The Greatest Soldier
"To dziwne, Sage. Tam skąd pochodzę nie jesteś uzdrowicielką, a bronią."
Zacisnęła mocniej trzymanego w dłoniach phantoma. Jej szata była z krwi, w powietrzu lawirowały pociski, dookoła słychać było okrzyki bólu. Czuła jak głowa pulsuje jej niemiłosiernie przez cios jaki otrzymała kilka chwil temu. Była jednak bastionem, pokonała wroga i wstała aby walczyć dalej. To wszystko miało skończyć się na dobre w najbliższych dniach.
Wszyscy nazywali ją uzdrowicielką, przez lata gdy walczyła z nimi ramie w ramie wyrażali szok co do jej umiejętności. Ale ona nie była tylko uzdrowicielką, lekarzem, osobą która nie pozwalała ich duszom zjednać się z ziemią. Przyciągała je, sprawiała, że znów wracały do ciał, uleczała rany.
Dziś czuła, że znów robi za mało. Czuła się jak wtedy w górach Shaanxi gdzie straciła przyjaciół i mentorów. Teraz znów się to działo, walczyli kolejny dzień, a ona obserwowała jak ludzie którzy przez lata stali się dla niej rodziną umierają. Nie wiedziała skąd brała tyle energii na leczenie i przywracanie ich do życia.
W końcu ją znalazła, leżała wciśnięta miedzy ścianę, a pudło z radiantem. Z trudem powstrzymała łzy, jej oczy wciąż były otwarte, palce zaciśnięte wokół vandala, z trudem odwróciła wzrok od obrączki. Jej ciało wciąż jednak było ciepłe. Uklękła przy nim, wyjęła broń z rąk, a następnie delikatnie chwyciła za dłonie. Patrzyła teraz na dwie obrączki, te którymi wymieniły się dwa lata temu, składając swoje przysięgi. Znów musiała powstrzymać łzy napływające jej do oczu.
Dusza Reyny zawsze była łatwiejsza do znalezienia, nie musiała jej długo szukać, ani sięgać głęboko by ją odnaleźć. Tak jakby Meksykanka nawet po śmierci nie chciała odchodzić daleko od swojej żony.
Proces ożywiania nie zajął jej więc wiele czasu. Po uleczeniu śmiertelnych ran nakierowała dusze do naczynia, następnie Zyanya otwarła oczy unosząc się gwałtownie do siadu. Sage momentalnie odetchnęła z ulgą, pozwoliła sobie zmienić pozycje, oparła się plecami o ścianę, obolałe nogi wyciągnęła przed siebie. Miała kilka minut aby odetchnąć zanim przyjdzie im wrócić do walki.
- Jak sytuacja? - Głos Cesarzowej był zachrypnięty, jakby dopiero co wstała z długiej drzemki. Jej fioletowe oczy wpatrywały się w twarz ukochanej.
- Wycofali się kilka minut temu. Zapewne leczą rany i omawiają strategie na kolejne natarcie - odpowiedziała cicho, słońce zaczęło znikać za horyzontem. - Zakładam, że uderzą rano, albo będą czekać na nasz ruch.
- Ile osób dziś wskrzesiłaś? - Na te pytanie Ling odwróciła wzrok.
- Wszystkich - szepnęła ledwie słyszalnie. Wiedziała, że ta odpowiedz nie zadowoli kobiety.
- Jak wiele razy? - Mondragón również mówiła cicho, nie dlatego, że znajdowały się na polu bitwy, mieście zrównanym z ziemią, a dlatego, że bała się drążyć. Z drugiej strony czuła, że musi wiedzieć. Chciała chronić ukochaną, nawet jeżeli ona jej na to nie pozwalała.
- Przestałam liczyć Zyanyo - schowała twarz pokrytych ranami dłoniach.
Reyna z trudem przeczołgała się bliżej niej, objęła ją ramieniem, obserwowała słońce chylące się ku zachodowi. Jakiś czas temu marzyła aby zgasło na zawsze, sprowadziło ciemność na całą planetę, aby wszystko co żyje zginęło. Sage jednak dokonała wtedy rzeczy niemożliwej, nie uzdrowiła jej ciała, a dusze, psychikę zniszczoną po latach walki, po stracie siostry. Pokazała, że ma o co walczyć, a to co znajduje się dookoła niej może znów być piękne. Jednak teraz gdy widziała Ling Ying Wei wycieńczoną znów miała ochotę sprawić, że ziemie okryje mrok, a wszystko co sprawiło kobiecie ból zniknie. Nawet jeśli miała to być cena za ich własne życie.
"Nie spodziewałem się, że uzdrowicielka może walczyć tak dobrze."
Tak wiele razy Sage słyszała słowa te lub im podobne. Tak wiele razy mówiono, że jest lekarzem, uzdrowicielką, medykiem. Tak wiele razy wszyscy byli w szoku gdy jako jedyna wracała z misji bez zadrapania. Ling nigdy nie zginęła podczas misji, była najlepszym z żołnierzy, trenowała aż mięśnie odmawiały jej posłuszeństwa, walczyła nie do ostatniego tchu, a do ostatniego przeciwnika na placu boju. Gdy jej przyjaciele ginęli ona dalej stała na nogach. Nie miała tego komfortu co oni, wiedziała, że jeśli umrze nikt nie sprowadzi jej z powrotem.
Czuła się zmęczona, tak bardzo zmęczona. Jej ciało było wyczerpane ciągłym używaniem mocy. Stała właśnie na granicy, tak niewiele dzieliło ją od momentu w którym jeszcze nigdy nie była. Gdy Reyna zapytała ile razy wskrzesiła dziś poległych towarzyszy skłamała. Dokładnie znała liczbę, nawet kolejność wyryła się na dobre w jej głowie. Zastanawiała się ile razy da radę to powtórzyć, zanim jej ciało wytarga jej dusze w zamian za ostatnie życie jakiemu nie pozwoli odejść.
Obserwowała dłoń Mondragón, jak jej palce delikatnie wplatają się w jej własne. Gdy zamykała oczy marzyła aby być z nią sam na sam. W małej chatce w górach lub innym cichym miejscu. Pragnęła budzić się obok niej z pewnością, że wieczorem będzie mogła wpaść w jej ramiona i zasnąć. Prowadzili te wojnę jednak tak długo, że nie była do końca pewna czy kiedykolwiek się ona skończy.
Miasto było nienaturalnie ciche, nawet zwierzęta zniknęły gdzieś, chcąc uniknąć walki jaka toczyła się tuż przed och oczyma. Więc gdy słońce prawie już zaszło nie było słychać ptaków, małych świerszczy kryjących się w trawie czy też psów szczekających podczas spacerów. Była tylko cisza. Sage myślała kiedyś, że dźwiękiem wojny jest dźwięk wystrzałów, wybuchów, okrzyki bólu lub płacz za poległymi. Myliła się, dźwiękiem wojny byłą cisza, wszystko co kiedyś znajdowało się w tym miejscu odeszło, zginęło, nie zostało już nic. Jest szansa, że i po niej zostaną tylko niewypowiedziane słowa.
- Dasz radę wstać? Musimy wracać, Killjoy zaraz zamknie wejście - westchnęła uzdrowicielka poruszając się niespokojnie, spojrzała na twarz ukochanej, pokrytej krwią i pyłem. Nie mogła przestać myśleć, że nawet teraz była najpiękniejsza, chciała cieszyć się tym tak długo jak mogła, nic nie było pewne, pożegnanie mogło nastąpić w każdej chwili.
- Nie martw się o mnie - westchnęła Meksykanka wstając powoli.
Głupia prośba - pomyślała Ling. Powtarzając ruchy swojej żony.
Mimo zmęczenia narzuciły szybkie tępo, słońce zniknęło już za horyzontem. Dodatkowo nie były bezpieczne, po tej części miasta zostały tylko gruzy, nie było wiele miejsc gdzie można by było ukryć się przed wrogiem. Raze (ta z ziemi omega ale również i z alfy) rozniosła te miejsce, Breach również miał w tym swój udział, naruszył struktury wielu budynków ułatwiając zadanie Tayane. Obecnie miejsce w którym się znajdowali było kupą gruzu. Resztkami miasta które kiedyś tętniło życiem.
Zeszły schodami do metra, jedynie pod ziemią można było znaleźć schronienie. Nie było to najlepsze rozwiązanie, sieć kolei miejskich ciągnęła się pod całym miastem, dodatkowo gdyby agenci omegi próbowaliby wpuścić tu gaz prawdopodobnie nikomu nie udałoby się przeżyć. Część podziemnych tuneli została zawalona tak aby odciąć się od wroga. Zostało tylko kilka miejsc które miały służyć za wyjście awaryjne.
W końcu znalazły się w prowizorycznej bazie, agenci ożywili się na ich widok. Większość z nich dalej pokrytych było krwią i kurzem. Starali się oszczędzać wodę którą pobierali z jedynej łazienki znajdującej się na stacji. Brak wody pitnej oznaczałby przegraną.
Tak wiele rzeczy mogło oznaczać ich porażkę. Tak wiele rzeczy mogło się teraz stać.
Widać było, że Gekko wyraźnie odetchnął z ulgą widząc Reyne całą i zdrową, a Meksykanka wyraźnie rozluźniła ramiona gdy jej wzrok w końcu spoczął na chłopaku. Sage spojrzała na te dwójkę, jak podchodzą do siebie zaczynając cichą rozmowę, wiedziała, że gdyby dookoła nie było pełno ludzi wpadliby sobie w ramiona.
Chinka ruszyła w stronę pokoju dowództwa, udawała, że w gwarze rozmów dookoła niej, nie słyszy jak Jett woła ją na posiłek, ani pytania Skye o to, czy wszystko dobrze. Nie chciała teraz ich opieki, nie potrzebowała jej, była górą, murem, nikt nie musiał okazywać jej troski.
Przeszła przez drzwi, pomieszczenie było prawie puste, tylko Brimstone siedział na krześle które kiedyś stało na peronie, Viper natomiast siedziała na komodzie, tuż przy wentylacji (jednej z niewielu jakie znajdowały się w tym miejscu) i paliła papierosa.
- Już mieliśmy wysyłać za wami tygrysa Skye - zaczął Liam obserwując ją uważnie. Nie pytał czy znalazła Zyanyę, wiedział, że nie wróciłaby bez niej do bazy, nawet jeśli byłoby już dawno po zmroku.
- Jej ciało.. - zaczęła, ale jej głos lekko się załamał, przypomniała sobie wszystkie martwe twarze jakie dziś widziała, czuła jak zbiera jej się na wymioty. Wzięła głębszy oddech zanim znów zaczęła mówić. - Nie mogłam jej znaleźć, prawie przykryły ją gruzy - powiedziała, tym razem spokojnie, jakby nie chodziło o szukanie zwłok jej żony.
- Widziałyście kogoś wracając? - Zapytała Viper, szturchnęła delikatnie papieros, a popiół z wciąż rozżarzonej końcówki upadł na blat komody, prawdopodobnie tworząc tam kolejną dziurę.
- Dostałam po głowie od ich Deadlock, ale była ranna, rana kłuta w brzuchu, kulała na lewą nogę. Nie była na zwiadach, chciała dać sobie czas na ucieczkę - wyjaśniła, usiadła na krześle naprzeciw dowódcy, kątem oka obserwując, jak Sabine sztywnieje na wzmiankę o Norweżce.
- Daj się obejrzeć - Amerykanka zeskoczyła na ziemie, zgasiła papierosa o blat. Podeszła do kobiety, chciała delikatnie dotknąć czoła, jednak ta odsunęła się od niej gwałtownie.
- Zostaw - warknęła, nie chciała aby ktokolwiek sprawdzał jej stan, mogła poradzić sobie sama z każdą raną. - Nic mi nie jest - dodała.
- Zostaw ją Sabine - odparł Brim, słychać było, że jest zmęczony, nie miał sił na kolejne kłótnie miedzy tą dwójką. - Idźcie odpocząć, o 5:30 przyjdźcie na odprawę. Trzeba wymyślić jak to zakończyć zanim wybiją nas ostatecznie - mruknął wstając i wyszedł z pomieszczenia.
Sage zrobiła to samo, jej ciało było tak wycieńczone, że nie usłyszała nawet słów Viper które do niej kierowała. Po prostu weszła na peron, ruszyła do stojaka na broń i zostawiła swojego classica na odpowiednim miejscu. Następnie odwróciła się, przeszła kilka kroków i zeskoczył na tory, kilkoro agentów siedziało na nich, pracowało przy stanowiskach ustawionych dookoła. Była tak zmęczona, że nie mogła nawet zrozumieć o czym rozmawiali, ani co robią. Przeszła na drugą stronę i wspięła się na drugi peron.
Szybko odnalazła swoje posłanie starannie pościelone w jednym z kątów. Usiadła na cienkim materacu i kilku kocach, powoli zdjęła buty, następnie rozpięła paski trzymające białą szatę i z nią zrobiła to samo. Rzuciła wszystko na bok, od kilku dni nie przejmowała się składaniem wszystkiego, w obecnym momencie to w jakim stanie będzie jej strój nie miało żadnego znaczenia.
W końcu padła na legowisko rozciągając się, czuła jak stopy niemiłosiernie jej pulsują, a kręgosłup boli. Ułożyła się pod ścianą, tak, aby gdy Reyna wróci mogła ułożyć się koło niej. Zamknęła oczy, dookoła było słychać tylko kilka szmerów, nie przeszkadzały jej jednak, jeszcze będąc w chinach nauczyła się dzielić pokój z innymi. Mogła zasnąć przy chrapaniu lub dźwiękach skrzypiącego materaca.
Dopiero zasypiając poczuła niepokój. Uświadomiła sobie, że jutro rano będzie musiała przeżyć to wszystko na nowo. Będzie widzieć jak wszyscy po kolei giną, a ona będzie ich wskrzeszać dopóki nie zabraknie jej mocny. Mocy która była na wykończeniu. Nie miała pojęcia ile będzie jeszcze będzie wstanie to robić. W końcu będzie musiała zapłacić cenę za nadużycia jakiego dokonuje każdego dnia. Nie można igrać ze śmiercią i liczyć, że nic się nie stanie.
Poczuła delikatne szturchnięcie, otworzyła oczy i zobaczyła Zyanyę. Jej twarz była umyta, nie było już na niej krwi i pyłu uzbieranego przez cały dzień walki. W dłoni miała miskę z jedzeniem.
- Musisz coś zjeść za nim zaśniesz - odparła Meksykanka, jej twarz wykrzywiła się w trosce gdy Sage po prostu znów zamknęła oczy. - Zrób to dla mnie, te jedną rzecz, nie proszę cię o nic, nie wymuszam mówienia mi tego co czujesz, nie każe ci pokazywać ran. Zrób to dla mnie mi vida, zjedz posiłek.
Wei podniosła się do siadu, oparła się o ścianę i przyjęła od żony kolacje. Nie wiedziała nawet czym jest to co je, jedli głownie papki, które Jett doprawiała jak tylko mogła by były zjadliwe. Do tego dziś byłą kromka czerstwego chleba, nie miała pojęcia skąd komuś udało się znaleźć pieczywo. Po całym dniu na polu bitwy nikt jednak nie narzekał na zawartość talerzy, jedli co było, czasem zatykając tylko nosy przy każdym kęsie.
Jadła niechętnie, czuła, że nie może przełknąć ani kawałka. Nie chodziło o smak i zapach, była zdenerwowana, zmęczona stresem, czuła, że ostatnie tygodnie wyżarły ją od środka. Podświadomie wiedziała jaki jest główny powód jej stanu, nie chciała jednak dopuszczać do siebie takiej myśli. Jeśli to zrobi będzie musiała przestać, powiedzieć reszcie, że nie da dłużej rady. Ale czy mogła się teraz poddać, skoro walczy już tak długo?
Zjadła połowę porcji, odłożyła miskę na bok. Oparła głowę o ramie Reyny, czuła jej ciepło, delikatny pocałunek jaki ta zostawiła na jej czole. Jej żona jak już wcześniej obiecała nie pytała o nic, nie wymuszała na niej odpowiedzi tak jak czasem robiła to Jett lub Neon. Sage była jej za to niesamowicie wdzięczna, wiedziała, że i ją wiele to kosztuje. Widziała jak zaciska pięści gdy wróciła do schronienia cała w krwi, jak odwraca wzrok gdy Brimstone powierza jej kolejne obowiązki. Zyanya Mondragón ufała jednak, że jej ukochana nie zrobi nic głupiego, że wróci do niej za każdym razem. To najbardziej bolało uzdrowicielkę, jej rozsądek zdawał się przepaść, znikać wraz z każdym kolejnym wskrzeszeniem, z każdą kolejną walką.
Obudziła się gdy dookoła wszyscy już spali, Cesarzowa leżała obok niej, jedna dłoń trzymała jej rękę. Dookoła było cicho, co jakiś czas słychać było tylko ciche westchnięcie czy lekkie pochrapywanie. Próbowała zamknąć oczy, z powrotem odpłynąć w sen, kręciła się jednak niespokojnie, starając się nie obudzić żony.
Westchnęła cicho, delikatnie wyswobodziła się z uścisku ukochanej i wstała. Założyła tylko buty, podciągnęła rękawy czarnego golfa i ruszyła do w stronę pokoju dowództwa w którym obecnie paliło się lekkie światło. Slalomem, najciszej jak umiała wyminęła śpiących agentów. Gdy znalazła się na torach pozwoliła sobie na szybszy krok.
W końcu przeszła przez drzwi, Viper siedziała na jednym z krzeseł paląc. Nalała sobie wody i usiadła obok niej, przez chwilę trwały w spokojnym milczeniu.
- Jest za pięć piąta - odezwała się w końcu Sabine, rzuciła w jej stronę paczkę papierosów, a Sage złapała ją z łatwością.
Łatwo można było domyślić się, że nie robią tego pierwszy raz. Odkąd są tutaj codziennie nad ranem któraś z nich czeka na drugą w pomieszczeniu. Na początku próbowały w tym czasie obmyślać strategie, snuć plany na nadchodzący dzień, czasem skakały sobie do gardeł. Teraz były jednak zbyt zmęczone, może nawet przerażone tym co może ich czekać w ciągu następnych godzin, starały się więc odpocząć na tyle na ile pozwalały im własne ciała i umysły.
Ling wyjęła z opakowania jednego papierosa, od razu odpaliła go zapalniczką która również znajdowała się w pudełeczku. Zaciągnęła się mocno, trzymała dym w płucach przez chwilę, a następnie wypuściła go. Dopiero wtedy wprawiła pudełko w ruch, aby prześlizgnęło się na drugi koniec stolika wprost w dłonie chemiczki.
To śmieszne jak łatwo wpadła w ten okropny nawyk palenia, przez trzy lata spędzone z Viper w protokole próbowała namówić ją aby nie brała papierosów do ust, szanowała swoje zdrowiem i życie o które sama Sage przecież codziennie walczyła. Lata później gdy zaczęły spędzać ze sobą więcej czasu uzdrowicielka sama zaczęła podtruwać swój organizm, jakaś forma masochizmu kazała jej to robić, udawała, że pomaga jej to w pozbieraniu myśli. Prawda była taka, że chciała nie dbać chociaż o jedną rzecz, a jeśli mogła to zrobić to musiała być rzecz która dotyczy tylko i wyłącznie jej.
- Może po prostu wysadzimy ich w powietrze, zostanie po nich tylko różowa chmura, nie będzie mogła ich wskrzesić, ty nie mogłaś - zasugerowała Callas, odchyliła głowę do tyłu wypuszczając z ust kłęb dymu.
- Czas przeszły jest kluczem, teraz mogłabym to zrobić, a z raportów wynika, że ona potrafi to samo - mruknęła przymykając oczy, czuła, że nie ma rozwiązania, że to wszystko nigdy się nie skończy.
- Gdybyśmy tylko zdołali zabić ich Sage, to rozwiązałoby cały nasz problem - rzuciła zielonooka gasząc pet o popielniczkę z foli aluminiowej.
I te słowa znów sprawiły, że Ling Ying Wei chciała to zrobić, zmierzyć się twarzą w twarz ze swoją kopią. Przy odrobinie szczęścia wygrałaby te starcie, jeśli jednak nie, nie musiałaby martwić się całą resztą. Reyna pewnie by przeżyła i dopilnowała aby jej ciało zostało spalone zgodnie z jej wolą, a jej prochy rozsypane gdzieś w Shaanxi. Mogłaby osiągnąć wieczne szczęście.
Reyna, ale co z Reyną?
Zyanya stała się jej powodem do walki, była nim odkąd dołączyła do protokołu, jednak później gdy stopniowo zaczęły się w sobie zakochiwać to wszystko się zmieniło. Chciała walczyć o to co mają, o to co mogą mieć jeśli się nie poddadzą. Przecież gdyby ich misja się powiodła w końcu żyłyby normalnie. Zamieszkały w Sanktuarium opiekując się jej podopiecznymi, albo gdziekolwiek indziej. Mogłyby budzić się razem codziennie, bez strachu, że nie zobaczą się wieczorem.
Reyna nie musiałaby opłakiwać jej śmierci. To chyba dobry powód aby spróbować.
Pół godziny później zaczęła się odprawa. Wszyscy stali wokół jednego dużego stołu ustawionego na torach na którym leżała obecnie mapa miasta. Sova mówił właśnie kilku strategicznych miejscach wokół miejsca w którym kiedyś stało kino.
- To na nic jeśli to co znalazłem się potwierdzi - westchnął Cypher, dotknął zegarka znajdującego się na nadgarstku, a och oczom ukazał się jakiś wzór chemiczny. - Ich Viper stworzyła nowy gaz, wybiją nas gdziekolwiek się znajdziemy. Nie skończyli jeszcze kalibracji masek, mamy dzień, góra dwa - wyjaśnił poprawiając kapelusz.
- Może będziemy włączyć mniejszymi grupami, mniejsza szansa że wszyscy się podusimy - zasugerowała Deadlock, kątem oka obserwując Sabine wpatrującą się w wzór ciągle wyświetlany przez Amira.
Ling poczuła niepokój, dotknęła zimnego noża znajdującego się na pasku, tak jakby jego chłód miał uspokoić palące uczucie w klatce piersiowej. Reyna od razy wychwyciła ten zabieg, niezauważalnie położyła jej dłoń na dolnej części pleców aby dodać jej trochę otuchy.
- Mogę spróbować odtworzyć gaz ale to będzie trwać, i nie mogę zrobić tego tutaj, chyba że mam ułatwić naszym wrogom zadanie i wybić nas wszystkich - mruknęła Callas, odsunęła się krok do tyłu, wpadając na Iselin stojącą za nią. - Do tego czasu nie działałabym pochopnie. Czekajmy na ich ruch, nie pozwólmy za bardzo zbliżyć się tutaj.
- Sage nas wskrzesi, czy naprawdę musimy się ograniczać? - Zapytał Pheonix, wszyscy spojrzeli na niego jak na idiotę.
Coś w niej pękło, odsunęła się od żony, zacisnęła pięści tylko po to żeby zaraz delikatnie rozprostować palce. Musiała być spokojna, musiała działać nie dając ponieść się emocjom. Podeszła w stronę mapy, palcem przejechała po drodze idącej od dworca metra aż do kina.
Może właśnie nadszedł czas stać się bronią o której ciągle mówił Kay/o.
- Nie wiem ile razy dam radę was wskrzesić - powiedziała spokojnie. Dookoła zrobiło się nienaturalnie cicho. Miała wrażenie, że wszyscy dookoła niej przestali oddychać. - Musimy zakończyć to dziś - po ostatnich słowach wypuściła powoli powietrze.
- Jak mamy to zrobić? - Odezwał się Brim. - Mają przewagę broni, zawsze byli o krok przed nami, gdy oni przenosili radiant miedzy planetami my zakładaliśmy protokół, gdy my nauczyliśmy rozbrajać spike, oni mieli komunikacje między obiema ziemiami.
- Kto wrócił żywy z Pekinu? - Zapytała Sage po chwili ciszy.
- Ty - odparł Liam marszcząc brwi.
- A z Boliwii?
- Sage - odpowiedziała Viper odwracając wzrok. Po tym geście można było rozpoznać, że wiedziała już co uzdrowicielka ma na myśli.
- Malezja? - Dalej grała w grę bojąc się wypowiedzieć cały plan na głos.
- Nikt, spike wybuchł, rozerwał nas na strzępy - odezwała się Jett.
- Błąd - wyszeptała cicho Reyna, wszystkie oczy zwróciły się w jej stronę. - Nikt z nas nie wrócił żywy, ale omega Sage przeżyła jako jedyna. - wyjaśniła, wszyscy zdawali się szybko zrozumieć o co chodzi. Zwróciła się do żony. - Nie zrobisz tego.
- Zrobię - nie odwróciła się w jej stronę. Bała się, że jeśli to zrobi to zmieni zdanie. - Jeśli nam się uda, zwiększę nasze szanse. Każda następna śmierć będzie ich ostatnią, możemy wykorzystać kino i resztki budynków dookoła, to ostatnie miejsce gdzie można się ukryć, pułapki nie będą tak widoczne. Jeśli ją zabije może uda nam się zapędzić ich w kozi róg. Odetniemy ich, będziemy mieli przewagę.
- Nie zrobisz tego - tym razem odezwał się Brimstone, spojrzał na mapę głośno wzdychając. - Inicjatorzy przeszukają teren, znajdziemy portal, zorganizujemy ostatnią zasadzkę. Pokonamy ich i wrócimy do domów. Ostatnia walka.
- Nie zrobimy tego dopóki omega Sage żyje, będzie ich wskrzeszać dopóki nie przegramy, albo ona sama nie padnie. To nie zadziała Brim - powiedziała, ręce położyła na blacie stołu delikatnie stukając paznokciami o jego kraniec.
Wiedział, że Ling ma racje, że jeśli ona tego nie zrobi to nikt inny również. Czuł jednak, że nie może jej puścić, pozwolić jej tak po prostu po raz kolejny się poświęcić.
- Jeśli ty nie dasz rady dalej nas wskrzeszać jakie są szanse, że ona da rade? - Zapytała niepewnie Neon, iskierki w jej włosach podskakiwały nerwowo gdy bawiła się palcami.
- Jesteśmy na przegranej pozycji od trzech dni, zginęliśmy więcej razy niż zabijaliśmy, ma więcej mocy niż ja - wytłumaczyła, przez chwilę wpatrywała się w złotą obrączkę na swoim palcu. Czuła ból wiedząc, że jej żona wpatruje się w nią teraz, a ona nie może spojrzeć jej w oczy bojąc się, że to ostatni raz gdy to robi.
- Więc ocalimy kogo się da ale pójdziemy tak z tobą - zasugerowała Jett, chciała podejść do kobiety, ta jednak odsunęła się gwałtownie.
- Nie! - Krzyknęła, echo jej głosu uniosło się po całym peronie. - Nikt więcej nie umrze, tak długo dbałam o to aby każdy z was oddychał, nie pozwolę umrzeć nikomu - warknęła obdarzając białowłosą zdeterminowanym wzrokiem.
- Nie możesz - próbował znów podjąć temat Brim jednak Sage zamachnęła się, a nóż który chwilę wcześniej miała za paskiem wbity był idealnie w środek tarczy strzeleckiej powieszonej na końcu torów tuż przy zasypanym tunelu.
- Przez ostatnie sześć lat tylko ja nie zginęłam. Byłam już sama przeciwko dwóm, trzem, pięciorgu agentów omega, przestańcie traktować mnie jak wasz przenośny szpital Jestem żołnierzem, jestem bronią. Zrobię to nawet jeśli się z tym nie zgadzacie - krzyknęła wściekła.
Nastała cisza, z przerażeniem obserwowali Sage która stała teraz oparta dłońmi o stół.
- Ma racje - podjęła w końcu Viper, jej głos był zimny i stanowczy jak zawsze. Niewiele osób w pomieszczeniu mogło wychwycić w nim ból i wahanie. - Tylko ona może utrzymać nas wszystkich przy życiu. Sage jest naszym najsilniejszy agentem, nie że względu na umiejętności promienistych, a na umiejętności walki jakimi dysponuje - dodała po chwili. - Jeśli ktoś ma pokonać ich uzdrowicielkę to tylko ona - wypowiadała te słowa wbrew sobie. Mimo całej niechęci jaką czuła do tego pomysłu, to wydawał się jedyny sposób.
Ling spojrzała na nią z wdzięcznością. Wszyscy zamilkli, nikt już nie stawiał oporu. Nawet Reyna stojąca za nią nie odezwała się ani słowem, czuła, że nie da rady jej powstrzymać. Nie było słów które byłyby dobrym argumentem. Kończyły im się opcje.
- Więc jaki jest plan? - Brimstone podszedł bliżej, założył ręce na klatce piersiowej, wzrokiem spojrzał na mapę leżącą przed nimi.
- Sova i Gekko zrobią zwiad, znajdziecie ich i od razu mnie poinformujecie - zwróciła się do mężczyzn. - Jeśli dane które mamy się potwierdzą ktoś może być w okolicach kina. Szukacie głównie ich Sage, ale dajcie znać jeśli będziecie zobaczycie Reyne. Ruszajcie natychmiast - rozkazała, a agenci od razu poderwali się ze swoich miejsc.
- Co zrobisz gdy ją znajdziesz? - Zapytała Sabine stając po drugiej stronie stołu.
- To co robię od lat, to co zaczęliśmy w Chinach podczas Haven. Zabije ją i wszystkich którzy staną mi na drodze - wyjaśniła odpychając się dłońmi od blatu. - Idę się przygotować, niech Deadlock i Killjoy rozstawią pułapki w razie gdyby uznali, że nie potrzebują masek by załatwić nas gazem - westchnęła i ruszyła w stronę śpiworów.
Reyna już tam była, w rękach trzymała jej szatę, bawiła się poplamionym krwią rękawem. Była zamyślona, ale słyszała jak mocno bijące serce Sage zbliżającej się ku niej, podniosła wzrok aby spojrzeć na jej zdeterminowaną twarz.
Zyanya nie spodziewała się, że może bać się bardziej niż bała się do tej pory, a jednak przyszedł ten dzień gdzie czuła całkowitą bezradność. Przecież prawie nic się nie zmieniło, robiły to codziennie przez ostatnie lata, rozstawały się rano aby wieczorem znów wpaść sobie w objęcia. Dlaczego więc dziś czuła jakby padł wyrok?
Bała się, że jeśli Sage odejdzie światło które trzyma ja przy życiu na zawsze zgaśnie, że nie znajdzie w sobie siły by powstrzymywać się przed przemocą i terrorem jaki mogłaby zasiać. Była pewna, że jeśli jej żona zginie dziś ta wojna i tak zakończy się na ich korzyść, bo ona sama zabije całą resztę omamioną bólem i furią.
Uzdrowicielką przykucnęła obok niej, delikatnie dotknęła dłonią jej twarzy.
- Nie chce żebyś szła tam sama - odezwała się cesarzowa, wstrzymała na chwilę oddech aby lepiej słyszeć bicie jej serca.
- Sama będę nie do wykrycia, patrolują w małych grupach, maksymalnie cztery osoby, dam sobie radę - zapewniała, wierzyła, że może to zrobić. Mogła to być też ostatnia rzecz jaką może wnieść do walki jeśli jej moc postanowi odejść.
- Nie musisz iść sama, nie musisz ryzykować aż tyle. Weź mnie, albo Jett, Neon, weź kogokolwiek ale nie idź sama - prosiła patrząc jej w oczy tak intensywnie, że naprawdę mogłaby ją namówić.
- Kochanie, muszę to zrobić sama - wpatrywała się w jej oczy, na pierwszy rzut oka wydawała się być spokojna, jednak Sage potrafiła wychwycić w niej rozpacz. - Jestem pewna, że mi się uda. Znam siebie, nie zboczyłam ze ścieżki którą obrałam lata temu. Wiem też, że ona jest inna, że nie idzie tą samą drogą co ja. Jeśli ktokolwiek może to zrobić jestem to ja.
- I naprawdę uważasz, że możesz zabronić mi iść za tobą?
- Nie mogę - westchnęła, rozejrzała się po agentach, czuła ścisk w żołądku na myśl, że ktokolwiek miałby zostać ranny. - Nie zabronię ci, ale wiem, że to zrobisz, że spełnisz moją prośbę, uszanujesz moje decyzje - złapała ją za ręce, a dłonie Reyny zacisnęły się na nich mocno, jakby bała się, że gdy puści, jej żona zniknie na zawsze.
- Bardzo możliwe, że masz racje - zacisnęła usta, czując, że nie mogłaby złamać danego jej słowa, nie po tym jak pewnego dnia obiecała jej wierność i uczciwość.
- Poza tym potrzebuje żeby ktoś przypilnował tu dla mnie dwóch rzeczy - westchnęła Wei, w końcu usiadła przed nią dalej trzymając jej dłonie. - Po pierwsze, niech Brim nikogo za mną nie wysyła, niech zajmie się planowaniem co zrobić gdy mi się uda - Reyna kiwnęła głową na znak zrozumienia.
- Co jest drugą?
- Cokolwiek będzie się działo Skye ma zostać w bezpiecznym miejscu - westchnęła, zerknęła w stronę łazienki gdzie kilka chwil temu zniknęła Australijka, wiedziała, że nie wyjdzie stamtąd za szybko.
- Czyli dobrze słyszałam? - Zyanya uniosła lewą brew, uzdrowicielka kiwnęła głową twierdząco, choć nie musiała. Słuch wampirzycy nigdy się nie mylił, nawet jeśli dookoła było dwadzieścia jeden serc, potrafiła wychwycić wśród nich dwudzieste drugie. - Zgadzam się - odparła po chwili ciszy Mondragón. - Zgadzam się jeśli obiecasz, że wygrasz tę walkę, że wrócisz do mnie - zamknęła oczy chcąc zatrzymać wypływające z kącików łzy.
- Przyrzekam, że jeśli to przetrwamy nie będę więcej walczyć - jej głos lekko drżał mówiąc te słowa. Obie wiedziały, że nie jest tu mowa tylko o wrogach, a o niej samej.
Bo pewnego dnia Sage będzie musiała sobie wybaczyć, przestać nazywać się Cierniem, pogodzić się z tym, że nie można uratować wszystkich. Więc jeszcze dziś zamierzała walczyć, zaciekle bronić przyszłości jaka mogła czekać ją, jaka mogła czekać ich wszystkich. A wtedy przyjdzie kolejny dzień i może wtedy przyjdzie czas aby zakopać topór wojenny. Bo może o to chodzi w tym wszystkim, żeby przestać walczyć z samą sobą.
- Więc rób co musisz, cariño - wyszeptała Zyanya i przyciągnęła ją do pocałunku zanim w końcu puściła jej dłonie pozwalając jej odejść.
...
Zgodnie z wcześniejszymi domysłami, mała grupa patrolowała okolice kina. Chinka siedziała pomiędzy zburzonymi ścianami obserwując, jak agenci omega rozdzielają się na kilka stron. Było ich troje, jednak po składzie grupy mogła domyślić się, że w pobliżu będzie ktoś jeszcze. Może ktoś pilnował pleców lub odłączył się chwile wcześniej aby spatrolować wschodnią część miasta.
Sage wstała, na plecach miała phantoma, za paskiem nóż, a w kaburze na prawej nodze ghosta. To musiało starczyć do pokonania małego oddziału. Nie bała się walki z agentami, robiła to już z każdym z nich, trenowała też wokół ich odpowiedników z alfy, znała mocne i słabe strony. Najbardziej obawiała się starcia z samą sobą, a w końcu powinna była znać siebie najlepiej. Nie pomagał fakt, że przez ostatnie sześć lat zdawały się unikać siebie gdy tylko mogły.
Ruszyła po piętrze, obserwowała jak Gekko z bronią w rękach przemierza teren kilka metrów pod nią. Wiedziała, że jego stworzenia mogą łatwo ją wyczuć, jej przewaga polegała na tym, że nikt nie wiedział, że tu jest. Skradała się więc powoli, omijając miejsca które mogły spowodować hałas. W końcu chłopak przykucnął tuż pod nią dotykając czegoś na ziemi, jego Wingman stał obok niego, Dizzy natomiast siedziała na ramieniu. Spodziewała się, że Mosh siedzi w torbie przewieszonej przez klatkę piersiową, Trash natomiast musiała zostać w bazie, zwykle Mateo trzymał ją na drugim ramieniu.
Wyjęła broń boczną z kabury. Wzięła cichy wdech, trzy cele, szybka i cicha likwidacja i rusza dalej. Wypuściła powietrze. Jeden strzał, drugi strzał, trzeci strzał. Trzy głowy trafione w przeciągu dosłownie kilku sekund. Trzy martwe ciała leżące obok siebie w kałuży krwi. Poczuła jak ją mdli, schowała broń, przecisnęła palce kilka centymetrów nad nadgarstkiem aby powstrzymać wymioty.
To w końcu nie był jej Gekko, nie był to ten chłopak który wywoływał uśmiech na twarzy jej Zyanyi. Nie jest niczemu winna, albo ona albo on. Postąpiła słusznie, musiała przeć dalej, musiała wypełnić misje.
Ruszyła dalej, w pobliżu widziała drona, zeskoczyła na ziemie, schowała się miedzy krzakami i czekała. Chwile później mogła usłyszeć kroki, cierpliwie czekała, aż mężczyzna znajdzie się za nią, następnie w jednej chwili wyłoniła się zza zielonych liści i przyłożyła broń do głowy omega Sovy. Nie wiedziała nawet kiedy pociągnęła za spust, chwilę później inicjator leżał martwy na ziemi, dookoła unosił się zapach krwi.
Tym razem nie dała sobie czasu na powstrzymanie kolejnej fali mdłości, natychmiast przemknęła na parter budynku naprzeciw. Nie odważyła się nawet obejrzeć na zaszokowaną twarz trupa, wiedziała, że jeśli to zrobi będzie musiała zatrzymać się i opróżnić żołądek, nie miała czasu na odreagowanie.
Wiedziała, że zaraz się zjawi, że nie zostawi ich, nie wróci najpierw po pomoc. I tak też się stało, nie minęło pięć minut, a jej kopia zjawiła się obok ciała Sashy. Rozejrzała się dookoła, a następnie podniosła ścianę aby uchronić się przed potencjalnym niebezpieczeństwem.
Więc nadszedł ten dzień, nadszedł czas na konfrontacje. Ling czuła, że nie jest gotowa, ale wiedziała też, że bardziej nie będzie. Przyszedł czas zakończyć te wojnę.
Zdjęła broń z pleców, wzięła głęboki oddech. Podsadziła się własną ścianą i strzeliła w stronę wrogiej uzdrowicielki, ta od razu umknęła jej, schowała się między zarośla których przedtem ona sama użyła. Ostrzelała krzaki licząc, że uda jej się trafić, jednak agentka omega wychyliła się z drugiej strony z własną bronią czym zmusiła ją do zeskoczenia ze ściany.
Kontynuowały powolny ostrzał, używając resztek budowli aby kryć się za nimi, poruszały się jednak na zachód, gdzie zaraz miała spotkać je spora otwarta przestrzeń. Zanim miały do niego dotrzeć amunicja zaczynała się kończyć. Przy końcu długiej ulicy która oddzielała kino od miejsca w którym kiedyś był park omega Sage porzuciła swojego vandala.
- Nie spodziewałam się, że to ty wyjdziesz z tą inicjatywą. To raczej mnie mają za bardziej brutalną - odezwała się kopia patrząc jak Sage wypuszcza z dłoni swoją broń i sięga do po motylka schowanego za paskiem, następnie ruszyła w jej stronę. Dziwnie było słyszeć swój własny głos obleczony w jad. - Oh, a liczyłam, że porozmawiamy, chciałam się przekonać jak podobne jesteśmy - wyszczerzyła się unikając jej ciosu.
- Nie jestem tu na pogaduszki - warknęła łapiąc równowagę, wyprostowała się szybko odwracając w stronę przeciwniczki. - Obie wiemy, że to jedyny sposób aby to zakończyć.
- Mylisz się, to wasza ostatnia szansa, mam na tyle mocy, aby moi żołnierze walczyli przez długi czas, tymczasem ty jesteś zdesperowana. Chcesz ich uratować, ale ci się nie uda - stwierdziła, tym razem to ona ruszyła w stronę Ying Wei, jednak ta zablokowała cios.
- Jesteś tak samo zdesperowana jak ja - wyszeptała patrząc w oczy kopi, łatwo było to odgadnąć gdy codziennie w lustrze widziała ten sam zdesperowany wzrok. - Też nie możesz patrzeć jak umiera, to codziennie cię zabija bardziej, niż jakakolwiek rana - podcięła jej nogi, szybko przycisnęła ją do ziemi kolanem, próbując wbić przeciwniczce nóż w gardło.
- Ale ja nie byłam tak głupia żeby iść samej i wzięłam ją aby zapolowała - wysapała, to sprawiło, że Ling zawahała się.
Rozejrzała się dookoła, szybko dojrzała fioletową postać biegnącą w ich stronę. Musiała to zakończyć teraz, musiała dać radę. Omega Sage zdołała jednak podnieść się na tyle by zamienić się miejscami. Usiadła jej na biodra, wytrąciła nóż z rąk. Wyjęła własny przykładając go do jej szyi delikatnie nacięła skórę, z której zaczęła lecieć krew. Kopia Reyny stała nieopodal z bronią wcelowaną w jej głowę.
- Tak właśnie skończy się ta wojna, a gdy tylko skończę z tobą pośle Cesarzową aby zapolowała na siebie samą - powiedziała cicho, poprawiając nóż na gardle. - Ostatecznie z nas dwóch to ja jestem tą mniej delikatną - zaśmiała się.
I prawie spanikowała, jednak zmusiła się do logicznego myślenia. Starczyło tylko, ze zabije swoją kpie, ich Skye nie zdoła naprawić uszkodzeń wywołanych strzałem w głowę. Nawet jeśli sama zginie zdoła zapewnić swoim towarzyszom równą walkę. Nie mogła wyjąć swojej broni bocznej, już miała sięgnąć po broń wrogiej agentki gdy dookoła rozebrzmiał huk wystrzału. Omega Zyanya padła bezwładnie na ziemie, z jej ciała zaczęła płynąć różowa energia.
Sage nie czekała długo, chwyciła classica wystającego z kabury zaszokowanej agentki i strzeliła jej w głowę. Ciało bezwładnie opadło na nią. Zmusiła się do wydostania się spod niego i wstania na równe nogi. Jej szyja pokryta była krwią, starała się uspokoić oddech, stała chwilę bez ruchu obserwując zastygłą w rozpaczy twarz swojego sobowtóra.
To koniec - przeszło jej przez myśl. Czas na ostatnią bitwę, czas wygrać i wrócić do domu.
Usłyszała odgłos wystrzałów, jakaś kula przemknęła tuż obok niej. Chwilę później pojawiła się Reyna, chwyciła ją za rękę ciągnąć za sobą. Otoczyła je zasłona dymna Brimstone'a, pozwalając im względnie bezpiecznie zniknąć z widoku. Nie miały czasu na rozmowę, na gratulacje. Gdy tylko znalazły się w bezpiecznym miejscu Sage chwyciła za broń i ruszyła na pole bitwy.
Uzdrowicielka rozejrzała się, jasnym było, że to jej strona była gotowa na ten atak. Liam właśnie siał spustoszenie ostrzałem orbitalnym. Raze udało się powalić kogoś za pomocą rakiety, szturmowcy po cichu zachodzili przeciwnika od tyłu, a Deadlock, Killjoy i Cypher zadbali aby nikt nie uciekł. Jedyne co widziała to pogrom, panikę w oczach wroga którego jedyną opcją była walka.
Ruszyła ku Viper która ewidentnie krwawiła z ramienia, postrzeliła omega Harbora, a następnie osłoniła je ścianą. Przycisnęła ręce do rany, a z dłoni zaczęła sączyć się niebieska poświata. Ranna odetchnęła z ulgą, nie tylko przez zatrzymanie bólu.
- Nigdy nie spodziewałam się, że będę aż tak cieszyć się na twój widok - stwierdziła podnosząc się gdy uzdrowicielka skończyła proces leczenia.
- Zrobiłaś się miękka - uśmiechnęła się delikatnie Ling i ku jej zaskoczeniu, Sabine odwzajemniła jej uśmiech.
Walka trwała jeszcze chwilę, aż w końcu wszystko się zatrzymało. Nastała złowroga cisza, jakby nikt nie mógł uwierzyć, że to już koniec. Czekając na koleje strzały i dźwięk wybuchów.
Kiedyś Sage myślała, że zwycięstwo to głośny dźwięk wiwatów, toastów, braw i śmiechów. Okazało się, że wygrana jest tym samym co wojna - ciszą. Nie zostało w końcu już nic i nikt. Wszystko zostało zrównane z ziemią, na ciałach i duszach żołnierzy zostały blizny których nie zaleczy żaden czas.
Myliła się gdy myślała, że już po wszystkim. Padł strzał, w prawdzie ostatni, ale jednak. W jednej chwili Zyanya znalazła się przed nią, a w następnej sekundzie wpadła jej w ramiona uśmiechając się głupkowato, co robiła za każdym razem gdy udało jej się dokonać czegoś bardzo głupiego. Padły na ziemie i dopiero wtedy Chinka zobaczyła krew.
Cesarzowa zaczęła ciężko oddychać, chciała coś powiedzieć, jej wargi poruszały się jednak żaden dźwięk nie padł. Z jej ust zaczęła lecieć krew, złapała Ling za dłonie którymi ta w panice zaczęła uciskać ranę.
- Ani się waż umierać - wydukała spanikowana kobieta, próbowała wykrzesać z siebie cokolwiek aby wyleczyć jej obrażenia, jednak jej moc zdawała się być głucha na jej prośby. - Jeszcze nie teraz, to nie twój czas - zaczęła płakać czując bezradność. - Dotrzymałam obietnicy, nie zostawiaj mnie.
Jej żona uśmiechnęła się tylko, a blask jaki wypływał z jej serca zgasł. Sage przyciągnęła ją do siebie, mocno objęła ramionami, zaczęła kołysać nią delikatnie błagając aby wróciła. To przecież nie mogło się tak skończyć, nie mogła jej stracić po tym wszystkim co przeszły. Nie mogła pozwolić jej odejść w momencie gdy miały zacząć spokojne, długie życie.
Czuła jej dusze, nie mogła jednak jej złapać, czuła jakby przelatywała jej przez palce, uciekała szybko, zwinnie manewrując aby Ling nie mogła jej złapać. Gnała ku ziemi, aby znów się z nią złączyć, aby wrócić do stanu biblijnego prochu i udać się na wieczny spoczynek.
- Ostatni raz - łkała uzdrowicielka, mocno zaciskała palce na ramionach ukochanej. - Ostatni raz, pozwól mi ją uratować, oddam wszystko - mówiła cicho.
Ktoś próbował do niej podejść, odpędziła go jednak machnięciem ręki. Cały protokół zebrał się patrząc w szoku, nie mogąc uwierzyć w to co się właśnie dzieje.
Wiedziała, że nie zostało jej dużo czasu, czuła to. Wzięła głęboki wdech, zamknęła oczy i szarpnęła jakby niewidzialną nicią. Coś w niej się obudziło, zawarło niemą transakcje, o ogromnej wartości. Takiej, której mogła nie móc spłacić. Nie obchodziło jej to, obecnie nic się nie liczyło, nic oprócz kobiety spoczywającej bez życia w jej ramionach.
Chwyciła jeszcze raz, tym razem udało jej się. Nad nimi uniosła się niebieska aura, zdawała się cała okalać ciało Reyny, śmiertelna rana zaczęła się goić. Skierowała jej ducha do ciała, upartą dusze która zdawała się wcale nie chcieć wracać, jakby wiedziała ile to może kosztować uzdrowicielkę. Nie miała już nic do stracenia, jeśli miała umrzeć, chciała to zrobić dla niej.
Serce Cesarzowej zabiło, a zaraz potem rozbłysło purpurą.
Ling spojrzała na nią spod przymkniętych powiek, czuła jak zapiera jej dech, chciała jednak patrzeć jak najdłużej. Zdążyć zapamiętać każdy szczegół jej twarzy i zabrać ten obraz ze sobą tam gdzie miała teraz się udać. W końcu jej oczy się zamknęły, a jej ciało opadło bezwładnie na ziemie.
Viper zastygła w bezruchu nie wiedząc, czy to co widzi jest prawdą. Poczuła ukłucie winy gdy tylko usłyszała krzyk Reyny która właśnie przebudziła się z swojego krótkiego snu. Zawsze wypominała Sage, że nie dała rady uratować jej bliskich, że doprowadziła Omena do stanu w jakim się obecnie znajduje. Okazywała jej nienawiść bo tylko tak mogła poradzić sobie ze śmiercią własnej rodziny, a Ling wzięła to wszystko na siebie, pozwoliła jej na to, przyjęła na swoje barki całą pogardę jaką Callas ją obdarzyła i nie próbowała nawet się bronić.
W przeciwieństwie do tamtego felernego dnia dziś Sage uratowała wszystkich. Ta myśl ja uderzyła, Ying Wei nigdy nie umarła, przez sześć lat wracała ranna, wycieńczona ale nigdy w worku. Cały ten czas ratowała ich wszystkich, a teraz gdy była taka potrzeba nikt nie mógł uratować jej.
- Zabierzcie ją - wykrzyczała Sabine rzucając się w stronę uzdrowicielki. - Gdzie jest Skye? - Zapytała rozglądając się dookoła. Kay/o i Brimstone z trudem odciągnęli Reyne od bezwładnego ciała uzdrowicielki.
- Sage kazała jej zostać w bazie - odezwał się Yoru, który jako jeden z nielicznych zdawał się wiedzieć dlaczego taka właśnie decyzja padła.
- Niech ktoś ją tu zawoła i to szybko - rozkazała, ułożyła Chinkę w odpowiedniej pozycji, udrożniła drogi oddechowe.
- Nie dotykaj jej - wykrzyczała Zyanya, jej oczy błyszczały purpurą, próbowała się z żelaznego uścisku robota.- Zabije cię rozumiesz, zostaw ją. Nie dotykaj jej!
- Nie jestem promienistą, nie jestem Bogiem, jestem lekarzem. Zrobię co mogę, żeby ją uratować - zaczęła uciskać jej klatkę piersiową. - Obudź się ty idiotko, nie możesz umrzeć po tym jak ci wybaczyłam.
...
Nie wiedziała gdzie jest, nie mogła się ruszyć. Otworzyła oczy, rozejrzała się. Miała wrażenie, że otacza ją szyba, gruba, nie pozwalająca zobaczyć co dzieje się za jej taflą. Szybko zrozumiała, że to w czym tkwiła było radiantem. Jej moc zwróciła się przeciw niej, zdecydowała się ukarać ją za nadużycie jakiego dokonała. W pierwszej chwili pomyślała, że zasłużyła, nie mogła brać bez konsekwencji, zadłużać się i liczyć, że termin spłaty nigdy nie nadejdzie. Zwlekała tak długo, że czekała ją kara.
"Mi vida, nie możesz się biczować, to dar, a ty czynisz nim więcej dobra niż ktokolwiek inny. Los wybrał ciebie, bo wiedział jak czyste masz serce."
Znajomy głos rozbrzmiewał w jej głowie. Ten sam który nie pozwalał jej obwiniać się za nadto, ten który zdawał się widzieć w niej więcej dobra niż naprawdę w niej było.
Reyna, co z Reyną? Ostatnią rzeczą jaką pamiętała to jej serce, które znów zaczęło bić. Więc czy ona sama umarła? Oddała życie by jej ukochana mogła przeżyć?
Według tego, czego uczyli ją w świątyni po śmierci z duchem dzieje się to na co zasłużył sobie za życia. Ale czy ona zasłużyła na taki los? Walczyła o innych, cały czas poświęcała cząstkę siebie dla ludzi wokół niej. Czy jedno przewinienie miało przekreślić jej szanse na odpoczynek, sprawić, że pozostanie w tym stanie już na zawsze?
Uniosła wzrok, zobaczyła własną twarz odbitą od gładkiej powierzchni kamienia. Zmarszczyła brwi, co jeśli to jeszcze nie koniec? Co jeśli może jeszcze zmienić swój los?
Sage przez lata była swoim własnym wrogiem, dbała o innych nie patrząc na siebie, trenowała więcej niż inni będąc przekonaną, że nadaje się tylko na uzdrowicielkę. Cały czas brała na siebie więcej obowiązków, szkoliła nowych agentów, układała plany misji, uczestniczyła w nich, leczyła rannych. Nigdy nie dawała sobie odpocząć, zawsze uznawała, że robi za mało, brała na siebie jeszcze więcej. Powinna była zadbać o ciało i dusze, więcej medytować, czytać, uczyć się. Tymczasem zamiast tego katowała się starając się sprostać zadaniu.
Walczyła ze sobą nie tylko ostatniego dnia gdy zdecydowała, że wojnę czas zakończyć, walczyła z sobą przez te wszystkie lata, myśląc, że musi robić więcej aby być dobrym żołnierzem. Nie mogła dostrzec, że była nim od początku. Ludzie dookoła niej cały czas ją o tym zapewniali, a ona nie chciała słuchać zatracając się w wirze który przynosił jej tylko zwątpienie.
Pokonała siebie samą na polu walki, z karabinem w dłoni, nożem w ręce. Teraz przyszedł czas aby pokonać samą siebie tutaj. Czas wybaczyć sobie to co stało się w Shaanix, to co wydarzyło się tamtego dnia gdy próbowała pomóc Sabine.
Nie była idealna, nie mogła być, nikt nie mógł. Miałą prawo do popełniania błędów, miała prawo być słaba. Była górą, bastionem, była siłą nie do zdarcia, cokolwiek mogło na nią czekać mogła sobie z tym poradzić. Mogła też więc wybaczyć sobie wszystko to, co stało się kiedyś, mogła pozwolić sobie na życie bez winy.
- Wybaczam sobie - szepnęła cicho, jakby bojąc się własnych słów. Brzmiały obco, jakby nie pasowały do jej osoby. - Wybaczam sobie - powtórzyła głośniej, patrząc w oczy własnemu odbiciu. Zacisnęła pięści, czuła się silniejsza, czuła się warta więcej niż wcześniej. Teraz, wiedziała, że ma racje.
Radiant wokół niej zaczął pękać, zamknęła oczy przez nagły blask jaki ją otoczył. A gdy z powrotem je otworzyła była na dobrze jej znanej sali. Sprzęt medyczny tuż obok niej wydawał z siebie rytmiczne pikanie, w rękę wbity miała wenflon z podłączoną kroplówką.
Na fotelu obok łóżka spała Reyna, wyglądała tak samo jak podczas tych dni gdy czuwała nad Lucią. Jej włosy były dłuższe niż pamiętała, wydawała się być też szczuplejsza. Na podłodze leżał koc, który musiał spaść podczas jej niespokojnego snu.
Zyanya poruszyła się niespokojnie, zaczęła mamrotać coś w panice przez sen, Sage od razu chciała podnieść się jednak jej ciało zdawało się być z ołowiu. Czuła, że nie może poruszyć nawet palcem.
- Bǎo bèi - wychrypiała cicho licząc, że uda jej się obudzić Meksykankę. - Reyno, obudź się - dodała głośniej.
Oczy Cesarzowej otworzyły się i pierwszy raz od dawna zabłysły fioletowym blaskiem. Od razu wstała rzucając się w stronę ukochanej, omal nie potykając się o koc leżący na ziemi. Wpadła ramiona żony ze łzami w oczach.
- Nigdy więcej tego nie rób, mi vida - powiedziała drżącym głosem.
- Obiecałam, że wrócę - odpowiedziała jej, jakimś cudem udało jej się podnieś ręce o objąć nimi kobietę. - To koniec walki - dodała szeptem, jakby dopiero uczyła się żyć z tą myślą. - Co z resztą? Jak długo mnie nie było?
- Dziesięć miesięcy - Mondragón oderwała się od niej aby spojrzeć jej w oczy. - Protokół przeszedł w stan częściowego zawieszenia, część agentów wróciło do domów, część zostało aby posprzątać po omedze i kontrolować Królestwo - wyjaśniła, jej dłoń dotknęła policzka Ling. - Lekarze mówili, że z tego nie wyjdziesz, uważali, że twoja moc zjadła cię żywcem - wydusiła, jej ton był gorzki.
Sage zamyśliła się na chwilę, nie wiedziała, czy to co przeżyła było prawdą, czy tylko wytworem jej wyobraźni. Choć mogła przysiąc, że dalej czuła zimno radiantu dookoła siebie. Mogła tylko gdybać co tak naprawdę się stało, może faktycznie umarła, ten pierwszy raz, a jej dar pozwolił jej wrócić na swój dziwny, niewyjaśniony sposób. Nie chciała jednak próbować tego kolejny raz, nie chciała już nigdy zostawiać Zyanyi samej.
- Reyno przyrzekam, że jeśli nie zjesz śniadania to następną kroplówkę podłączę ci do tyłka - cichy głos dobiegł z wejścia w którym stanęła Skye.
Rudowłosa obserwowała je przez chwilę w szoku, zaraz potem zrobiła kilka kroków w ich stronę. Na klatce piersiowej w zielonej chuście coś poruszyło się niespokojnie, jakby wyczuło między kobietami wybuch emocji.
- Sage, obudziłaś się - zdołała powiedzieć, rękami podtrzymując zawiniątko. - Wiedziałam, że się obudzisz - zdawała się odetchnąć z ulgą.
- Wiedziałam, że byłaś w ciąży - rzuciła Ling patrząc na Australijkę, ta westchnęła ciężko.
- Wszyscy zdążyli wybaczyć mi te tajemnice - mruknęła. - Pójdę po Viper - dodała i ruszyła w stronę korytarza, ewidentnie nie będąc gotową na reprymendę ze strony przyjaciółki.
Później tego dnia udało jej się wstać, część agentów odwiedzała ją cały dzień. Inni dzwonili by dowiedzieć się jak się czuje.
Reyna nie odstępowała jej ani na krok, cały czas upewniając się, że wszystko jest w porządku. I gdy zostały same leżały w ciszy w tulone w siebie. Bo słowa były nie ważne, liczyło się to, że znów były razem i nikt ani nic nie mogło ich już rozdzielić. Najsilniejsza z żołnierzy wróciła do domu, wielka wojna w końcu się skończyła.
...
Witam,
wpadłam na ten pomysł grając w valorant pewnej nocy. Wzięło się cytatu Kay/o, który z resztą otwiera one shot. Nie wiem tylko czy brzmi on tak w polskiej wersji bo gram po angielsku. Po raz kolejny nie obiecuję, że ten wysryw tu zostanie. Niby mi się podoba, a z drugiej strony nie czuje, że jest dobry. W każdym razie dziękuję za czas jaki poświęciliście na czytanie, życzę miłego dnia/wieczoru/nocy!
No i szczególne pozdrowienia dla -holleman bo jest super, pisze cudowne rzeczy i na takie same rzeczy zasługuje. <3
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro