierze słuchawkę do ucha i wykręca numer. Dziewczyna cofa się w moim kierunku.
- A co, jeśli ich tutaj nie ma? - Jestem ciekawy odpowiedzi.
- Nie mam pojęcia. Obym ich znalazła.
- A kim są ci ludzie dla ciebie?
- To moi rodzice.
Znowu ta cholerna cisza. Nie zniosę tego dłużej.
- Mogłem się domyślić. - udaje zmieszanie.
Kobieta kończy rozmowę. Patrzy na Hermionę wyczekująco. Dziewczyna podchodzi do niej ze strachem w oczach.
- Na końcu ulicy znajduje się nowy gabinet. Nie wiedzą jednak, kto tam przyjmuje. Warto sprawdzić.
Na twarzy dziewczyny maluje się widoczna ulga.
- Dziękuję serdecznie.
Odchodzi od stanowiska sekretarki i podchodzi do mnie.
- Chyba musimy iść dalej.
- Nie ma problemu.
Uśmiecham się. Wiem, że w ten sposób sprawię, by ona poczuła lepiej. Tak łatwo oszukuję ludzi.
Kolejny raz przemierzamy ulice. Jest niesamowicie długa i z minuty na minutę zwęża się. Coraz mniej ludzi nas otacza, widocznie jesteśmy w takiej dzielnicy, którą się omija. To dopiero. Jakby wszystko układało się w logiczną całość. Teraz nikogo nie ma oprócz nas. Jest okazja, jestem tak blisko. Zatrzymuje ją.
- Coś się stało?
Przykładam jej palec do ust. Udaję przerażonego, gdy tak naprawdę jestem podekscytowany. Hermiona wygląda, jakby chciała mi coś powiedzieć.
- Ciii...
Czuję obecność moich popleczników. Są blisko. Odkryli nasze położenie. Całe szczęście. Udało im się mnie znaleźć.
- Co się...
Nie jest w stanie dokończyć. Pojawia się grupa śmierciożerców. Wszyscy ubrani na czarno, wszyscy z perfidnymi uśmiechami na ustach. To właśnie oni.
- Uciekajmy - krzyczy.
- Sądzę, że zostaniemy tutaj.
Łapię ją za szyję, przyciskam do jej szyi różdżkę. Jest przerażona, ale i ciekawa. Widzę to w jej oczach.
- Co się dzieje?
- Coś wielkiego, a ty będziesz tego częścią. Wracamy z dziewczyną.
Wydaję polecenie. Większość kiwa głową i deportuje się. Stoję jeszcze z Hermioną na chodniku. Odwracam ją w kierunku szyldu.
- Widzisz? Nie ma tu twoich rodziców. Cudownie, prawda?
Śmieję się cicho, aby nie wzbudzać sensacji. Nikt nie może mi odebrać tego momentu. Nikt.
- Jesteś jego człowiekiem.
- Nie. Ja jestem tą samą osobą, Granger.
Wzmacniam uścisk na szyi kobiety. Za wszelką cenę próbuje wziąć oddech. Nic z tego.
- Zaśnij. Potem będzie tylko gorzej.
Mdleje przez brak tlenu w płucach. Tak jak myślałem - udało się.
Deportuję się trzymając ją w ramionach. To będzie piękny czas. Wreszcie.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro