Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

♱ 4 ♱

┌───── •𑁍• ─────┐
-BSD FANFICTION-
└───── •𑁍• ─────┘

6 lat wcześniej...

— Co myślisz o Odasaku?

Uśmiechnęłam się pod nosem i kątem oka zerknęłam w stronę mężczyzny z kilkudniowym zarostem, zajętym oglądaniem winylowych płyt kilka regałów dalej. Oda nie przejmował się wcale, że nie miał nawet gramofonu.

Dazai siedział na krześle w stylu art deco, trzymając jedną nogę wygodnie przełożoną przez kolano i przyglądał mi się niezabandażowanym okiem.

— Czemu mnie o to pytasz? — chciałam wiedzieć.

Spokojnie sunęłam wzrokiem po grzbietach starych książek oprawionych w materiałowe okładki i kryjące w sobie z pewnością pamięć o latach, których ja nie potrafiłam sobie choćby wyobrazić. Osamu uśmiechnął się beztrosko, wzruszając ramionami.

— Czysta ciekawość. — odparł wymijająco.

Pokiwałam ze zrozumieniem głową, sięgając po powieść z wyszytym na boku wężem.

— To dobry człowiek. Co prawda wypalający się jak zapałka, ale zdecydowanie dobry. — oznajmiłam szczerze.

Uśmiech Dazai'a stał się szerszy, jakby takiej właśnie odpowiedzi się po mnie spodziewał.

— Mówisz to pomimo jego przeszłości?

Przekartkowałam strony, muskając palcami twarde krawędzie.

— To wszystko zależy od punktu widzenia. — wyjaśniłam cierpliwie, nawet na niego nie patrząc.

Chłopak przekrzywił głowę. Czarny garnitur i płaszcz nie postarzały go nawet o miesiąc, mimo że wielokrotnie od naszej krótkiej znajomości, dochodziłam do wniosku, że jego umysł nie pasował do wieku. Był zdecydowanie zbyt inteligentny jak na nastolatka. Nie mogłam powiedzieć, że na jego twarzy pojawiła się ciekawość. Raczej niema zachęta bym mówiła dalej.

— Dla osób, które skrzywdził jest zapewne wcieleniem zła. Mi bezinteresownie zaproponował dach nad głową i zupełnie nowe życie, więc jestem jego dłużniczką. Nie uważam, by jego przeszłość miała dla mnie ogromne znaczenie. W końcu strugany dłutem fragment marmuru nie pozostaje na zawsze bezkształtną bryłą.

— Ale zawsze istnieje możliwość, by rozpadł się na stertę bezsensownych części.

Uniosłam na chłopaka głowę, uśmiechając się szczerze, ciepło i bez cienia zawiści.

— Dlatego dobrze byłoby gdyby ktoś w takiej sytuacji mógł go poskładać.

Dazai zamrugał, od razu pojmując aluzję. Przez chwile patrzył na mnie jakbym była Ateną wyskakującą z głowy Zeusa, po czym zaśmiał się widocznie rozbawiony.

— Ciekawy z ciebie przypadek, Daphne-chan.

Odłożyłam książkę zatytułowaną ,,Wąż z Essex" dokładnie w tej samej chwili, gdy Oda zmaterializował się krok obok mnie z rękami w kieszeniach spodni i tym firmowym bezbarwnym, choć kryjącym w sobie pewną niewinność spojrzeniem.

— O czym gawędzicie?

Nim zdążyłam otworzyć usta, Dazai podjął:

— Daphne obiecała zabić się ze mną następnym razem, gdy będę pił arszenik. — zaświergotał, a moje brwi podjechały do linii włosów.

— Kretyński pomysł. — skwitowałam lakonicznie, otrzymując z jego strony dogłębnie urażone "Heee?"

— Co jest kretyńskie? — Ango podszedł bliżej, trzymając swoją teczkę przy boku i unosząc brew na zaskoczonego moim bezwzględnym komentarzem Dazai'a.

— Otrucie się. —stwierdziłam, zapinając płaszcz i odwracając się od regału z książkami. — Zresztą, najlepiej umiera się ze świadomością, że nie ma się nic do stracenia.

Oda i Ango wymienili ze sobą zmieszane spojrzenia. W ten czas ja wyszłam na chłodny dwór, wyciągając z kieszeni zmiętą paczkę papierosów.

— Młoda i pali? — usłyszałam rozbawiony głos przy uchu, gdy Osamu rzucił mi lekko drwiące spojrzenie. — Nieładnie.

Podpaliłam końcówkę zapalniczką i zaciągnęłam się aż dym figlarnie połaskotał mi płuca. Wraz z wydechem z moich ust wytoczyła się mleczna chmurka dymu. Zerknęłam na chłopaka kątem oka.

— Teraz ja powinnam cię o coś zapytać. — stwierdziłam spokojnie, obserwując jak szatyn wsuwa dłonie do kieszeni spodni i przekrzywia z zaciekawieniem głowę.

— Hmm...? Zamieniam się w słuch.

Zmrużyłam oczy, przyglądając się jego błogiej twarzy i wargom wygiętym w lekkim uśmiechu. Był pełen sprzeczności. Jego ponury tok myślenia nie pasował do wesołego zachowania.

— Dlaczego chcesz umrzeć?

Dazai zamrugał kilka razy, ewidentnie zdumiony moją nagłą ciekawością. Prawda, nigdy nie pytałam ani nie starałam się podtrzymać konwersacji, gdy już padał ten temat, ale nigdy też nie powiedziałam, że mnie to nie ciekawiło. Spojrzał mi w oczy. Jego tęczówki były matowe, bez wyrazu, zupełnie nie odróżniające dobra od zła, rozumiejąc jedynie podręcznikowe definicje, które i tak w ostateczności traciły na sile. Te dwie wartości nie miały dla niego żadnego znaczenia. Mogły być jedną i tą samą rzeczą albo dwiema wykluczającymi się biegunami. Ale coż też z tego?

Dazai uśmiechnął się lekko i pierwszy raz odkąd go poznałam miałam wrażenie, że był to naprawdę szczery uśmiech, nie ukrywający faktu, że chłopakowi w ogóle nie było do śmiechu.

— Nie powiodło mi się w życiu jako człowiekowi. — odparł wymijająco, wzruszając jedynie ramieniem.

Prychnęłam, odwracając głowę i ponownie zaciągając się papierosem.

— Jak nam wszystkim. — odparłam, strzepując popiół na wilgotny chodnik. — Tobie, mnie, wszystkim tym ludziom spacerującym przed nami po ulicach. Wszyscy jesteśmy nieudacznikami. Sekret życia polega na tym, by wcześnie to zrozumieć i się z tym pogodzić.

Chwila obecna...

Wybijałam palcami niezależną symfonię, przeczesując wzrokiem treść zadania, którym miałam zająć się w najbliższym czasie. Piętnaście minut temu doszła dziesiąta zalewając leżące za oknem miasto ciepłym promieniem słońca.

Obok na stole stał do połowy pełny kubek z herbatą, a wokół leżały aureolą rozsypane papiery. Nieudolnie usiłowałam zmusić się do zrozumienia wszystkich danych, ale jak na złość nie byłam w stanie się skupić. W nocy nie mogłam spać, kręcąc się z boku na bok, ostatecznie zwalając winę na jetlaga, a nie na męczące mnie myśli. W korytarzu minęłam się z wychodzącym Rayem, który szedł pobiegać o świcie, a ja w ten czas zagotowałam wodę i przysiadłam do otrzymanych od szefa dokumentów.

Moja uwaga ciągle odlatywała do biura Mori'ego, gdzie najwyraźniej ją pozostawiłam, bo ledwie pamiętałam drogę powrotną. Może w rzeczywistości to nie było nic istotnego? Może wyolbrzymiałam i tak naprawdę nie miałam czym się przejmować, a moje złe przeczucia były wyłącznie skutkiem nieleczonej schizofrenii?

Westchnęłam cicho, po raz wtóry zmuszając się do prześledzenia skrzętnie poukładanych danych.

Za cel tym razem została obrana grupa przedsiębiorców zajmująca się przemytem broni, z którą Mafia miała dobić targu. Odnowić kontrakt, czy jakieś inne zupełnie nieinteresujące mnie gówno. Ja, Ray i kilku innych egzekutorów, których nazwiska raptem obrzuciłam pobieżnym zerknięciem, mieliśmy upewnić się, że do owego porozumienia dojdzie. Całe przedsięwzięcie miało mieć miejsce na balu maskowym, organizowanym przez jakiegoś napuszonego polityka, u którego szef zaskarbił sobie sympatię. Wysłał mu zaproszenie, ale z nieznanych mi względów Mori nie mógł osobiście wziąć udziału, dlatego wysyłał swoich przedstawicieli.

Przyjrzałam się imionom wchodzącym w skład Klubu Pickwicka, ale żadne nic mi nie mówiło. Zdecydowałam się więc względnie zapamiętać patrzące na mnie ze zdjęć twarze, dłuższą uwagę poświęcając głównemu dowodzącemu, imieniem Charles Dickens. Nie wyróżniał się szczególnie, lecz nie można było odmówić mu uroku. Głowę zdobiła mu burza złotych, przeplatanych srebrnymi nitkami włosów, a pod okiem błyszczał złotawy monokl. Nosił się raczej staromodnie, jak człowiek wyciągnięty z manieryzmu, jednak w żaden sposób nie ujmowało to jego charakterowi.

Zapukałam palcem o stół. Coś mi tu nie grało. Intuicja, mimo że nie zawsze miałam z nią przyjazny kontakt, podpowiadała mi, że patrzący na mnie z fotografii był kimś więcej niż zwykłym człowiekiem. Obdarzonym? Cóż, to z pewnością, chociaż nigdzie w dokumentach nie widniała żadna informacja z tym związana. Może było to ściśle tajne?

Cokolwiek innego, nie podobało mi się to.

Usłyszałam klucze chrzęszczące w drzwiach, więc podniosłam głowę, by zaraz później wbić wzrok w wysoką postać mojego przyjaciela, przekraczającą próg.

— Siema. — rzucił, ściągając sportową torbę z ramienia.

Uniosłam kubek z podobizną gęsi w geście pozdrowienia, nie odrywając oczu od dokumentów. Ray przeciął salon i mimochodem zajrzał mi przez ramię.

— Co to za poryte fanfiction?

Wskazałam na identyczną teczkę leżącą na głośniku w kącie salonu i zerknęłam na chłopaka z grymasem dezaprobaty na twarzy.

— Też powinieneś je przeczytać. Leży w piramidzie twoich śmieci i się kurzy.

Uniósł na mnie brew, zdejmując koszulkę przez głowę i wrzucając do kosza na pranie.

— Czyli to jakaś misja?

Och, jakiż on błyskotliwy.

— Może być nawet darmowym bonem na lekcje pole dance'u, ale jak długo widnieje na nim podpis Mori'ego, nie powinieneś odkładać sprawdzenia jego zawartości. — zrugałam go, bawiąc się w palcach długopisem.

Zaśmiał się i po chwili poczułam za plecami jego obecność, gdy położył jedną rękę na oparciu mojego krzesła, a drugą na stole, pochylając się nieco.

— ,,Klub Pickwicka"? — zmrużył oczy — Co to za cholerstwo?

— To — wskazałam kartkę z krótkim opisem organizacji — Są ludzie, z którymi musimy się dogadać. — powiedziałam także do siebie, by samej upewnić się w swojej racji — Mam nadzieję, że masz ładną sukienkę na bal.

— Bal?

Odwróciłam do niego głowę.

— Ty naprawdę nie ruszyłeś tego zlecenia, Ray?

— Słuchaj, miałem urlop.

— Znaczy weekend, tak jak wszyscy?

Uniósł dłoń, jakby chciał mnie uciszyć.

— Zerknąłem na to jakiś czas temu — zaczął wolniej, nie dając mi dojść do słowa — I wiem, że dzisiaj zaczynamy.

Zastukałam palcami w stół, obserwując rozchodzące się marszczenia na hebanowej tafli herbaty. Hm, ciekawe kiedy chciał wnikliwiej zaznajomić się z treścią tych papierów? Znając go byłby w stanie przypomnieć sobie o nich stojąc w kolejce do wejścia.

— A ty masz w co się włożyć? — zapytał, idąc do lodówki, by wyciągnąć z niej zimną butelkę wody. — W twojej szafie jest tyle męskich ubrań, że bardziej prawdopodobne jest znalezienie balowej sukni w kuchennym zlewie. — oparł się o filar naprzeciw mnie, bacznie lustrując wzrokiem. — Skąd właściwie je masz?

Skubnęłam skórę kciuka, nie odrywając wzroku od stery kartek.

— Błędy przeszłości. — ucięłam, przypominając sobie wszystkich kolesi, z którymi spotykałam się w młodości.

Nie było ich, co prawda wielu, szczególnie, że później skupiłam się na jednym, ale to nie zmieniało mojego uwielbienia do męskich, za dużych, koszul i perfum... To taka... Niewinna słabość. Przez moje puszczone luzem myśli przelatywały obrazy, wspomnienia i wizerunki znajomych twarzy i właśnie wtedy zdałam sobie sprawę, że nawet teraz otaczali mnie sami faceci. Popijający chłodną aque Ray. Mój szef. Były przełożony. Członkowie Mafii, z którymi miałam najbliższy kontakt.

Jęknęłam sama do siebie świadoma górującego na de mną testosteronu. Jeszcze chwila, a zacznę gadać jak oni.

— Czyli nie masz w co się włożyć? — podjął ponownie, nawet na mnie nie patrząc.

Oparłam wygodniej plecy o krzesło, obracając w palcach długopis.

— Przywiozłam parę rzeczy z Paryża. — poinformowałam go i zerknęłam na jego nagie ramiona, gdy stał obrócony do mnie tyłem.

Zmrużyłam oczy, wyobrażając sobie odpowiednio skrojony garnitur opinający jego ostro zarysowane mięśnie.

— Ale domyślam się, że ty potrzebujesz się wyposażyć. — uśmiechnęłam się, zyskując jego uwagę.

Podparł się po bokach, wzdychając z niemocą.

— A liczyłem, że będę mógł tego uniknąć...

Zaśmiałam się i wyjrzałam przez okno. Zapowiadał się piękny dzień.

— W takim razie wybieramy się na zakupy. — oznajmiłam, wstając z krzesła, nie czekając aż on wyrazi swoją opinię. Nie musiał, bo podjęłam już decyzję, a teraz udawałam się do łazienki, by się odświeżyć.

— Ha? Nie no, może nie wyciągajmy pochopnych wniosków... — jęknął mi za plecami, ale ja już zamykałam drzwi.

— Bądź gotowy za pół godziny!

Chociaż bardzo niechętnie i wraz z nieustannym kręceniem nosem, ostatecznie udało mi się zaciągnąć Ray'a do auta i wbić w mapy google lokalizację galerii handlowej.

— Nie znoszę zakupów. — burknął patrząc na drogę jakby była uporczywą babcią z moherowym beretem, na co tylko pokiwałam głową.

— Wiem. Ja na przykład nie lubię lekarzy, ale podobnie jak ty teraz, chodzę do nich dla własnego dobra. — oznajmiłam, wyglądając przez przyciemnianą szybę matowego porche.

Ray wygiął lekko brew, trzymając ręce na kierownicy i obserwując migającą sygnalizację świetlną.

— Żartujesz, prawda?

Zaśmiałam się pod nosem, oglądając mijające przed oczami budynki, aż zawiesiłam wzrok na wysokiej, oszklonej kamienicy Ministerstwa Wydziału Specjalnych Zdolności. W mojej głowie zapaliła się ostra lampka, a ekscytacja związana z rodzącym się w głowie pomysłem i pragnieniem odkrycia tego, co zostało przede mną zatajone sprawiła, że prawie nie mogłam usiedzieć w miejscu.

— Ray? Mógłbyś się tu zatrzymać? Potrzebuje coś załatwić. — powiedziałam, nie tracąc czasu by dłużej się zastanawiać.

Młody mężczyzna zamrugał, zerkając na mnie kątem oka.

— Co? Teraz?

— Tak. Zrobię to szybko i do ciebie przyjadę. Złapię taksówkę. — obiecałam, patrząc błagalnie na przyjaciela.

Jego wzrok wyrażał dezorientacje.

— Jasne, w porządku. Napisz jak skończysz. — poprosił, a mnie zrobiło się dziwnie ciepło.

Ten facet był tak bezkonfliktowy i bezproblemowy, że żałowałam, że w naszej przyjaźni to ja byłam czerwoną flagą. Nie zasługiwał, by obracać się w towarzystwie ludzi toksycznych, chociaż, był przecież cholernym członkiem Portowej Mafi. Co nie zmieniało faktu, że nie pasowała do niego ta profesja.

— Jesteś cudem, Ray. — powiedziałam, czekając cierpliwie aż zatrzyma się na najbliższym zjeździe, po czym z przyklejonym do twarzy uśmiechem wyszłam z samochodu. — Zadzwonię. — powiedziałam jeszcze przez otwarte okno, a on w odpowiedzi tylko kiwnął z rozbawionym uśmiechem głową.

Odeszłam kawałek, przerzucając skórzaną torebkę przez ramię, po czym usłyszałam za plecami wołanie.

— Oi! Maurier! — odwróciłam się i zmarszczyłam brwi na widok zatopionej w obawie twarzy mojego przyjaciela. — Nie dociekaj.

Coś we mnie drgnęło, ale to uczucie nie było na tyle silne, bym nie potrafiła zmusić się do krótkiego przytaknięcia i pięknego uśmiechu. Udałam się w stronę rozległych schodów, prowadzących po kamiennych stopniach do ogromnych drzwi Ministerstwa.

Chciałam mieć chociaż punkt zaczepienia, niewinne przypuszczenie odnośnie tego, o co chodziło Mori'emu i wszystkim moim znajomym w Mafii, a jeśli w grę wchodziło powszechne doinformowanie w kategorii kwestii wszelakich, doskonale wiedziałam do kogo się udać. Liczyłam tylko, że fakt, iż otrzymał przywileje i władzę nie zmusi mnie do czekania z bilecikiem w kolejce albo umówienia się na odpowiedni termin.

Potrzebowałam porozmawiać i przeczuwałam, że on był jedyną osobą, która mogłaby odpowiedzieć mi na zadane pytania, a przy okazji doskonale zrozumieć moją sytuację. W końcu Ango był ostatnim człowiekiem, który tak jak ja, najbliżej przyjaźnił się z Odasaku i Dazai'em.

Przekroczyłam próg wkraczając do przestronnego holu, po którego połyskujących kamiennych kafelkach chodzili spieszący do swoich izb ludzie. Przytrzymałam mocniej przy sobie torebkę, rozglądając się w tłumie. Podeszłam do ustawionych w stosownych odległościach stanowisk, gdzie za okienkiem pracowały zajęte swoimi sprawami kobiety.

— Przepraszam, gdzie mogę szukać Pana Sakaguchi Ango? — zapytałam grzecznie, ściszając głos.

Kobieta wskazała windę i podała mi piętro wraz z numerem drzwi, za co uprzejmie podziękowałam, bez słowa udając się w wyznaczonym kierunku.

Czułam napięcie. Nie wiedziałam czy dlatego, że nie widziałam tego mężczyzny od pięciu lat, czy dlatego, że sprawa, o której nie mogłam przestać myśleć do bólu zdawała się być powiązana z Dazai'em.

Wobec Ango mogłam być na dobrą sprawę całkiem obcą osobą, bo nawet jeśli przyjaźniłam się z Odą nie sprawiało to nagle, że z okularnikiem łączyła mnie podobna więź. Nie przypominałam sobie bym wybierała taki pakiet. Nawet jeśli chciałam zaskarbić sobie jego sympatię, Ango zawsze wydawał się wobec mnie odrobinę zdystansowany. Nie miał żadnych powodów, by chcieć mnie widzieć, czy też by udzielać mi jakichkolwiek informacji, ale nie posiadałam lepszych opcji.

Zresztą chciałam wierzyć, że jeśli poruszę temat Osamu, mężczyzna z czystej wrażliwości i zwykłej ludzkiej empatii powie mi, co wie. Dazai był w końcu także jego przyjacielem.

Stanęłam przed ciężkimi, poważnie wyglądającymi drzwiami. W tej chwili zdałam sobie sprawę, z jak cholernie trywialnym powodem się przed nimi znajdowałam, ale byłam w stanie to zaakceptować.

Zapukałam trzy razy.

— Proszę.

Zachęcona tym cichym zaproszeniem, nacisnęłam klamkę stając w progu i zamykając za sobą drzwi. Wyglądał dokładnie tak samo jak go zapamiętałam. Rozwichrzone, ciemne włosy, nieszczególnie estetycznie zaczesane do tyłu, garnitur dopasowany do niego w taki sposób, by podkreślał jego smukłą i drobną sylwetkę oraz okrągłe okulary, zawzięcie odbijające słoneczne światło.

Nie podniósł wzroku znad laptopa, nawet nie dając mi żadnego sygnału, że w ogóle zarejestrował, że weszłam.

— Miło cię widzieć, Daphne-san. — odezwał się po krótkim milczeniu.

W jego głosie nie pojawiła się żadna nuta świadcząca o jego chęci bądź niechęci w moją stronę. Był to raczej zwyczajny ton, przeznaczony dla wszystkich, zaglądających do niego klientów.

— Długo cię nie widziałem. — przyznał ze spokojem.

Jego okulary błyszczały, nie pozwalając mi zajrzeć w jego oczy i sprawdzić, czy nie ukrywał przede mną czegoś, co mogłyby wyrazić tylko one. Wzięłam głębszy wdech.

— Cóż, nie było mnie przez pewien czas w Japonii. — powiedziałam, a on wreszcie podniósł wzrok.

Serce mocniej mi zabiło. W ten sposób nie patrzyło się na osobę, powiązaną ze sprawami biznesowymi, a raczej na kogoś z kim dzieliło się pewne doświadczenia, z których później wyniknęła swoista bliskość. Nigdy nie czułam żeby z Ango łączyła mnie szczególna więź. Zamiast tego zbliżyła nas strata dwóch bliskich ludzi i właśnie to dostrzegłam w jego piwnych tęczówkach. Że wiedział, że w końcu się zjawie.

— Wakacje? — zapytał zwyczajnie, splatając ręce na linii ust i układając łokcie na blacie.

Uśmiechnęłam się do siebie, nabierając pewnej odwagi, mimo że dalej nie czułam się stuprocentowo pewna, zamknięta z nim sam na sam między czterema ścianami. 

— Coś w tym rodzaju. — odparłam, a on skinieniem wskazał miejsce przed sobą.

Z zaciśniętym gardłem przestąpiłam kilka sztywnych kroków w stronę krzesła i usiadłam, zakładając nogę na nogę.

— Zatem, w czym mogę ci pomóc?

Skubałam palcami fragment mojej spódnicy, na moment błądząc wzrokiem po wypolerowanej podłodze.

— Myślisz o nich czasem? — spytałam lekko.

Ango zawiesił wzrok na nieokreślonym punkcie przed sobą i głęboko westchnął, odchylając się na oparcie krzesła. Wiedział, że nie przyszłam rozmawiać o resortach rekreacyjnych.

— Znacznie częściej niżbym chciał. — odparł szczerze, co ja skomentowałam przedłużonym kiwnięciem.

Zagryzłam dolną wargę.

— Ciekawe czy Oda i Dazai cieszyliby się, że poszliśmy naprzód. — rzekłam, gapiąc się w nienazwany punkt przed sobą.

Ango schylił głowę, a szkiełka okularów błysnęły odbijanym słońcem. Naprawdę byłam ciekawa jego odpowiedzi. Ango nie wyglądał na osobę, która zakopałaby się pod kołdrą, całymi dniami opłakując śmierć przyjaciół, ale przecież ludzie, jeśli tylko chcieli, mogli być wspaniałymi aktorami. 

— Cóż, nie ma się co tym zadręczać. — uciął, poprawiając oprawki zsuwające mu się niżej na nosie. — W końcu oboje nie żyją.

— Racja. — skinęłam, patrząc na swoje buty.

W chwili kiedy umiera człowiek dotychczas prowadzone życie staje się dziwne. Pomieszczenia zbyt puste, miasto zbyt ciche... Wiele razy przyłapywałam się na tworzeniu różnych scenariuszy, gdzie powiedziałabym lub zrobiłabym coś inaczej. W jakiś inny sposób poprowadziła tą historię. Zadręczałam się myślami, w których wynajdowałam tuzin lepszych rozwiązań, za których sprawą może dalej moi ukochani ludzie mogliby żyć. A przecież ja najlepiej wiedziałam, że raz odebrane życie jest procesem nieodwracalnym. Biletem w jedną stronę.

Czułam, że Ango przygląda mi się subtelnie. Nie przerywałam wiszącej między nami ciszy, ale jemu widocznie ona nie odpowiadała, bo wreszcie podjął:

— Świat niezależnie od chwili zawsze idzie na przód, Daphne-san. A my aby nie niweczyć ofiary naszych przyjaciół musimy egzystować dalej. Zacisnąć zęby. Przecierpieć ból. Pozwolić żeby czas wyleczył rany. Ostatecznie cierpienie nie trwa wiecznie, więc przychodzi czas i na to, by wziąć spełniony wdech.

Przez chwile nic nie mówiłam. Słuchałam z pełną uwagą wypowiadanych przez niego słów. Miałam ochotę uśmiechnąć się do niego szczerze i wyznać, że to chyba najdłuższa wypowiedź jaką kiedykolwiek mnie uraczył, ale w mojej głowie widniała wyłącznie jedna myśl...

— Czas nie leczy ran, Ango. — podniósł na mnie wzrok, a z wyrazu jego twarzy mogłam wyczytać, że był zdumiony. — Pozwala im ropieć, by w ostateczności pozostawić po sobie pamiętliwą bliznę, którą musisz nauczyć się nosić. Patrząc na nią nie czujesz się wcale lepiej, tak jak to jest przy oglądaniu rodzinnych zdjęć. Napawa cię smutkiem i świadomością, że pozostanie z tobą do samego końca. — skończywszy, skrzyżowałam z nim spojrzenia. Patrzył na mnie uważnie, z miną wyrażającą głębokie współczucie.

Odchrząknęłam, odwracając pospiesznie wzrok. Cóż, może mój komentarz był zbędny.

— Daphne...

Nim dokończył, z cichym "ach" zanurkowałam ręką w odmętach torebki. Sakaguchi obserwował mnie z lekko zmarszczonymi brwiami, a gdy położyłam na blacie złożone kartki papieru posłał mi pytające spojrzenie.

— Przyszłam, bo chciałam byś sprawdził dla mnie tych ludzi. — oznajmiłam, wstając i odrzucając jasne włosy na plecy. — Wiem, że masz dużo pracy, ale chyba mógłbyś na to zerknąć? Tak po starej znajomości. — mrugnęłam, a on niepewnie wziął do ręki złożone strony.

— Klub Pickwicka? — spytał, widząc tekst zapisany wytłuszczonym drukiem. Spojrzał na mnie błagalnie. — Daphne, przecież wiesz, że nie pracuję już dla Mafii.

— I nie robisz tego dla nich, a dla mnie. — uśmiechnęłam się promiennie, w sposób, który w ogóle nie pasował do moich poprzednich, ponurych słów. — Będę ci bardzo wdzięczna.

Po tym zapewnieniu odwróciłam się na pięcie, kierując kroki w stronę drzwi.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro