Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 1


Siedziałam wygodnie w czerwonym fotelu w swoim biurze. Dookoła panowała ciemność i jedynie wąski strumień jasnego światła wpadał do pokoju. W zamyśleniu popijałam whisky ze szklaneczki jednocześnie wpatrując się w ścianę i przywołując wspomnienia z nie tak dalekiej przeszłości. Jeszcze pół roku temu byłam popychadłem. Wojowniczką, na której się zarabiało. Kobietą bez prawa głosu. Kimś, bez kogo właściciel nie mógł istnieć, a ciężko było się od niego uwolnić. A teraz? Teraz to beze mnie świat nielegalnych walk i narkotyków nie mógł istnieć. Byłam najważniejsza, bo to ja stanowiłam prawo. To ja decydowałam kto, kiedy, za ile i co. To ja ustalałam, kiedy odbywają się najważniejsze turnieje walk w całych północnych stanach. Ludzie bali się na wspomnienie mojej osoby, a policja od dawna pragnęła mnie dorwać. Miałam pod sobą setki ludzi. Stworzyłam imperium, w którym to ja byłam cesarzową.

Ciche pukanie do drzwi przerwało głuchą ciszę, która panowała w pomieszczeniu. Zastanawiałam się, kto chce umrzeć przez taką głupotę, jaką było pukanie do drzwi i przeszkadzanie mi. Nie odezwałam się. Miałam nadzieję, że ta osoba pójdzie po rozum do głowy i odejdzie. Jednak pukanie nie ustawało, a tylko wprawiało w jeszcze większą irytację.

— Wejść — warknęłam w końcu i dopiłam resztę whisky, nie ruszając się z miejsca.

Odgłos otwieranych drzwi poniósł się lekkim echem po pokoju. Po kilku krokach poznałam, że to mężczyzna, choć nie rzuciłam nawet okiem na wchodzącą osobę. Nie śmiał się on jednak odezwać. Czekał na pozwolenie. I dobrze. Niech wie, gdzie jest jego miejsce.

— Czego? — zapytałam podenerwowana.

Pewnie kolejny, mały problem, z którym znowu przychodzą do mnie, bo nie potrafią sobie sami poradzić. Czasami zastanawiałam się, kogo właściwie zatrudniałam, nieporadne dzieci, czy dorosłych mężczyzn, którzy zabijają i odbierają to, co do mnie należy?

— Jest mały problem — zaczął mężczyzna. Zaśmiałam się pod nosem, na co gangster umilkł. To był dowód, że nawet jeśli się śmiałam, wywoływało to w moich ludziach strach. Machnęłam ręką, żeby kontynuował. — Transport z Maroka opóźnia się. Mieli być cztery godziny temu w czwórce.

Jak zwykle, normalnie jak zwykle. Ci idioci nie potrafią nawet namierzyć pieprzonego tira z kokainą.

— Przypomnij mi, kim ty jesteś? — zapytałam najspokojniej, jak mogłam.

— Matthew Conerry — odpowiedział z wyczuwalną w głosie skruchą, jakby to on był winny tego opóźnienia.

— Nie, nie jesteś żadnym Matthew Conerrym — powiedziałam cicho.

Wstałam i powoli odstawiłam szklankę na biurko. Moje ruchy sprawiały, że puls mężczyzny z pewnością przyspieszył znacznie bardziej niż zanim tu wszedł. Pracował dla mnie od niedawna. Widziałam go dopiero drugi raz, a był równie przerażony niż za pierwszym.

— Jesteś moim, pieprzonym pachołkiem, który ma wykonywać moje rozkazy — powiedziałam nieco głośniej wyraźnie akcentując przedostatnie słowo. — Chcesz mi, do cholery, powiedzieć, że nie potraficie znaleźć jednego, pierdolonego, transportu?

— Szukaliśmy, ale nigdzie go nie ma. Prześledziliśmy jego trasę. Dotarł do portu w Meksyku i przez granicę ze Stanami Zjednoczonymi przejechał bez zarzutu. Jego ostatnie znane miejsce to Hankinson, ale tam też nic nie ma. Albo nasz człowiek zdradził, albo ktoś zajebał nam kokainę — powiedział Conerry.

Uniosłam brew ze zdziwienia i spojrzałam prosto w oczy mężczyzny. Przed chwilą był tak przestraszony, że o mało nie narobił w gacie, a teraz gada jak prawdziwy mężczyzna. I to w mojej obecności! Uśmiechnęłam się pewnie. Może coś z niego będzie? Widziałam w nim niezły materiał na drugiego zastępcę. Nie każdy był na tyle odważny, by mówić tak pewnie i bez zająknięcia przy mnie.

— Przygotuj samochód. Pojedziemy do bazy w pobliżu Hankinson. Nikomu o tym nie mów — powiedziałam.

— Dobra — potwierdził mężczyzna i wyszedł.

Nawet z takiej odległości wyczułam jak zszedł z niego stres. Był zaskoczony, że ma ze mną jechać. Zwykle jeździł ze mną zastępca bądź robiłam to sama. Usiadłam z powrotem w fotelu. Westchnęłam. Już od jakiegoś czasu podejrzewałam, że ludzie stamtąd kręcą coś na boku. Wcześniej mogłam tylko spekulować, a teraz wiedziałam to na sto procent. Gdybym przeniosła kogoś do tamtej bazy, ci zaczęliby się jeszcze bardziej ukrywać z tym, co robią.

Wolałam osobiście tam pojechać i sprawdzić, co się dzieje. Przycisnę tamtejszy oddział i wszystkiego się dowiem. Najwyżej połamię kilka palców lub rąk, albo rozwalę parę łuków brwiowych. Przypomniały mi się czasy sprzed tego wszystkiego. Byłam tylko pionkiem w czyjejś grze. Robiłam to, co moi ludzie teraz. Obecnie to ja rozdawałam karty.

Obawiałam się jednak tego utraconego transportu z Maroka. Straciłam kilkaset kilogramów kokainy i jeszcze więcej pieniędzy. To miał być zapas na kolejny tydzień, a pieniądze miałam wydać na wzmocnienie niektórych baz i przekupienie kilku policjantów oraz dwóch sędziów ze stolicy Dakoty Północnej. Jeśli nie odzyskam tego tira albo chociaż pieniędzy, to będę musiała ponaglić kilka osób ze spłatą długów. A może dołożę im jeszcze jakieś odsetki? Przecież w końcu i tak mieli kasy jak lodu, a te kilka tysięcy więcej nie zbawi ich portfeli.

Włożyłam broń do kabury, którą nosiłam cały czas przypiętą do siebie. Zdejmowałam ją jedynie w swoim domu, bo tylko tam czułam się bezpiecznie. Zakluczyłam drzwi i zeszłam na dół po drewnianych, zdobionych schodach. Conerry czekał już przy samochodzie. Wsiadłam na tylne siedzenie. Nie miałam zamiaru prowadzić po alkoholu. Miałam kilka zasad, których starałam się przestrzegać. Matthew wpisał w GPS podany przeze mnie adres i ruszył.

W sms-ie do swojego najbardziej zaufanego człowieka napisałam, że jadę do miasta. Nie musi on wszystkiego wiedzieć. Poinformowałam go także, że nie będzie mnie w bazie cały dzień, ale ma mnie informować na bieżąco. Czyli tak jak zwykle.

Ostatnio czułam się coraz bardziej przytłoczona narastającymi problemami. Musiałam to jakoś przetrwać. Był to po prostu taki okres. Przejdę przez niego jak za każdym razem. Za kilka dni wróci wszystko do normy i będę mogła zacząć przygotowania do kolejnego turnieju nielegalnych walk. One zawsze przywoływały mi na myśl wszystko, co wiązało się z miłością. Nie tylko do tego sportu, ale i tej prawdziwej.

Spojrzałam na skupionego Matthew, który prowadził. Wyglądał, jakby nie zwracał na nic innego uwagi, tylko swój wzrok koncentrował na drodze. Kurczowo trzymał kierownicę. Było to zapewne spowodowane wypadkiem, w którym brał udział kilka lat temu jako siedemnastolatek. Wiedziałam o nim całkiem dużo. Pamiętałam nawet, jak go zrekrutowałam. Conerry'ego zauważyłam pewnego dnia podczas krótkiego spaceru po biedniejszej dzielnicy Brocester, gdy chciałam sama uregulować pewną należność z jednym facetem. Kłócił się z jakimś mężczyzną, która przerodziła się potem w bójkę. Matthew wymierzył wtedy takiego sierpowego, że byłam pod wrażeniem. Gdy wróciłam do głównej bazy rozkazałam, aby dowiedziano się, kim on jest i nakazałam go zwerbować. Wytatuowano mu nazwę mojej "grupy". Conerry sprzeciwiał się temu i to nawet bardzo. Walczył z moimi ludźmi, przez co jednemu lekarz musiał szyć brew. Wtedy postanowiłam wyjść z cienia, w którym stałam. Musiał wiedzieć, że nie ma wyjścia i musi się poddać. Jeśli chłopak dzisiaj się spisze, to poczynię więcej z jego osobą w krótszym czasie niż wcześniej zakładałam.

— Czy mogę o coś zapytać? — odezwał się Matthew wyrywając mnie z własnych myśli, ponownie.

Skinęłam głową, gdy zauważyłam jego wzrok w lusterku.

— Dlaczego nie kazałaś mi nikomu mówić o tym, że jedziemy do tamtej bazy? — zapytał chłopak. — Nie ufasz komuś? Czy jesteśmy zagrożeni?

Uśmiechnęłam się pod nosem. Podobało mi się, że w końcu zaczął mówić o mafii jak o swoich. Długo nie mógł się przemóc, dlatego na początku wysłałam go do oddziału, gdzie moi ludzie trenowali do walk. Pomyślałam na początku naszej znajomości, że to pomoże mu się zaaklimatyzować i widocznie podziałało.

— Nie wszyscy muszą wiedzieć, co robię. Sama decyduję o tym, kto co wie — odpowiedziałam dość wymijająco. — Nie jesteśmy zagrożeni, Matthew. Nigdy nie byliśmy. A to, że ktoś podpierdolił nam transport niedługo dowie się, że popełnił największy błąd w swoim życiu.

— Jedno pytanie męczy mnie od dawna. — To mnie chłopak zaintrygował. — Odkąd dołączyłem do was, nigdy nie widziałem, jak walczysz. Dlaczego? Słyszałem, że jesteś w tym najlepsza — oznajmił mi Conerry.

— Zadajesz zbyt dużo pytań — odpowiedziałam nie chcąc by ta rozmowa zeszła na nieodpowiednie tory. — Skup się na drodze.

To dlaczego przestałam publicznie walczyć było moją osobistą sprawą. Nikt nie powinien wiedzieć, jakie były tego powody. Boleśnie to przeżyłam i na razie wolałam zająć się czymś innym, a chłopak nie powinien zaprzątać sobie tym głowy.

Było podejrzanie pusto, gdy zajechaliśmy pod sporej wielkości betonowy magazyn. Nikt nie strzegł terenu, a było przydzielone do tego kilka osób. Gdyby policja odkryła tą bazę, dowiedziałabym się o tym z wyprzedzeniem od przekupionych policjantów, ale nie dostałam żadnego cynku. Panowało tutaj okropna cisza. Kazałam Matthew zaparkować obok wejścia. Nie było najmniejszego sensu ukrywać się. Jeśli ktoś był w magazynie, usłyszał warkot silnika i wiedział o obecności przynajmniej jednej osoby. Oboje wysiedliśmy z auta. Dlaczego, do chuja, było tu tak pusto? Wyjęłam broń spoglądając na towarzyszącego mi mężczyznę, który podążał moimi śladami. Ostrożnie skierowałam się do środka. Nagle usłyszałam kroki. Bardzo szybko podążały w naszą stronę. Nie wiedziałam kto to, ale najwyraźniej ten ktoś był przestraszony wsłuchując się w jego kroki. Nieznajomy zupełnie nie spodziewał się czyjejkolwiek wizyty.

— Spieszysz się gdzieś? — zapytałam, gdy młody chłopak wyszedł przez otwarte drzwi. — Nie patrz — powiedziałam, gdy ten chciał na mnie spojrzeć. Natychmiast odwrócił wzrok. Nie wszyscy moi podwładni wiedzieli, jak wyglądam. Tak było po prostu bezpieczniej, gdy zarządzałam tak liczną grupą. — Patrz na niego. Jak się nazywasz? — zapytałam, gdy zauważyłam na jego nadgarstku mój tatuaż. Dzięki temu wiedziałam, że był moim człowiekiem. — I gdzie reszta?

Chłopaczek przełknął powoli ślinę zdając sobie sprawę z kim rozmawia.

— Noah Anderson — szepnął ledwo. Przystawiłam mu mocniej broń do skroni. Miałam nikłą nadzieję, że wstąpił w moje szeregi niedawno, co dawałoby pewne pole manewru do manipulacji jego strachem. Choć teraz już prawie narobił w gacie. — Nie wiem wszystkiego. Jestem tu tylko od pilnowania i informowania o wizytach. Trembley postanowił, że sam sprzeda kokainę i wyroluje cię z interesu. Ma wrócić za godzinę — oznajmił Noah.

Zaśmiałam się. Tego naprawdę się nie spodziewałam. Myślałam, że prędzej zgarnia narkotyki dla siebie ta zdradziecka morda, ale nie, on wolał sam na siebie wydać wyrok śmierci. Uderzyłam chłopaka w kark, a ten upadł na ziemię oszołomiony.

— Wciągnij go do środka — mruknęłam jedynie i weszłam do magazynu. Usiadłam w fotelu, który razem z innymi meblami był ustawiony na środku. Odłożyłam broń na szklany stolik i patrzyłam na poczynania Conerry'ego. — Zabij go. Strzałem w sam środek jego zdradzieckiej mordy.

Chłopak spojrzał na mnie ze zdziwieniem. Nie był na to przygotowany. Nikogo nigdy nie zabił i chyba miał nadzieję, że ten stan rzeczy utrzyma się do momentu, aż uwolni się z moich macek. Jednak Matthew ma jeden problem, kto raz wszedł na drogę mafii na zawsze w niej zostaje. Powinien się spodziewać, że jeśli zabieram go ze sobą, to nie będzie akcja typu idziemy odebrać dług albo kogoś zlać. Nie, ja się w to nie bawię, to robota dla karaluchów. Chłopak pokiwał jedynie głową i odbezpieczył broń. Podejrzewał, że chcę go sprawdzić. Spojrzał, tak samo jak ja, na bezbronnego chłopaka i oddał jeden, celny strzał. Krew rozprysnęła się po betonie barwiąc go na bordowo. Niewzruszona rzuciłam okiem na martwe ciało. Byłam zadowolona. Anderson gdyby był lojalny doniósł by mi o machlojkach, które się tu dzieją. Przeczesałam dłonią włosy i wyjęłam karty z kieszeni.

— Siadaj — powiedziałam i wskazałam głową drugi fotel. — W pokera grać umiesz?

— Nie — odpowiedział siadając na fotelu po drugiej stronie stolika.

— Ty w ogóle potrafisz grać w karty? — zapytałam z niesmakiem rozkładając karty do zwykłego pasjansa.

— Nigdy nie grałem w karty — rzucił chłopak. — Przepraszam, ale jak mam się do ciebie zwracać?

Uśmiechnęłam się pod nosem. Matko, jaki on był zagubiony w tej chwili. Aż tak działam na moich ludzi, z którymi zazwyczaj nie przebywam?

— Nijak. Tak jak do tej pory, bez imienia. Najpierw muszę ci zaufać, aby powiedzieć, jak się nazywam — powiedziałam. — Teraz ja mam do ciebie pytanie. Chcę, abyś był ze mną szczery, bo szczerość to dla mnie podstawa. Co o mnie sądzisz? — zapytałam, nie spoglądając na niego.

Zapanowała głucha cisza. Minęło kilka chwil, a ja nadal nie usłyszałam odpowiedzi. Przerywając fascynującą grę w pasjansa spojrzałam na niego.

— Dlaczego nic nie mówisz, Conerry? — spytałam, patrząc wprost na jego lekko zamyśloną twarz.

Matthew westchnął. Zmierzwił dłonią krótkie, brązowe włosy, po czym spojrzał na mnie z ukosa.

— Muszę odpowiadać na to pytanie? — powiedział ledwo słyszalnie.

Chłopak chciał pożyć. Widać to było po jego wyrazie twarzy.

— Tak — odpowiedziałam. — To rozkaz — dodałam uśmiechając się chytrze. — Spokojnie, nie będzie żadnych konsekwencji.

Ponownie nastała cisza, która zaczynała mnie bardzo denerwować. Oczekiwałam odpowiedzi, a ten gnojek milczał jak zaklęty.

— Jesteś... nieprzewidywalna — zgadza się — i z pewnością niebezpieczna. Jeśli czegoś chcesz, bierzesz to. Rzadko pytasz kogoś o zdanie. Nie warto mieć u ciebie długów, bo potem w każdym aspekcie źle się to kończy. Wiem, że kiedyś kochałaś brać udział w nielegalnych walkach, ale teraz już nie walczysz. Nikt nie wie dlaczego. Nie wiem o tobie za dużo, bo prawda jest taka, że cię nie znam, ale nikt nie zachowuje się tak bez wyraźnego powodu — oznajmił na jednym wydechu.

Prychnęłam.

— Ja — zaakcentowałam to słowo — nie kocham nic.

Spodziewałam się po części takiej odpowiedzi, bo jak każdy słucham plotek i lubię wiedzieć, co ludzie mówią na mój temat. Nie spodziewałam się drugiej części. Myślałam, że dobrze ukrywam swoje powody, a jednak ktoś zauważył. W mojej głowie toczyła się prawdziwa burza. Chłopak potrafił dobrze myśleć i widział więcej niż inni, ale czy to miałoby być decydującym czynnikiem? Mógłby mi w przyszłości zagrozić. Zepchnąć z pozycji i sam ją zająć. Aczkolwiek, takich ludzi potrzebowałam, godnych zaufania, którzy nie dadzą się wyrolować podczas zleceń i nie przyjdzie im nawet głowy, aby mnie zdradzić.

Trwającą ciszę, przeplataną jedynie szelestem przekładanych kart, przerwał warkot nadjeżdżających aut. Trembley wracał. Nieświadomy tego, co czeka go na miejscu. Nie zamierzałam pozostawić go przy życiu, choć nie do końca jeszcze wiedziałam, jak to zrobię. Za kogo ludzie zaczęliby mnie uważać, gdybym nie wymierzyła mu stosownej kary za zdradę? Facet był przydatny, i to bardzo, dopóki nie zboczył z ścieżki, którą mu wyznaczyłam.

Silniki ucichły. Do magazynu weszło siedmiu uzbrojonych mężczyzn. Tyle liczył tutejszy oddział, odliczając martwego chłopaka opartego o kolumnę. Spojrzałam na nich ukradkiem. Ich przerażony wzrok wodził między ciałem Andersona a Conerrym spokojnie siedzącym po jednej stronie stolika i mną. Powróciłam spokojnie do przekładania kart.

Nie rzuciłam od tamtej chwili na nich nawet okiem. Nie czułam takiej potrzeby. Zdawali sobie sprawę kim byłam. Ja natomiast byłam zawiedziona postępowaniem szefa tego oddziału, choć godnym podziwu była wierność pozostałych względem niego. A może był to tylko szantaż, by nikt do mnie nie doniósł?

— Przyprowadź mi go — rzuciłam do Matthew.

Chłopak wstał i z miną niczym pantera gotowa do ataku podszedł do Trembleya. Czułam, że czterdziestolatek stoi już na wiotkich ze strachu nogach i z papką w głowie zamiast mózgu. Bał się mnie, choć był na tyle odważny, żeby mi się postawić. Co wydarzyło się, że to zrobił? Byłam naprawdę tego ciekawa. Kogo bał się jeszcze bardziej niż mnie? Czy pojawił się ktoś nowy? Czy może wróciły moje ukochane demony z przeszłości?

— Argumenty na swoją obronę? — zapytałam lakonicznie, przelotnie spoglądając na trupio bladą twarz Davida.

Wyglądał jakby miał zaraz zemdleć. Zdał sobie sprawę, że popełnił ogromny błąd zgadzając się na kradzież całego tira kokainy. Od jak dawna w ogóle ten gnojek mnie okradał? Jak dużo forsy przez niego straciłam?

— Nie mam nic do powiedzenia — odpowiedział nagle pewny siebie Trembley.

— Nie będzie drugiej szansy — odparłam ze stoickim spokojem. — Przynajmniej nie takiej ulgowej — dodałam kończąc pasjansa.

Cóż to była za emocjonująca rozgrywka. Zdecydowanie muszę nauczyć Matthew grać w pokera. Będzie zabawniej.

Tymczasem spojrzałam na Davida, który starał się nie pokazywać po sobie przerażenia. Tyle, że niezbyt mu to wychodziło. Jego brązowe włosy oklapły na twarz przysłaniając lekko oczy. Wzrok miał utkwiony we mnie. Niby był zuchwały jak Conerry, a jednak totalnie różnili się od siebie.

— Powiedz, po cholerę ci była m o j a kokaina? — zapytałam, gdy nie usłyszałam żadnych słów obrony od zdrajcy.

Usłyszałam dźwięk odbezpieczanego pistoletu. To Matthew przystawił mu go do skroni. Nie prosiłam go o to, ale chłopak sam o tym pomyślał, więc spisał się na plus. W tej chwili to się przyda, David przełknął ślinę.

— Nie mogę powiedzieć — wydukał z ledwością.

No! To mamy już jakiś początek.

— I tylko tyle? — prychnęłam. — Masz mi powiedzieć wszystko jak na spowiedzi w kościele.

— Nic nie powiem — zaprzeczył ponownie mężczyzna.

Wstałam z wściekłością. Miałam już dość cackania się z tym parszywym zdrajcą. Był jak małe dziecko, które nie dostało pieprzonej zabawki w sklepie od matki. Podeszłam do niego i kucnęłam spoglądając w jego czarne jak obsydian oczy. Nienawidziłam takich jak on. Złapałam za jego podbródek.

— Jesteś nikim, wiesz Trembley? Kto zechciał pracować z taką gnidą jak ty? — powiedziałam z wrogością. Próbowałam go rozpracować. Co skłoniło go do podjęcia takiej, a nie innej decyzji? Gdzie ja popełniłam błąd? Westchnęłam teatralnie. — Co ja mam z tobą zrobić? Zdradziłeś mnie, zapierdoliłeś mi całego tira kokainy, przez co straciłam przez ciebie tysiące pieprzonych dolarów. Jak miałabym ci na powrót zaufać?

Wyraźnie przestraszony wzrok Davida był utkwiony w moich niebieskich oczach. Ten gnojek nie wiedział, co z nim zrobię, i zapewne nie chciał wiedzieć. Upokorzę go na oczach tych wszystkich ludzi. Śmierć z mojej ręki byłaby zbyt dobra jak dla niego. Mężczyzna przełknął ślinę, której aż odgłos poniósł się po starym magazynie.

— Znaj moją wyrozumiałość względem ciebie. Masz ostatnią szansę, aby mi powiedzieć z kim, gdzie i kiedy — powiedziałam wprost sycząc do niego jak żmija.

A mogłabym być teraz w zupełnie innym miejscu i robić dużo ciekawsze rzeczy, niż użeranie się z tą pomyłką życiową. Kto był na tyle odważny, by ze mną zadrzeć? Kto ośmielił się, aby szantażować moich ludzi? Czy myślał, że nie znam swoich najważniejszych podwładnych i nie domyślę się, że coś się dzieje w moich szeregach? Ktoś musi być wyjątkowo głupi, że to zrobił. Albo chciał doprowadzić mnie do białej gorączki.

— Nie — powiedział David ostatecznie.

Zmarszczyłam brwi. Byłam prawie pewna, że pod naciskiem mężczyzna puści parę z ust. Przeliczyłam się. Przetarłam oczy palcami. Byłam już tą całą szopką zmęczona. Plan A utopił się właśnie tak, jak mój zapas kokainy. Teraz musiałam wdrożyć plan B. Ten jednak nie był taki łatwy bez Trembleya. Ale jak to się mówi, jak się nie ma, co się ma, to się lubi, co się ma.

— Sprawiasz mi tyle kłopotów, Davidzie. Byłeś mi wierny tak długo. Miałam nawet w planach cię awansować. — Oczy mężczyzny zmieniły się. Wyrażały wyjątkowe zdumienie. Jednak był to oczywisty podstęp z mojej strony. Awans wiązał się z lepszą kasą i uznaniem wśród ludzi, a to mogło skłonić do rozmowy. — Nie zasługujesz na nic z powyższych.

Wstałam i odwróciłam się plecami do klęczącego faceta. Cóż miałam z nim zrobić? Dzisiaj brudzenie sobie rąk nie wchodziło w grę.

Niebo zaszło ciemnymi chmurami i zerwał się dosyć porywisty wiatr. Był to zwiastun nadchodzącej burzy zapowiadanej we wczorajszej prognozie pogody. Ostatnie promienie słońca chowającego się burzowymi chmurami odbiły się od bladego ostrza podniesionego przeze mnie ze stolika. Obracając nóż w palcach podeszłam z powrotem do Davida. Wystawiłam w jego stronę nóż.

— Weź — powiedziałam bez większego zapału, zupełnie jakbym zaplanowałam to z wyprzedzeniem, ale tak nie było. Ten pomysł wpadł do głowy przed chwilą. — No dalej — zachęcałam go. Chwilę później, drżącą ze strachu dłonią Trembley wziął ostrze. — Masz wybór, mój przyjacielu. Albo zabijesz sam siebie, albo ktoś z obecnych zabije ciebie — oznajmiłam. — Tak czy owak, nie wyjdziesz stąd żywy.

Kiwnęłam głową w stronę Conerryego, aby ten ruszył za mną. Pozostali mężczyźni patrzyli na mnie z lękiem. Bali się mnie, tak jak każdy w tym pieprzonym mieście. Po raz ostatni spojrzałam na Davida Trembleya. Ten ze spuszczoną głową wykonał rozkaz. Mogłam przysiąc, że nawet dużej odległości usłyszałam jego bezsilny płacz. Kilka sekund później bezwładne ciało mężczyzny osunęło się na zimną, betonową podłogę wydając ostatnie tchnienie.

Wizyta w Hankinson była zakończona.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro