Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

♱ 2 ♱

┌───── •𑁍• ─────┐
-BSD FANFICTION-
└───── •𑁍• ─────┘

Stanęłam przed drzwiami do mojego mieszkania w nieco zrezygnowanym nastroju. Dziesięć razy dzwoniłam do przyjaciela, który zobligował się zająć apartamentem pod moją nieobecność, ale co nie było wcale kuriozalnie dziwne, Ray oczywiście nie odbierał. Puściłam rączkę walizki i nacisnęłam dzwonek. Po niecałych pięciu minutach z drugiej strony usłyszałam przygłuszone dźwięki, świadczące o rozgrywającym się zamieszaniu. Najpierw szybkie kroki i jedno głośniejsze uderzenie, jakby osoba w środku prawie targnęła się na własne życie, a zaraz później drzwi otworzyły się na oścież.

W progu zatrzymał się nie kto inny, jak mój drogi przyjaciel Ray Bradbury, ubrany jedynie w ciemne bokserki. Jego oczy rozszerzyły się, jakby korytarz przeistoczył się w zaginioną Atlantydę, a ja przekrzywiłam głowę, lustrując mężczyznę od góry do dołu i uśmiechnęłam się przyjaźnie.

— Podlewanie roślinek przybrało formę pracy pełnoetatowej, że zdecydowałeś się u mnie zamieszkać? — zapytałam bez cienia wyrzutu w głosie, obserwując, jak z każdym moim słowem jego spojrzenie zmieniało się w jeszcze bardziej zszokowane.

— Daphne!

Nim zdążyłam zaprotestować ciemnowłosy z radosnym okrzykiem pochwycił mnie w ramiona, mocno przy tym ściskając. Dech umknął mi z płuc, gdy przycisnął mnie do swojego umięśnionego ciała, aż cicho jęknęłam. Puścił mnie, wreszcie umożliwiając upragniony oddech i robiąc miejsce w przejściu. Widząc, że stałam jak posąg, nie mając ochoty się ruszyć, jego brew podsunęła się do góry. Spojrzałam na niego z wyrazem zdegustowania.

— Jeśli w moim łóżku znajdę jakąś nagą bździągwę, to tak jak tu stoisz wyrzucę cię przez okno.

Ray parsknął rozbawiony, popychając mnie do środka.

— Bez przesady, nie sprowadziłem tu w ciągu tych pięciu lat żadnej laski. — machnął niedbale ręką, zamykając za mną drzwi i kierując się do kuchni.

Rozejrzałam się po stonowanym, białym salonie. Marmur lśnił taką samą czystością z jaką go pozostawiłam, a dumne monstery dalej po wielkopańsku prężyły swoje liście. Pokiwałam do siebie głową z ewidentnym uznaniem.

— Bardziej ciekawi mnie, czy żaden z pokoi nie poszedł z dymem.

I w tym momencie Ray zatrzymał się w pół kroku z ręką na rączce lodówki. Doskonale znałam to spojrzenie mówiące: "Nosz, kurwasz mać". Oparłam się o filar, mając stąd idealny widok na mojego przyjaciela. Zagryzł wnętrze policzka i na sam ten widok skrzywiłam się niepocieszona.

— Och Ray, poważnie? — jęknęłam, stukając głową w ścianę.

— No sorry, no! Oglądaliśmy mecz z chłopakami i jakoś tak wyszło!

— Tak wyszło, że nie umiesz kontrolować swojej zdolności. — dokończyłam z wymuszonym spokojem. — Jaki z ciebie mafioso, hm?

Wyciągnął schłodzoną wodę z lodówki i zaplótł ręce na umięśnionej klatce piersiowej.

— Sama spróbuj podchodzić do wszystkiego bezemocjonalnie! — żachnął się, upijając łyk wody.

— Tak właśnie robię. — westchnęłam, biorąc swoje rzeczy z zamiarem rozpakowania ich w pokoju. — A co ucierpiało?

— Zasłony i taki chwast, co miałaś na balkonie.

— Mój rododendron! — zaskomlałam z rozpaczą i pobiegłam w stronę pomieszczenia, niemal gubiąc przy tym torby.

Słyszałam, jak Ray mamrocze jeszcze do siebie pod nosem:

— No mówię. Chwast.

Nie przypuszczałam, że porządki i pranie zajmą mi tyle czasu. Opadłam zmożona na kanapę, odchylając głowę na zagłówek i zastanowiłam się, co miałam jeszcze do zrobienia oraz czy były to sprawy potrzebne ukończenia na "gwałt", czy nie została mi ani jedna wymówka, by pozostać w mieszkaniu. W powietrzu wyczułam aromatyczny zapach piekącego się kurczaka w sosie teryaki i na samą myśl mój żołądek zażądał strawy. Zerknęłam na zegarek.

Mori osobiście do mnie nie dzwonił, ale domyślałam się, że wynikało to z faktu, iż ten facet nie lubił się powtarzać. Przekazał wiadomość Chuuyi i teraz miał pewność, że informacja do mnie dotrze. Z kolei co z nią zrobię to już inna kwestia. Prawdopodobnie cierpliwie czekał aż przytaszczę się na najwyższe piętro siedziby Portowej Mafii. Ciekawe czego mógł ode mnie chcieć?

Przywitać się po tak długim czasie rozłąki?

Ploteczki?

Westchnęłam sama do siebie. Nie byłam już młodą szesnastolatką, która opuszczała znany świat Jokohamy, a dorosłą kobietą znającą śmierć tak dobrze, jakby była jej drogą przyjaciółką. Czy jego wezwanie mogło mieć coś wspólnego z incydentem w katedrze? Na samą myśl przeszły mnie ciarki.

— Oi, Lady Makbet — Ray stanął w przejściu do kuchni, wyłącznie z dresowymi spodniami wiszącymi luźno na biodrach.

Jego mięśnie rysowały się wyraźnie na gładkiej skórze, a kawałek nad linią gumki od spodni widniało ostro zarysowane "v". Zmrużyłam oczy, bo za cholerę nie potrafiłam stwierdzić, w którym momencie mój przyjaciel z ciepłej kluchy wyewoluował na gorący towar. Znaczy, od zawsze miał dość chaotyczne stosunki z ogniem, ale słodki Jezu.

— Jak przestaniesz się gapić, może przyjdziesz zjeść?

Jego komentarz wybił mnie z transu, aż lekko pokręciłam głową.

— Ubrałbyś coś na siebie, zamiast wiecznie negliżować się w moim mieszkaniu. — skontrowałam, wstając i nie bacząc na dalej zawiązaną na mojej głowie chustę do sprzątania, ruszyłam w stronę jadalni.

— Nie, dzięki. W ubraniach jest mi za gorąco. — stwierdził, machając od niechcenia ręką.

— Klimatyzacja chodzi na jakichś dwudziestu stopniach. — odparłam z drwiną, siadając przy stole.

Chłopak jęknął, opadając teatralnie na krzesło.

— Czuję się jak na szczycie Wezuwiusza.

Te wiecznie wymagające korekty maniery Ray'a mogłam traktować z przymrużeniem oka jeśli w grę wchodziło gotowanie. Jedzenie pachniało smakowicie i wyglądało dokładnie tak, jakby przygotowano je w wyrachowanej restauracji. Dopiero gdy przyjrzałam się maczanemu w słodkim sosie kurczakowi, poczułam, jak okrutnie byłam głodna. Podziękowałam za posiłek i chwyciłam w dłonie pałeczki.

— Słyszałaś o tym incydencie w kościele?

Moje dłonie zamarły nad parującym mięsem. Przez chwile milczałam, wolno sięgając po niewielką porcję obiadu, w końcu kiwając krótko głową.

— Coś mi się obiło o uszy.

Skinął, samemu biorąc porcję ryżu.

— To cholernie porąbane. — stwierdził, nie patrząc na mnie. — Znaczy, kto o zdrowych zmysłach ma w sobie tyle odwagi, by tak masakrować ciało członka Portowej Mafii? Nie że coś, ale nawet ludzie w slumsach znali prawo kuli śnieżnej i wiedzieli, że nas się, kuźwa, nie dotyka! Podobno faceta ukrzyżowali.

— Wiem, widziałam. — wtrąciłam, bawiąc się podduszonymi papryczkami.

Ray zamrugał, podnosząc na mnie wzrok.

— Byłaś na miejscu?

— Zahaczyliśmy o nie w drodze do domu. Chuuya dostał cynk.

— Cóż, w normalnych okolicznościach pewnie dowiedziałabyś się z wiadomości.

Uniosłam brew, nie rozumiejąc, gdzie konkretnie zmierzała ta rozmowa.

— Co to znaczy?

Jego czerwonawe włosy zadrgały, jak falujące płomienie, gdy położył łokieć na stole opierając o dłoń brodę.

— Na miejscu szefa też odsunąłbym cię od tej sprawy-

Urwał, zamierając tak nagle, jakby dopiero po usłyszeniu tych słów zdał sobie sprawę, że nie powinien ich wypowiadać. Siedziałam oniemiała, wgapiona w mężczyznę, jakby na jego krześle zmaterializował się wiktoriański pirat.

— A to dlaczego? — spytałam ostrzej niż zamierzałam, marszcząc brwi.

Wiedziałam, że ludzie mający zająć się sprawą morderstwa to profesjonaliści, którzy odciążą policję z fatygi. Wiedziałam też, że moje wtrącanie się było absolutnie bezpodstawne i nie miałam zamiaru nawet kiwać palcem. Wiedziałam, że zabójstwo nie miało nic wspólnego ze mną. Wszystko to wiedziałam, a tymczasem osoby wokół mnie zachowywały się na tyle podejrzanie, by obudziła się we mnie ciekawość.

Ray napakował w usta przynajmniej trzy kawałki kurczaka, udając, że nie usłyszał pytania.

— Ray...

Brak reakcji.

— Ray.

Przełknął, odchrząkując i rozglądając się po apartamencie.

— W sumie to po co ci lustra na suficie w sypialni?

— Bradbury.

— Albo czemu wszystkie twoje rośliny mają takie dziwne nazwy? Monstery, rododendrony, mitochondria...

— RAY.

Wreszcie na mnie spojrzał.

— No co?

Zgromiłam go zirytowana wzrokiem. Cholernie nie podobało mi się, że tak usilnie zbaczał z tematu. Na rzeczy było coś co dotyczyło mnie. Czułam to w kościach.

— Mów.

Widząc niezłomność w moich oczach, mężczyzna zastanowił się przez chwile, patrząc na mnie z napięciem. Ostatecznie westchnął, opuszczając ramiona, jak ktoś pokonany.

— Słuchaj, Daphne. Kocham cię jak rodzoną siostrę, ale są pewne sprawy, o których nie wolno mi mówić. — wyjaśnił cierpliwie, a moje wnętrzności zacisnęły się boleśnie.

— Dlaczego? — spytałam ze złością.

Był moim przyjacielem, tak? Powiedział, że kocha mnie jakbym była częścią rodziny, zgadza się? Więc dlaczego, u licha, ukrywał przede mną coś, co zdawało się, być okrutnie ważne?

— Nie mogę i już. — spojrzał na mnie przepraszająco, a jego głos znów przybrał łagodny ton. — Wybacz, skarbie. Mogę ci jedynie radzić byś nie próbowała dociekać.

Sposób w jaki na mnie patrzył był czuły i odrobinę smutny. Żałował, że zaczął mówić, a nie mógł wyjaśnić. Westchnęłam wbijając wzrok w talerz. Ray bez słowa wstał, zabierając ze sobą puste naczynie i udał się do kuchni.

— Będę szedł na siłownie. — poinformował mnie, a ja mimowolnie uśmiechnęłam się pod nosem.

Chociaż o to nie prosiłam, właśnie zyskałam współlokatora.

— Mam coś kupić po drodze?

Zastanowiłam się przez chwile, grzebiąc widelcem w nasączonym sosem ryżu.

— Rododendrona. 

— Już przeprosiłem!

— Ale roślina za sprawą przeprosin nie odrośnie. — zauważyłam, podnosząc się i odkładając talerz z obiadem do lodówki.

Z jakiegoś powodu totalnie straciłam apetyt. Ray westchnął, zmywając po sobie talerz i odkładając go na suszarkę.

— Wybierasz się gdzieś? — zapytał z ciekawością, zauważając, że sama zaczęłam krzątać się po mieszkaniu.

— Aha, Mori chciał mnie widzieć. — odparłam, bo w rzeczywistości nie była to żadna tajemnica.

Pewnie miał dla mnie nowe zlecenie, to wszystko.

Pokiwał ze zrozumieniem głową, zastanawiając się przez chwilę.

— Mogę cię podwieźć. — zaproponował, zakładając cienką bluzkę na ramiączkach z logiem zespołu Bad Omens.

— Dzięki, ale stęskniłam się za moim maleństwem. — mrugnęłam do przyjaciela i w przejściu pochwyciłam skórzaną kurtkę, a zaraz za nią kluczyki do mojej ukochanej czerwonej yamahy.

Ray zaśmiał się pod nosem i pokręcił z dezaprobatą głową.

— Wiesz, że śmiertelność na motorze jest znacznie większa niż w samochodzie? — zapytał żartobliwie, gdy ja otwierałam drzwi.

Odwróciłam się z ręką na klamce i uśmiechnęłam do chłopaka zadziornie.

— Wiesz, że śmierć jest moją domeną.

Z tymi słowami wyszłam z apartamentu, kierując się do garażu. Powinnam zabrać maszynę na przegląd. Sprawdzić, czy po tych pięciu latach w ogóle nadaje się jeszcze do jazdy, ale zdecydowałam, że zrobię to wracając z biura, a tymczasem pomodlę się do jakiegoś wymyślnego Boga, by na drodze powstrzymał się od żartów.

W holu Portowej Mafii firmowo panował minimalistyczny porządek i absolutna cisza. Kobieta za biurkiem stukała w klawisze komputera, a ubrani w czarne, idealnie skrojone garnitury ochroniarze nawet nie zaszczycili mnie pojedynczym skinieniem. Dopiero dwaj mężczyźni pilnujący wejścia do windy zażądali podania tożsamości.

— Paul, nie żartuj, znasz mnie od dziecka. — spojrzałam wymownie na barczystego faceta, łypiącego na mnie spod szkiełek przyciemnianych okularów.

— Nazwisko. — powtórzył, aż nabrałam ochoty, by wywrócić oczami.

— Michaeloangelo Merisi da Caravaggio.

Zauważyłam nieznaczny ruch jego powiek, gdy wywrócił oczami.

— Przechodź, Daphne.

Uśmiechnęłam się do siebie i wkroczyłam do przestronnej windy z oszkloną ścianą. W podróży na piętro, na którym mieścił się gabinet Ougai'a uwielbiałam właśnie tą część. Wybrałam odpowiedni numer i pozwoliłam, by drzwi się za mną zasunęły, a ja zbliżyłam się do szyby z zachwytem oglądając rozciągający się przed moimi oczami pejzaż. Słońce świeciło wysoko na niebie, rozgrzewając miasto teraz wyglądające na zupełnie niewielkie. Ta perspektywa pozwalała mi na krótką chwile odetchnąć. W młodości kochałam szlajać się po dachach wysokich wieżowców, by oprzeć się o barierki i obserwować świat z góry. To nadawało mu całkowicie nowego wyrazu. Pomniejszało go do ubogiego minimum, razem ze wszystkimi ludźmi i ich problemami. Z góry wszystko wyglądało na małe i trywialne... Ja i moja zdolność byłam mała i trywialna. A ta myśl właściwie mi pasowała.

Charakterystyczny dzwonek wybił moje piętro, więc odwróciłam się w stronę metalowych drzwi, jeszcze odbijających kolorowe światła z zewnątrz i rozsuwających się nieśpiesznie, by sprezentować mi mroczny korytarz zachowany w ciemnych, przygaszonych barwach.

Przekroczyłam próg, śledzona przez czujne obiektywy kamer, a liczni ochroniarze schodzili mi posłusznie z drogi. W końcu znalazłam się przed masywnymi wrotami, które mimo że zatrzymałyby rozpędzone kule nie tłumiły głośnych dźwięków dobiegających z drugiej strony. Westchnęłam, pukając trzy razy.

— Wchodzę. — zakomunikowałam, prosząc w myślach, by Elise była ubrana.

— Mój kucyk potrzebuje karocy, czego nie rozumiesz, Rintarou?!

— Ależ Elise-chan, mogę ci sprawić nawet prawdziwego kucyka, jeśli sobie zażyczysz!

— Naprawdę?!

— Oczywiście! Jeśli tylko przymierzysz tę sukienkę!

— Nie ma mowy! Jest ohydna!

Stanęłam w średniej odległości od siedzącej na ziemi blondynki. Wokół jej chudych kolan leżały rozsypane porcelanowe zabawki, a sam szef Portowej Mafii, najprawdopodobniej najsilniejszy i najbardziej wpływowy człowiek w Jokohamie, kucał obok niej z najbardziej księżniczkową sukienką w dłoniach jaką kiedykolwiek widziałam.

— Mówiłaś, że ci się podoba! — zaoponował z rozżaleniem, a ramiona nieco mu opadły.

— Zmieniłam zdanie, bo zacząłeś naciskać! — machnęła głową, odwracając ją jakby z urazą.

Uciekłam wzrokiem od pokazu tej żenady, wzdychając pod nosem. Na świecie żyli ludzie, którzy trzęśli się na samą myśl, że Ougai Mori może zawiesić na nich wzrok, a tymczasem on dawał pomiatać sobą jak lokajem, gdy przychodziło co do Elise. Co za facet. Czy on miał w ogóle żonę?

— Och, Dapne-chan.

Mori wstał, patrząc na mnie z drugiego końca przestronnego pokoju. Światło z przeszklonych ścian nieco rozświetlało jego biuro, ale wiedziałam, że jeśli tylko zasłoniłby rolety całość przypominałaby scenerię rodem z "Zejścia".

— Witaj, szefie. — uśmiechnęłam się lekko, a niebieskooka blondynka skoczyła na równe nogi.

— Hej, Daphne! — pomachała mi zamaszyście uśmiechając się przy tym szeroko.

Ougai odchrząknął, składając ręce za plecami. Czarne włosy opadały na jego bladą twarz z widocznymi cieniami pod oczami. Przekrzywił głowę, po czym skinął w stronę swojego biurka.

— Twój powrót w istocie był niezapowiedzianą nowiną. — rzekł, pozostawiając Elise na dywanie, pozwalając jej układać delikatne figurki wedle uznania.

— Potrzebowałam zmiany. — wzruszyłam ramieniem, udając się w ślad za mężczyzną.

Zaśmiał się dobrotliwie, bez śladu wyrzutu.

Odkąd się pojawiłam traktował mnie, jak hołubioną podopieczną. Nie potrzebowałam być Sherlockiem Holmesem, by dociec, że miał słabość do młodych kobiet. Mówiąc młodych miałam na myśli bardzo młodych.

— Dziewczęta w twoim wieku uważają Paryż za spełnienie marzeń, a tymczasem ty nie mogłaś tam wytrzymać. — stwierdził, zajmując miejsce za szerokim blatem i splótł palce w śnieżnobiałych rękawiczkach.

— To dość niefortunne miejsce. Przyznaję, nie przemyślałam tego wyjazdu.

Zamrugał, spoglądając na mnie w zdumieniu.

— Czemuż to?

Na moje usta wpłynął ponury uśmiech.

— Wyprawa do stolicy zakochanych po śmierci przyjaciela, a później ukochanego? — zaśmiałam się cierpko. — Przynajmniej miałam lokum między winiarnią, a zakładem pogrzebowym.

Mori uśmiechnął się smutno.

— I postanowiłaś wrócić pomimo bolesnych wspomnień? — zapytał łagodnie, jak ojciec przejmujący się o los swojego dziecka.

Wzruszyłam ramieniem.

— Chyba pięć lat wystarczyło bym mogła się pozbierać. — stwierdziłam cicho, unikając wzroku przełożonego.

Po Dazai'u to właśnie z Morim czułam się najbardziej zżyta. Co prawda Odasaku przedstawił nas sobie, ale to Osamu sprawił, że stałam się częścią świata przestępczego. Pozostał mi jeszcze Ango, ale on na zawsze zachowywał się wobec mnie w zdystansowany i okrutnie profesjonalny sposób. A Ougai...? On po prostu rozumiał.

— Przykro mi, że musiałaś przez to przechodzić, Daphne. — spokój i opanowanie w jego głosie sprawiły, że poczułam jak moje gardło się kurczy.

Pokiwałam głową, nie mogąc zdobyć się na nic więcej. Przez krótką chwile milczeliśmy. Ja wpatrywałam się w moje buty, a ciemnowłosy śledził skrupulatnie cienie sunące po mojej twarzy, jakby szukał w nich odpowiedzi na niezadane pytanie. Usłyszałam charakterystyczny dźwięk pliku dokumentów uderzających brzegiem o stół.

— Na razie zrób sobie wolne. Odpocznij i pozbieraj myśli. Jak będziesz gotowa przydzielę ci kolejne zadanie.

— Wszystko w porządku, mogę pracować. — zaoponowałam szybko, zwracając tym samym jego uwagę.

Chyba oszalałabym gdybym miała siedzieć i nic nie robić. Tu już nie chodziło o strzępy żałoby, która chwilami powracała jak bumerang, a o zwyczajną potrzebę spełnienia się w jakiejkolwiek dziedzinie. Chciałam być użyteczna.

Mori przez chwile milczał, wpatrując się w moje oczy z uwagą. Nie odwróciłam spojrzenia, wyczekując tego, co mi powie. Czy poruszy temat, o którym dzisiaj huczała cała Mafia i prasa?

— Cóż, dobrze zatem. — wygrzebał cienki plik dokumentów spod sterty papierów i przekroczył dzielącą nas odległość. — Twój partner jest już przypisany do tej misji, ale znając go i jego "ognisty" temperament, myślę, że dobrze zrobisz jeśli mu pomożesz i dołączysz do niego jutro wieczorem. — uśmiechnął się lekko, a ja przejęłam wytyczne, przez chwile gapiąc się na chropowaty papier.

— Nie masz zamiaru poruszać ze mną tego tematu, prawda? — spytałam tak cicho, że niepewność wykorzystała okazję, by znacząco odznaczyć się w moim głosie.

— To znaczy, jakiego tematu?

Wyglądał na zaciekawionego i jeśli wiedział o co pytałam to musiał być cholernie dobrym aktorem. Nie raz byłam świadkiem tego, jak doskonałym kłamcą był mój szef. Ukrywanie emocji przychodziło mu z tak naturalną łatwością, że czasami niemal mnie to przerażało.

— Śmierci członka oddziału militarnego. — sprostowałam, krzyżując z nim spojrzenia.

Coś w jego czekoladowych oczach zabłysło niebezpiecznie, ale nie odwróciłam wzroku. Przez krótką chwilę jakby walczyliśmy ze sobą o to, kto szybciej da za wygraną, ale tym razem nie miałam nic do stracenia. Na jego usta wpłynął rozczulony, ojcowski uśmiech. Położył dłoń na mojej głowie, na co zastygłam.

— Nie masz czym się przejmować, Daphne-chan. — zapewnił, przekrzywiając głowę, by móc zajrzeć w moje czerwone tęczówki.

Musnął palcami wgłębienie moich pleców, delikatnie popychając mnie w stronę wyjścia.

— Mimo wszystko postaraj się nie nadwyrężać, dobrze?

Mimo że jego głos był ciepły, przepełniony życzliwością nie mogłam odeprzeć od siebie pewnego wrażenia.

Że Ougai Mori w istocie był cholernie dobrym kłamcą.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro