Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

♱ 1 ♱

┌───── •𑁍• ─────┐
-BSD FANFICTION-
└───── •𑁍• ─────┘

Daphne

Wzięłam głębszy wdech, zaciągając się nostalgicznym i niemożliwym do podrobienia zapachem Jokohamy. Poranek należał do ciepłych, zapowiadających upalne dni, a powietrze niosło ze sobą charakterystyczną woń oceanu. Nie musiałam stać na molo, by móc wyobrazić sobie, jak chłodna bryza muska moje policzki i scałowuje z nich znużenie dłużącą się podróżą.

To miasto naprawdę miało w sobie coś specyficznego (bo nie nazwałabym tego urokiem), dzięki czemu samo postawienie stopy na stacji metra budziło niejednolite uczucia.

Rozciągnęłam się, aż moje plecy jęknęły z bólu. Te kilkanaście godzin w samolocie, a później metrze, przypominały o sobie z każdym stawianym przeze mnie krokiem. Zapragnęłam kupić tanie wino i przez resztę dnia wylegiwać się w wannie, między woskowymi świecami i płatkami róż. Chociaż z pewnością za to „tanie wino" zostałabym z pasją zbesztana przez istotę, której rude włosy w słońcu błyszczały niczym miedziane spiralki. Moje usta rozciągnęły się w zadowolonym uśmiechu, gdy mój wzrok napotkał niewysoką sylwetkę, z zaplecionymi rękami wpatrzoną w nieokreślony punkt w przestrzeni. Przesunęłam spojrzeniem wzdłuż smukłego ciała i uniosłam z podziwem brwi.

— Proszę, proszę — podniosłam głos, zwracając tym samym uwagę czekającego na mnie Chuuyi. — Zmieniłeś styl, owieczko? — uśmiechnęłam się zadziornie, z rozkoszą patrząc, jak jego intensywnie niebieskie oczy przybierają wielkość talerzy.

Omiótł mnie wzrokiem, jakby w myślach kalkulował mój wzrost z wyłączeniem butów na wyższym obcasie. Wreszcie skrzyżował ze mną spojrzenia. Widząc złośliwą satysfakcję malującą się na mojej twarzy mina mu zrzedła.

— Cóż, ciebie też miło widzieć, Daphne. — odparł z przekąsem, unosząc na mnie jedną brew. — I nikt mnie już tak nie nazywa. — wtrącił, przyglądając się chińskiemu smokowi zakręconym wokół mojego ramienia. — Ładny tatuaż.

Zaśmiałam się pod nosem.

— Tak wyrażasz swoje utęsknienie? — zadrwiłam, przekrzywiając nieco głowę.

Nakahara wywrócił oczami, a z jego ust wypadło ciche "tch".

— No i na cholerę mi to było... — mruknął sam do siebie, kiwając głową w stronę wejścia na parking.

— Oj, no weź! — zawołałam, drepcząc za nim.

Kółka walizki chrzęściły na brukowanej kostce.

— Nie widzieliśmy się pięć lat! Przyznaj, że trochę tęskniłeś! — zrównałam się z jego krokiem, zaglądając mu w twarz.

Wyrażała cierpkie zirytowanie.

— Tęsknię za moim biednym spokojem, który wraz z twoim powrotem spieprzył w siną dal.

— Czyli bardzo tęskniłeś. — stwierdziłam, na co młody mężczyzna cały się najeżył.

— Oi, bo zaraz przegniesz, du Maurier. — zawarczał, zwijając dłoń w pięść.

— Nie bijesz kobiet. — przypomniałam mu, rozglądając się po parkingu.

— Ty się do nich nie zaliczasz. Przypominasz raczej upierdliwego gada. — zawarczał i wyciągnął z kieszeni kluczyki.

Obróciłam głowę, słysząc dźwięk odblokowanego samochodu i zdumiona uniosłam brwi. Patrzyłam na krwistoczerwone Lamborghini i powoli zaczynałam zastanawiać się, czy mój samolot na pewno przywiózł mnie do prawidłowego uniwersum.

— Jeśli chcesz mogę zrobić ci z nim zdjęcie.

Zaśmiałam się rozbawiona, rzucając przyjacielowi jedno z moich filuternych spojrzeń.

— Dobra robota, twoje auto właśnie uzyskało miano seksowniejszego od ciebie. — mrugnęłam do niego i nim dostałam kuksańca w bok, wyciągnęłam przed siebie zapakowaną w papierową torbę butelkę.

Chuuya zamrugał, patrząc na mnie z niezrozumieniem.

— Co to? — spytał ostro, przerzucając wzrok to na mnie to na przedmiot.

Wywróciłam oczami. Zachowywał się, jakbym wręczała mu silnie napromieniowaną Skłodowską.

— Prezent. — oznajmiłam lakonicznie, cierpliwie znosząc jego niepewne spojrzenia. — Z tego co wiem to wino ma tyle samo lat ile Ludwik czternasty w dniu jego śmierci, więc może lepiej załóż ochraniacze.

Rudzielec przyjrzał się badawczo mojej twarzy, ostatecznie biorąc pakunek i uśmiechając się nieznacznie.

— Jesteś niemożliwie wkurwiająca, wiesz du Maurier?

Odwzajemniłam lekki uśmiech, wreszcie sprawiając, że mężczyzna nieco się rozluźnił.

— Ja też za tobą tęskniłam.

W drodze do siedziby Portowej Mafii Chuuya mógł swobodniej zacząć ze mną konwersację, z dala od ciekawskich spojrzeń i niechcianych dodatkowych słuchaczy.

— Jak się sprawy mają? — zapytał, trzymając dłoń na kierownicy i zerkając na mnie z ukosa.

Patrzyłam przez przyciemnianą szybę, stukając palcem o wierzch telefonu. Kolory po drugiej stronie okna zniekształciły się, przybierając znacznie ciemniejsze barwy rodem z podziemi.

— W porządku. — oparłam głowę na zagłówku, a przez myśli przemknęły mi wyraźne obrazy francuskich przedmieści, śmiechy oraz przyciszone głosy powierników. Urywki wizyt w towarzystwie o wątpliwej moralności i portrety pojedynczych osób, do których moja pamięć wracała znacznie chętniej niż osobiście bym sobie tego życzyła. — Możemy liczyć na zaufanie francuskiej mafii, chociaż trudno było wynegocjować opłacalne dla nas benefity. — westchnęłam, mnąc w palcach fragment bluzy.

Chuuya skinął jedynie głową. Czułam, że chciał zadać jeszcze jakieś pytanie, ale albo nie był pewien jak się do niego zabrać, albo zastanawiał się, czy w ogóle chciał poruszać ten temat.

— Jokohama nie zmieniła się specjalnie od mojego ostatniego pobytu. — zauważyłam, przenosząc wzrok na Nakahare. — Ciekawa jestem czy to tyczy się również ludzi. Czy Mori bardzo się postarzał?

Zaśmiał się cicho i niezauważalnie przekrzywił głowę, patrząc na zmieniającą się sygnalizację.

— Moim zdaniem wygląda tak samo jak zawsze.

— Jak Dracula?

— Aha. — przytaknął rozbawiony, przesuwając językiem po dolnej wardze.

W dalszym ciągu czułam, że z jakiegoś powodu próbował ukryć zdenerwowanie. Zmrużyłam podejrzliwie oczy, ale nie zdążyłam wypowiedzieć słowa, bo Chuuya kontynuował:

— Mamy kilka nowych twarzy, hierarchia też się trochę zmieniła... — wzruszył ramieniem.

Zjechaliśmy do krawężnika, gdy przez jezdnię przetoczył się karawan złożony z karetki i przynajmniej trzech wozów policyjnych. Odprowadziłam je spojrzeniem do najbliższego zakrętu.

— Kto go zastąpił? — zapytałam nie precyzując, co dokładnie miałam na myśli, ale wcale nie musiałam.

Chuuya doskonale wiedział. Zamilkł na kilka sekund, zastanawiając się nad odpowiedzią.

— Jego podwładny.

— Ten chorowity dzieciak?

Milczące przytaknięcie posłużyło mi za odpowiedź. Sama skinęłam wolno głową. Byłam ciekawa, czy fakt że nie było go już w Mafii, ani jak się okazywało na świecie, w jakimś stopniu mnie ruszy. Czekałam na charakterystyczny ucisk w klatce piersiowej, na nieprzyjemne uczucie w gardle, jakby ktoś obłożył go drutem kolczastym. Tymczasem nie poczułam nic. Wszystkie dotychczas związane z odejściem Dazai'a emocje dawno mnie opuściły.

— Dlaczego wróciłaś?

Nakahara nie patrzył na mnie, gdy ja obracałam głowę, w pełni skupiając się na jego profilu. Widziałam jak usilnie stara się nie patrzeć w moją stronę, chociaż nie wiedziałam dlaczego. Już za pierwszym razem, po tym długim czasie, kiedy zmusiłam go do wspólnej interakcji, zauważyłam jak zmieszany uciekał ode mnie wzrokiem. Jak nerwowo skrzyły się jego tęczówki w momencie zderzenia naszych spojrzeń.

Zagryzłam delikatnie dolną wargę i odwróciłam głowę w stronę okna.

— Paryż jest piękny, ale cholernie męczący. — powiedziałam w końcu — Potrzebuje... Odsapnąć.

Jokohama była mi bliska, bo to właśnie tu się urodziłam i to tu mieszkali wszyscy ludzie, których znałam i którzy byli dla mnie ważni. Mimo, że była także siedliskiem bolesnych wspomnień chciałam wrócić, by poczuć coś znajomego... Bezpiecznego. Coś dzięki czemu zżerające mnie uczucie pustki, nieopuszczające mnie w Europie, w końcu zniknie. Nie wyjechałam z Japonii wyłącznie w kwestii służbowej. Na dobrą sprawę przydzielone mi zadanie było jedynie czymś, co mogłam załatwić "przy okazji", dzięki czemu nie musiałabym szukać nowej pracy. Pasowało mi to, ale po tym, jak wykonałam już zlecenie nic mnie tam nie trzymało.

— Masz zamiar wrócić?

Zmarszczyłam brwi i przyjrzałam się przyjacielowi badawczo.

— Dopiero przyjechałam, już chcesz mnie wyganiać? — wysiliłam się na lekki uśmiech, chociaż w ogóle nie czułam rozbawienia.

Raczej pierwsze stadium niepokoju. Chuuya wywrócił oczami i w końcu na mnie spojrzał.

— Nie przeszkadzałoby mi gdybyś została.

Nim zdążyłam cokolwiek powiedzieć wyświetlacz jego telefonu rozjarzył się przychodzącym połączeniem. Wybrał zieloną słuchawkę na ekranie nad skrzynią biegów, a zaraz później usłyszeliśmy przygłuszony gwar.

— Czego? — Rudzielec położył obie ręce na kierownicy, skupiając się na drodze.

Z głośników dobiegł mnie cichy, głęboki głos Ryuuro Hirotsu.

— Zachowaj nieuprzejmości dla siebie, Nakahara. — rzekł spokojnym tonem, a ja nawet nie musiałam go widzieć, by być pewną, że właśnie palił papierosa. — Zdaje się, że jest coś co powinieneś zobaczyć. — oświadczył i zaraz po chwili na wyświetlaczu pojawiła się wiadomość z zamieszczoną lokalizacją.

Zmarszczyłam brwi widząc nazwę jednego z kościołów katolickich.

— O co chodzi? — Chuuya spoważniał, zerkając na nazwę ulicy.

— Uprzejmie radzę się pospieszyć. — i po tych słowach zawiesił połączenie.

Nakahara warknął zirytowany i skręcił na następnym zakręcie, zbaczając z pierwotnej trasy.

— O chuj temu dziadowi chodzi...? — mruknął do siebie, bębniąc palcami o skórę kierownicy.

— W tą stronę jechała karetka i wozy policyjne. — zauważyłam i na samą myśl poczułam nieprzyjemne uczucie zalewających mnie obaw.

Chuuya spojrzał na mnie, a w jego oczach zabłysł niepokój.

Pamiętałam Nakaharę w okresie humorzastego nastolatka i zapewne niewielu było takich, którzy potrafili wyobrazić sobie rudzielca lat osiemnaście, ale jedna cecha pozostawała niezmienna. Facet zapieprzał każdym pojazdem niczym wprawiony rajdowiec, aż dziwne że nie łamał przy tym rzędu przepisów drogowych. Albo właśnie łamał, tylko miał znajomości w policji. Po dziesięciu minutach znaleźliśmy się przed rzymskokatolickim Kościołem Yamate i dopiero, gdy pajac Chuuya wyłączył silnik zdałam sobie sprawę, że mocno wbijałam paznokcie w siedzenie.

— Zostań w samochodzie. — nakazał władczo, wychodząc z auta.

Zastanawiałam się, co nagle zainspirowało go do rzucania rozkazami jakbym bynajmniej w hierarchii znajdowała się nisko pod nim. Musiałam mu przypomnieć, że też byłam egzekutorem?

Zamknęłam za sobą drzwi, poprawiając przydługawą grzywkę opadającą na oczy, po czym ruszyłam w górę schodów, doganiając przyjaciela przed samym wejściem do katedry. Przed dużymi, prostokątnymi drzwiami roiło się od ludzi, a w wejściu wisiała charakterystyczna żółta taśma. Dwóch funkcjonariuszy przesłuchiwało przerażonego księdza, zaś on wpatrywał się w policjantów jakby spisywali Ewangelie. Usłyszałam raptem urywki jego zeznań, ale zdołałam wyłapać, jak nieustannie powtarzał coś o karze za grzechy i nadchodzącym potępieniu.

— Miałaś zostać w samochodzie. — Chuuya warknął za moimi plecami, a ja zerknęłam na niego przez ramię.

— Nie przypominam sobie bym wyraziła na to zgodę. — odgryzłam się, zmierzając w stronę przejścia przez próg.

Już z oddali rozpoznałam trójkę, stojących wewnątrz kościoła ludzi. Jeden z nich wyrzucił jeszcze dymiącą przed wejściem fajkę i razem z niższą dziewczyną o sterczących, upiętych w kok włosach, i wyższym rudzielcem wpatrywali się w coś znajdującego się w głębi, najprawdopodobniej bezpośrednio na ołtarzu.

Przeszłam pod czarnymi napisem zakazującym wejścia i gdy tylko uniosłam głowę, stanęłam jak wryta. Chłód zwykle stanowiący prawowitą cechę każdego Domu Modlitewnego teraz wręcz wżynał się w moje kości. Smród krwi dotarł do mnie aż z półkolistej apsydy i pomimo, że nie raz widywałam wykręcone w agonii ciała, wysoko zawieszona nad nastawą ołtarzową postać całkowicie odebrała mi mowę. Skrzywiłam się, widząc jak bordowa ciecz spływa po twarzach namalowanych na predelli aniołów.

— Co to do cholery jest? — Nakahara stanął obok mnie, z szokiem patrząc na ukrzyżowanego mężczyznę.

Ktoś bezpośrednio użył zamieszczonego nad poliptykiem pozłacanego krzyża, by przygwoździć swoją ofiarę. Serce niemal we mnie zatonęło. To na co patrzyłam nadałoby się doskonale jako kadr do Hannibala.

— To był nasz nowy rekrut. — oznajmił bezemocjonalnym i lekko zachrypniętym głosem Hirotsu.

Rozchyliłam wargi, bo ten rodzaj morderstwa z pewnością nie był dziełem jakiegoś wkurzonego amatora.

— Och, Daphne wróciłaś. — Tachihara spojrzał na mnie zaskoczony, a idąca ze jego śladem Gin zmrużyła lekko oczy.

— Tak, ale teraz zastanawiam się czy był to aby dobry pomysł. — mruknęłam, bo do cholery nikt kogo znałam nie dopuściłby się tak brutalnego zabójstwa.

Moi współpracownicy znali wysublimowane sposoby na zadawanie tortur, czy na szybkie acz bolesne zabijanie, ale to?

— Macie pojęcie, jaki spierdoleniec mógł to zrobić? — Nakahara właśnie wyraził moje myśli na głos.

— Nasze oddziały wywiadowcze sprawdzają potencjalnych podejrzanych. — Hirotsu wsunął dłonie do kieszeni długiego płaszcza i uniósł głowę. — Najprawdopodobniej to dzieło kogoś kto usiłuje na własną rękę wymierzyć sprawiedliwość.

Uniosłam pytająco brew. Kątem oka zauważyłam, jak Chuuya wyciąga telefon z kieszeni i oddala się na odległość kilku kroków.

— Dlaczego tak myślisz?

Jego fioletowe oczy przygasły, a ponury wyraz przepłynął przez szczupłą twarz.

— Zbiorowa organizacja pozostawiłaby po sobie podpis, coś co uświadomiłoby nas, że samodzielnie odebrali zapłatę. Dodatkowo zaatakowaliby kogoś wyższego rangą. To natomiast bardziej przypomina efekt starań jednego artysty.

Skrzywiłam się słysząc sposób w jakim wyraził się o ofierze, chociaż musiałam przyznać, że rzeczywiście poniekąd miał rację. Ułożenie kończyn i dopracowanie wyglądu nastawy faktycznie świadczyły o chęci godnej prezentacji. Niczym chory memoriał własnego dzieła. 

— Czyli podstawą była zemsta? — upewniłam się, bo nic innego nie przychodziło mi do głowy.

Przez dłuższą chwilę milczał, wpatrując się w ukrzyżowanego nieszczęśnika, jakby na jego ciele miało pojawić się coś, co wskażę motyw oraz sprawcę.

— Być może.

Podniosłam głowę. Cisza kościoła stawała się z minuty na minutę coraz bardziej upiorna. Słyszałam w uszach szum własnej krwi i wybijany szybki rytm serca. To miał być jego grobowiec? To ostateczne miejsce pochówku tego człowieka? Czego był winny? Co tak okrutnego musiał popełnić, że zasłużył sobie na taką śmierć? Moje gardło zacisnęło się boleśnie.

Czy jego zdolność była równie mordercza jak moja?

Tak kończyli ludzie odpowiedzialni za krzywdy innych?

Tak kończyli ich bliscy?

Na samą myśl poczułam, jak ściany katedry napierają na mnie jakby chciały mnie zmiażdżyć. Światło wpadające przez witraże stało się za ostre. Powietrze za ciężkie. Przygaszona woń papierosa nagle zaczęła odrywać się od tła, przenikając na pierwszy plan i mieszając się z odorem krwi, tworząc tym samym mieszankę przyprawiającą mnie o zawroty głowy. Bez słowa wyszłam na zewnątrz. Błędnik zakłuł irytującym bólem, a świat przed oczami zawirował jak na karuzeli. Zatrzymałam się, przymykając powieki.

Wiedziałam na co się pisałam wstępując do Portowej Mafii. Do miejsca, gdzie moja umiejętność pasowała jak brakujący puzzel. Dalej to wiedziałam i dalej w to wierzyłam. Nie znosiłam tylko tych cholernych chwil, gdy moje własne, pieprzone ciało mnie zdradzało.

Jak ktoś kto zabija ludzi może być tak cholernie słaby?

Przed prowadzącymi na chodnik schodami stała drobna postać w długim, ciemnym płaszczu. Przypominał Mrocznego Żniwiarza z czarnymi postrzępionymi włosami i smukłymi ramionami wsuniętymi głęboko do kieszeni. Akutagawa patrzył w przestrzeń, bacznie obserwując migoczący w oddali ocean, skryty za wysokimi apartamentowcami.

Zbliżyłam się, stając obok chłopaka i podążając za jego ostrym spojrzeniem.

— To był twój podwładny. — bardziej stwierdziłam niż zapytałam.

Nie liczyłam, że Ryuu w jakiś sposób okaże skruchę czy da po sobie poznać, że zmarły członek jego oddziału został ukrzyżowany, jakby był składany w ofierze, wywarło na nim jakiekolwiek wrażenie. Nie liczyłam także, że Akutagawa przestanie mnie ignorować. Zatopiłam ręce w kieszeniach bluzy. Od zawsze uważał mnie za gorszą, a moja bliskość z jego hołubionym ponad wszystko mentorem tylko podsycała tą nienawiść.

— Domyślam się, że w ogóle cię to nie rusza. 

— To jest los jaki spotyka bezwartościowe miernoty. — jego zachrypnięty głos był wręcz naszprycowany jadem, aż poczułam dreszcze. — Nie zasługiwał by żyć, co dopiero, by przedstawiać się jako członek Portowej Mafii jeśli zginął w tak żałosny sposób.

Gdzieś kiedyś usłyszałam, że w każdym, nawet najbrutalniejszym człowieku kryje się odrobina dobra. Akutagawa zdawał się całkowicie obalać tą teorię, a każda część jego ciała i sposobu mówienia zdradzała, że gdyby tylko ją usłyszał parsknąłby śmiechem.

Chociaż nigdy nie widziałam, by ten gotycki kutas kiedykolwiek się uśmiechnął.

Kącik moich ust uniósł się mimowolnie.

— Byłbyś ciekawą inspiracją dla Tima Burtona. — stwierdziłam i nie planowałam, by zabrzmiało to jak komplement.

Zerknął na mnie z ukosa, mrużąc oczy, jakby z obrzydzeniem i irytacją. Stosownym byłoby odejść i zaprzestać podejmowania prób mających na celu przekonać go do mojej osoby. Już na pierwszym spotkaniu Ryuunosuke wyraźnie dał mi do zrozumienia, że najprzychylniej patrzyłby na mnie w grobie. A najentuzjastyczniej przyjąłby wiadomość, że znajduję się siedem metrów pod ziemią. Ale jakaś moja część nie potrafiła dać sobie spokoju i kiedy tylko fala urazy opadała, na powrót starałam się dać mu do zrozumienia, że mogłabym być mu sprzymierzeńcem, a wszystko dlatego, że było mi go żal. Niejednokrotnie byłam świadkiem, jak Dazai umyślnie mieszał go z błotem, totalnie olewając fakt, iż Akutagawa widział w nim swojego zbawcę. Podążyłby za nim na ślepo, nie licząc się z trudnościami jakie znalazłby na tej drodze, będąc gotów poświęcić własny żywot, byleby zyskać jego aprobatę. Z kolei Osamu wiedział, że aby stworzyć niepokonanego psa trzeba go wytresować, nie oswoić.

— Dalej nie rozumiem, co on w tobie widział.

Zamrugałam zaskoczona, że sam z własnej woli zmienił temat. Spojrzałam na jego wykuty w lodzie profil i dostrzegłam nieznaczne drżenie dłoni, gdy mocno zacisnął pięści. Spojrzał mi w oczy i chociaż był niewiele wyższy ode mnie, poczułam się śmiesznie mała.

— Dlaczego szanował cię, pomimo że jesteś tak niebywale żałosna? Nie ma w tobie zupełnie nic, co byłoby godne czyjejkolwiek uwagi. Więc dlaczego? — podniósł głos, a jego wściekłe, czarne jak sama noc tęczówki mogłyby przecinać nawet diamenty. — Co masz ty czego nie mam ja?

Przez chwilę milczałam, odwracając głowę, by spojrzeć na ocean. Nie był stąd najlepiej widoczny, ale doskonale wiedziałam, że tam był. Promienie słońca migały psotnie na jego tafli, a mewy z krzykiem kręciły się wysoko na niebie.

— Dazai dbał o ciebie i szanował na swój własny, specyficzny sposób. Byłeś jego ulubionym uczniem. — powiedziałam w końcu, nawet nie podnosząc głowy, by sprawdzić czy na mnie patrzył. — Problem w tym, Akutagawa, że jesteś cholernym idiotą.

— Daphne!

Odwróciłam głowę, napotykając niewielką sylwetkę Chuuyi, zmierzającą w moją stronę. Uśmiechnęłam się do przyjaciela, nie mając już tyle cierpliwości by zerknąć na stojącego obok Ryuu, zamiast tego pozostawiając go za swoimi plecami. Zbliżyłam się do rudowłosego mężczyzny, zmniejszając dzielący nas dystans. Uniósł brew, zerkając na chłopaka po czym przyjrzał się pytająco wyrazowi mojej twarzy. Pokręciłam głową, nie widząc sensu by rozmawiać na ten temat.

— Szef dzwonił. — powiedział, trzymając jedną rękę w kieszeni, a palcami drugiej przytrzymując kołnierz płaszcza, przewieszonego przez ramię. — Chcę cię widzieć w swoim gabinecie.

— Miło wiedzieć, że już nie może się doczekać. — mruknęłam, ruszając się z miejsca i idąc w stronę samochodu.

Nakahara dotrzymał mi kroku.

— I co teraz? — zapytałam, gdy weszliśmy do auta.

Chuuya spojrzał na mnie z uniesioną brwią.

— Z tym morderstwem. Co jeśli to się powtórzy? — uściśliłam.

Westchnął, włączając się do ruchu.

— Nic. Nasi ludzie wywiadu postarają się jak najszybciej dojść do tego kto to zrobił.

Pokiwałam ze zrozumieniem głową.

— Jeśli jest coś, co mogę zrobić-

— Najlepiej zrobisz jeśli nie będziesz się mieszać. — wszedł mi w słowo, aż zapomniałam zamknąć usta.

Zamrugałam kilkukrotnie, nieco zdumiona jego nagłym, ostrym tonem. Portowa Mafia była niczym stado. Jedno ogniwo ucierpi reszta robi wszystko, by w ramach zadośćuczynienia przynieść głowę winnego na srebrnej tacy. Ale w istocie, to nie była moja sprawa. Chociaż Akutagawa zupełnie nie wyglądał, mogłam być pewna, że gdy tylko znajdzie sprawcę poszatkuje go jak fetę.

Nie odezwałam się już, patrząc przez okno. Jokohama nawet w chwilach, gdy cierpiało ludzkie życie pozostawała niezmieniona. Nostalgiczna i zupełnie spokojna.

Witaj w domu, Daphne.

Westchnęłam, przymykając powieki.

— Podwieź mnie do mieszkania.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro