Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

♱ 3 ♱

┌───── •𑁍• ─────┐
-BSD FANFICTION-
└───── •𑁍• ─────┘

Chłód tego wieczora nie był na tyle dotkliwy, by Chuuya zrezygnował z nieśpiesznego spaceru. Zimny prysznic nie spełnił swojego zadania i nie zmył z jego umysłu nawarstwiających się, a zarazem irytujących myśli. Nie cierpiał tego denerwującego uczucia, gdy nachodziła go świadomość, że powoli zmieniał się w jedną z tych osób, która musiała w żywe oczy okłamywać swoich przyjaciół.

— Cholerna łajza... — warknął do siebie, przecierając dłonią zmierzwione na karku włosy.

Nie rozumiał w czym Mori miał swój cel. Sam był zaskoczony na wieść, że Daphne, kobieta która z dnia na dzień zniknęła z jego życia, w pewnym momencie wróciła niczym duch z zaświatów i zdecydowała się żyć między ludźmi Mafii, między bolesnymi wspomnieniami jakby pięć lat temu nic zupełnie się nie wydarzyło. Jednocześnie nie mógł pojąć, dlaczego szef zatajał przed nią prawdę. Domyślał się, że w takim razie sprawa morderstwa również powinna pozostać z dala od niej, bo w końcu Ougai zadecydował, by wspomóc się umiejętnościami Agencji. Miał za dużo do stracenia, aby pozwalać swoim ludziom ginąć. Mogło to znaczyć tyle, że albo przeciwnik był na tyle silny, by nie można było go lekceważyć, albo Mori zdurniał na starość.

Plus liczył na załatwienie problemu po cichu. Z dala od tłumów. Z dala od du Maurier.

Nakahara stanął przed eleganckim barem, zachowanym w dość ciemnym, loftowym stylu z przestronną szybą i oszklonymi drzwiami wychodzącymi na stonowane, przyciemnione wnętrze. Bez ociągania przekroczył próg, kiwając krótko głową do starszego barmana i obrzucając przelotnym spojrzeniem regał zapełniony butelkami z winem. Ruszył do miejsca obok krętych, metalowych schodów, już z daleka krzywiąc się na widok siedzącego na kanapie młodego mężczyzny w długim, beżowym płaszczu. Teraz kiedy wreszcie stanął przed Dazaiem Osamu, beztrosko popijającym korzenną herbatę, miał ochotę profilaktycznie mu przywalić.

Szatyn musiał wyczuć bijącą od dawnego partnera wściekłość, bo uśmiechnął się lekko, z kubkiem przy ustach.

— Miło cię widzieć. — powiedział lekko, nawet na niego nie patrząc ani nie dając po sobie znać, że powrót Daphne, jego byłej bratniej duszy, cokolwiek dla niego znaczył.

Gdy Dazai podniósł na Chuuye spojrzenie kasztanowych oczu, rudzielec miał wrażenie, że przelewa się w nich czerwone wino.

— Chuuya-kun.

Daphne

Kiedy wyjeżdżałam od mechanika zmrok zdążył zapaść między ulicami Jokohamy, prowadząc nieustanną potyczkę z intensywnym światłem przydrożnych lamp. Nie chciałam jeszcze wracać do mieszkania, dlatego ukłuło mnie uczucie zadowolenia, bo gdy stanęłam przed wysokim apartamentowcem zauważyłam znajomą sylwetkę krzątającą się w kuchennym oknie na trzecim piętrze.

Zapukałam do drzwi z żałosną cierpliwością wyczekując odgłosów kroków po drugiej stronie. Nie liczyłam, że Angela zechce mnie wpuścić, ale miałam nadzieję, że przynajmniej mnie nie zignoruje. Po tym, co się między nami wydarzyło z czystego obowiązku przynajmniej na to powinna sobie pozwolić. I ona także czuła to zobowiązanie, chociaż w każdym spojrzeniu zawierała pokaźną ilość niechęci, jakby tym sposobem chciała mnie odstraszyć. W swoich progach przyjmowała mnie nie z powodu skruchy i żalu, a z czystego przymusu.

Zapukałam raz jeszcze i tym razem po kilku uderzeniach serca usłyszałam charakterystyczne brzęczenie tysiąca niezliczonych zamków przy klamce, a następnie blada twarz mojej jedynej siostry pojawiła się w wąskiej szparze.

— Wróciłaś. — zauważyła, a w tym stwierdzeniu nie zabrzmiała nawet szczypta radości. Zachowało natomiast naturę rozczarowującego oświadczenia i przyjęcia do wiadomości suchego faktu. Nie zrobiło to na mnie większego wrażenia.

— Bonjour. — uśmiechnęłam się tak szczerym uśmiechem na jaki było mnie stać i uniosłam dłoń. — Mam coś dla ciebie.

Widziałam jak jej oczy z minuty na minutę z niezadowolenia zmieniają się w zaciekawienie. Była łasa na wszelkiej maści łapówki, zwłaszcza jeśli chodziło o pieniądze. Nie musiała się o nie martwić, bo regularnie dokładałam się do płacenia rachunków, ale nigdy nie odmówiłaby dodatkowych groszy, szczególnie jeśli w grę wchodziła wizja nocy z rozcieńczoną wódką.

Odstąpiła krok do tyłu, otwierając przede mną drzwi na tyle bym mogła przejść, ale nie za bardzo, bym przypadkiem nie pomyślała, że obudził się w niej przejaw gościnności.

— Arthura nie ma w domu? — zapytałam, przekraczając próg i zdejmując buty.

— Wyjechał na jakieś kolejne bezsensowne spotkanie ambasady. — machnęła ręką, mamrocząc pod nosem, jakby na ten temat (ani żaden inny) nie miała ochoty rozmawiać.

Pokiwałam ze zrozumieniem głową, idąc za siostrą w stronę kuchni. Wkroczyła do niewielkiego pomieszczenia z lodówką wciśniętą między kuchenkę a ścianę i bez pytania, czy mam ochotę czegoś się napić, zaczęła przygotowywać herbatę. Usiadłam na krześle przy niewielkim stoliku, wyglądając przez okno. Niebo poczerniało, otulając pobliskie drzewa i kamienice czarnym, nieprzeniknionym prześcieradłem.

— Zatem? — odwróciłam głowę, napotykając wątłą i wyraźnie wychudzoną pod szlafrokiem postać Angeli, teraz bacznie obserwującą każde moje najmniejsze drgnięcie. — Po co wróciłaś? — zapytała, prawie oskarżycielskim tonem.

— Chcąc nie chcąc, tęskniłam za tym miastem. — wzruszyłam ramionami, bawiąc się pierścionkiem na palcu.

Nie liczyłam na pokrzepiającą, typowo siostrzaną rozmowę. Chciałam zobaczyć, jak dawała sobie radę, a właściwie czy w ogóle... Może też upewnić się, czy nie jestem w stanie zrobić nic, by zyskać jej przychylność nawet jeśli przecież tak dawno straciłam w to wiarę. Pozostawała mi wyłącznie złudna nadzieja, niknąca za każdym razem, gdy się tu pojawiałam.

— A jest tu za czym tęsknic? — spytała retorycznie, nie oczekując ode mnie odpowiedzi.

— Zawsze uważałam, że zachody słońca w Jokohamie są wyjątkowo zjawiskowe.

— Gdziekolwiek byś nie była, wszędzie wyglądają tak samo.

— Zdziwiłabyś się.

— Dlaczego? Wszyscy żyjemy pod jednym niebem.

— To czemu ja uważam, że to piękne zjawisko, a ty nie?

— Nie wiem, może dlatego, że budzi się w tobie romantyczka z czasów, kiedy jeszcze miałaś tego swojego mafioso.

Zacisnęłam szczękę, aż poczułam jak bolą mnie zęby. Moja siostra doskonale wiedziała, którą strunę poruszyć, by umiejętnie grać mi na nerwach, ale byłam zbyt zmęczona, a zarazem zbyt sfrustrowana świadomością, że wszystkie nasze spotkania kończyły się tak samo, żeby ponownie z nią walczyć.

— Nie mów tak...

— A mylę się? — przerwała, wręcz jakby nie mogła doczekać się, by wytknąć mi przeszłość prosto w twarz. — Dla niego porzuciłaś zwykłe, normalne życie i stałaś się częścią kryminalistów.

Czułam jak powoli wściekłość zaślepia wszystkie moje zmysły. Bolało. Dalej, kurwa, bolało, gdy mówiła te wszystkie okrutne rzeczy, mimo że nie byłam już szesnastolatką z zaburzonymi hormonami.

— Stałam się jego częścią nie przez niego, a przez Ode, który jako jedyny wyciągnął do mnie rękę. — wycedziłam przez zaciśnięte zęby, tracąc tak skrzętnie pielęgnowaną we mnie cierpliwość. — W porównaniu do mojej rodziny, która nawet nie pokwapiła się, by mnie szukać.

— Twoja rodzina była przekonana, że nie żyjesz.

— Dlatego teraz możesz winić mnie za to, że w wieku kilkunastu lat, kiedy nie miałam obok siebie nikogo, dołączyłam do ludzi, którzy nadali mi jakąś wartość?

Prychnęła, zaplatając ręce pod biustem i zmarszczyła brwi, ciskając we mnie gromy.

— Ale dlaczego w dalszym ciągu z nimi jesteś? Masz przyjaciół, masz rodzinę. Możesz na powrót poszukać swojej drogi w życiu, a nie spisywać się na śmierć.

Zerwałam się z miejsca, aż krzesło, na którym siedziałam zgrzytnęło o kafelkową podłogę. Furia gotowała się w moich żyłach, a nieprzyjemny, okrutnie znajomy ból rozsadzał mnie od środka. Nie miała pojęcia o czym mówiła. Rzucała faktami na prawo i lewo, nie zadając sobie trudu, by chociaż sprawdzić ich autentyczność, ale nie to uderzyło we mnie najbardziej.

— „Spisywać na śmierć"? — musiałam przymknąć powieki, by krew mnie nie zalała — Nie było cię ze mną połowę mojego pieprzonego życia i nie jesteś nawet świadoma, co przeszłam.

— Ale jestem w nim teraz. — zauważyła, niemal z pretensją.

— Tego nie nazywam życiem, Angela. — weszłam jej prawie w słowo, mrużąc z żalem oczy. — Nie było cię w znacznej jego części i nie mogłaś w nim być, więc nie myśl, że cię za to obwiniam, ale dla twojej wiadomości, tego — zaakcentowałam dobitnie — nie nazywam życiem. Dlatego, że umarłam dawno temu. Nie liczę także, że twoje kurewsko żałosne zachowanie względem mnie zmieni się na lepsze, ale jeśli już musisz wiedzieć, moja śmierć nie nastąpiła wraz z odejściem Dazai'a. — zacisnęłam mocno dłonie w pięści — To był długotrwały proces, zaczynający się wtedy, gdy moja własna rodzina zdecydowała się mnie porzucić. Gdy wolała uznać, że jestem trupem zamiast choćby spróbować znaleźć na to dowód. Każda cząstka mnie umierała wraz z ważnymi dla mnie osobami, w tym mamą i tatą, mimo że wiedziałam, jak bardzo mnie nienawidzili. Umierałam razem z moim przyjacielem, jedyną osobą, która nie krzywiła się ani nie reagowała entuzjastycznie jakby odnalazła Świętego Grala, gdy padała wzmianka o mojej zdolności, a odejście miłości mojego życia było tylko gwoździem do trumny.

Angela nie odezwała się słowem, nawet nie poważyła się podnieść nieporuszonego wzroku, gdy ja w dalszym ciągu wbijałam w nią szpile.

— Więc nie mów mi — powzięłam znowu, na moment przerywając, by zmusić nieprzyjemnie zaciśnięte gardło do współpracy. — Nic o śmierci, Angela.

Wpatrywałam się w jej milczącą postać, niezdolna, by nie skrzywić się z frustracji. Nic co bym powiedziała ani zrobiła nie zmieniłoby tego, że moja własna siostra mną gardziła. Za każdym razem jasno dawała mi do zrozumienia, że nie chciała mnie znać. Zawsze z takim samym niezadowoleniem witała mnie w progach, więc czemu nie potrafiłam odpuścić? Czemu uparcie jej pomagałam, mimo, że mnie o to nie prosiła? Czemu przychodziłam za każdym razem, gdy Arthur dzwonił o niezapowiedzianej godzinie i prosił bym pomogła zająć się jego żoną, mającą zbyt wielką słabość do alkoholu?

Dlatego że była ostatnią osobą, z którą łączyli mnie Ci sami ludzie? Prawdziwe więzy krwi? Nie złote słowa o pokrewieństwie dusz, a realistyczne korzenie? A może fakt, że nie zniosłabym straty kolejnej osoby, zwłaszcza, kiedy okazało się, że nie była martwa?

Wbiłam tępy wzrok w stół. Nie wiedziałam czy to co robiłam było tego warte, ale z jakiegoś powodu nie dbałam o to. Wyciągnęłam z torby zaklejoną kopertę i bez słowa rzuciłam na stół. Angela wyczuwając chrzęszczące banknoty przepłynęła wzorkiem na blat, dalej uważając, by przypadkiem na mnie nie spojrzeć.

— Nie wydaj wszystkiego na alkohol. — powiedziałam zwyczajnie, tak jak to robiłam ostatnim i poprzednim razem.

Wiedziałam, że mnie nie posłucha. Nie odpowiedziała, milczeniem dając mi do zrozumienia, że w jej mniemaniu rozmowa zastała skończona. Wyczuwając aluzję, westchnęłam bezgłośnie i zabrałam swoją skórzaną kurtkę z krzesła, udając się do drzwi.

— Pozdrów Arthura. — rzuciłam na odchodne i wyszłam.

Powietrze,  pomimo chłodnego wieczora, było znacznie cieplejsze niż między czterema ścianami mieszkania Angeli. Przez chwile pozwalałam sobie bez wyrazu stać na kamiennych stopniach i bezbarwnie gapić się w przestrzeń.

Tęskniłam. Łzy szczypały mi powieki, a warga drżała niebezpiecznie. Mocno zacisnęłam palce w pięści, by nawet przed samą sobą nie okazać słabości. Brakowało mi go. Cholernie bardzo. Pogodzona z jego śmiercią dalej czułam nieuzupełniony brak, który nie zapełniłyby żadna nowa znajomość, czy ilość papierosów.

Wyciągnęłam z pełnej paczki jednego i wsunąwszy między wargi odpaliłam zapalniczką, zaciągając się głęboko.

Nieskończone pustkowie. Czułam się jak na nieskończonym pustkowiu, które pochłaniało każdą nową napotkaną osobę, każde przyjemne wspomnienie i wszystkie miłe uczucia, ostatecznie zawsze pozostawiając mnie samą.

Jakby Bóg, czy jakiś inny wybitnie kiepski lalkarz potrzebował Kozła Ofiarnego.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro