Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Nowy przeciwnik?

Mac siedziała i patrzyła na chłopaka, który nadal trzymał słuchawki w jej uszach. Próbowała cokolwiek zrozumieć z tego co mówi, dlatego starała się coś odczytać z ruchu jego ust, jednak na marne. Po chwili zabrał ręce, a ona wyjęła słuchawki z uszu. 

Mac: Co mówiłeś? 

Chłopak się uśmiechnął, jednocześnie odwracając wzrok. 

Rey: Nic takiego... 

Mac: No weź, powiedź... 

Rey: Nie... 

Zaczął się z nią droczyć, gdy po chwili oboje usłyszeli szelest i łamanie gałęzi. Spojrzeli w tamtym kierunku i zobaczyli leżącą na ziemi Ninę, na której leżała Lin, a na niej Jack i Eliot. 

Nina: Złaźcie... Ze... Mnie... 

Powiedziała ledwo oddychając, a gdy z niej zeszli, złapała głęboki oddech. 

Rey: Jak... Jak długo wy tam... Ile wy tam staliście?! 

Zapytał speszony, całkowicie się przy tym czerwieniąc. 

Mac: Skoro tam staliście... To może wiecie, co powiedział Rey? 

Nina i pozostali spojrzeli na chłopaka, który posłał im błagalne spojrzenie. Gdy tylko młody Lazari chciał odpowiedzieć swojej siostrze, Nina zakryła mu usta dłonią. 

Nina: Przykro mi, Mac... 

Lin: Byliśmy za daleko... 

Jack: I Rey za cicho mówił... 

Chłopak odetchnął z ulgą. 

Mac: Kurde no! Rey! No weź mi powiedz! 

Rey: Sorki, Mac... Już zapomniałem co powiedziałem... 

Mac: A niech t!

Mac zaczęła okropnie kaszleć. Rey położył jej rękę na ramieniu, a pozostali podeszli nieco bliżej. 

Rey: Ej... Mac.... 

Nina: Co ci jest? 

Jack: Wszystko dobrze? 

Mac: To nic takiego... 

Eliota nagle olśniło, co dzieje się z jego siostrą. 

Eliot: Makki... Nie mów mi tylko, że to naw.. 

Mac z prędkością światła znalazła się przy brunecie i zakryła mu usta dłonią. Pozostali na nią spojrzeli zaskoczeni, a ona się do nich tylko uśmiechnęła. 

Mac: Muszę zamienić z Eliotem słówko. Złapiemy się później... 

Nina: Jasne... 

Mac złapała brata z rękę i pociągnęła go za sobą. Przez to, że szła szybkim krokiem, czternastolatek musiał za nią praktycznie biec. 

Eliot: Makki... 

Ruszyli w kierunku budynku mieszkalnego, a tam poszli do pokoju Mackenzie. Przez całą drogę, nie powiedzieli praktycznie ani jednego słowa. Dopiero, gdy weszli do jej pokoju, odezwała się. Chłopak usiadł na jej łóżku, a ona oparła się o biurko z założonymi rękoma pod piersiami. 

Mac: Nie mów o tym przy nich... Już wystarczająco się o mnie martwią... 

Eliot: Czemu im o tym nie powiedziałaś? 

Mac: Bo nie chce żeby wiedzieli, że jako dziecko chorowałam na astmę... 

Eliot: Martwią się o ciebie, bo im na tobie zależy. Powinni wiedzieć o takich rzeczach, gdyby złapał cię atak. Muszą wiedzieć, jak wtedy zareagować. Powiedz im, Makki... 

Mac: Tylko, że ja nie umiem im tego powiedzieć. Nie chce żeby się jeszcze bardziej o mnie martwili... 

Eliot: Teraz to sobie wmawiasz. Rozumiem, że nadal się czegoś boisz, ale... Dasz sobie radę. Jesteś jedyną osobą jaką znam, która daje sobie radę ze wszystkim, Makki...

Uśmiechnął się.

Eliot: Człowiek to kruche stworzenie i każdy ma swoją słabość... 

Zdziwiona spojrzała na brata. 

Mac: Tata tak zawsze mówił... 

Uśmiechnęła się do Eliota, co odwzajemnił. Stanęła prosto, po czym rozłożyła ręce. Eliot do niej podszedł i mocno przytulił. 

Mac: Pow.. 

Nie dokończyła. Z głównej bramy zaczął dobiegać alarm. Odsunęli się od siebie, po czym wyjrzeli przez okno. Mac spojrzała na Eliota, na co on kiwnął porozumiewawczo głową. 

Mac: Chodźmy... 

Wybiegli z jej pokoju i szybko ruszyli do wrót. Spotkali tam Głównego mnicha. Gdy tylko usłyszał kroki, natychmiast się odwrócił. Mac się rozejrzała. Nie było nigdzie pozostałych. 

Mac: Co się dzieje? 

Główny mnich: Gdzie reszta? 

Mac: Nie wiem. Jakieś pół godziny temu rozdzieliliśmy się w ogrodzie... 

Główny mnich: Niedługo powinni się tu zjawić, a do tego czasu... Mackenzie... 

Mac: Tak? 

Główny mnich: Narazie wyruszysz do miasteczka sama... 

Mac: Ale co się dzieje? 

Główny mnich: Chaos wysłał całą gromadę daemononów. Zaatakowały miasteczko u zbocza góry... 

Mac: Nie... 

Główny mnich: Pozostali do ciebie dołączą, a teraz leć... 

Mac: Tak jest... Eliot, poszukaj pozostałych... 

Eliot: Dobrze... 

Chłopak pobiegł w kierunku ogrodu, a Mac ruszyła w kierunku bramy. Wyszła za nią, a wrota natychmiastowo się zamknęły. Spojrzała w kierunku wioski u zbocza góry i zamarła. Dym, ogień, zniszczenie... Śmierć. Z takiej odległości mogła to wszystko dojrzeć. Wzięła się w garść, po czym ruszyła biegiem po tysiącach schodów w dół. Wbiegła do miasta i kierowała się w kierunku krzyków, które dochodziły z daleka. Uważała jednocześnie, aby na nic nie wpaść, co było trudne przez dym, który unosił się wszędzie dookoła. Miasteczko było pogrążone w całkowitym chaosie. W końcu wybiegła na główny rynek, gdzie daemonony otoczyły cywilów. Mac widząc to, zarzuciła na głowę kaptur przy swojej koszulce, po czym ruszyła w ich kierunku z prędkością światła, której teraz nie mogła powstrzymać. Gdy była wystarczająco blisko, podskoczyła z zamiarem kopnięcia jednego ze stworów, jednak tym razem były one szybsze niż zazwyczaj. Zanim zaatakowała, daemonon odrzucił dziewczynę tak, że wpadła do fontanny. 

Mac: Cholera... 

Powiedziała, gdy się wynurzyła z płytkiej wody. 

Mac: Sama nie dam sobie rady. Gdzie wy jesteście, do jasnej cholery? 

Kilka daemononów podeszło do dziewczyny. Stanęły nad nią i usiosły swoje łapy do góry. Mac szeroko otworzyła oczy, gdy każdy po kolei, szybko zaczął opuszczać swoją łapę prosto na dziewczynę. Skrzyżowała przed sobą ręce w próbie obrony, ale zanim doszło do najgorszego, potwory zamieniły się w wielkie statuły lodu. 
Odwróciła się i zobaczyła zdyszanego Reya z wyciągniętą ręką. Pozostali przybiegli zaraz po nim. 

Mac: Spóźniliście się! 

Jack: Łatwo jest się zgubić w tym dymie... 

Lin i Nina podeszły do dziewczyny i pomogły jej wstać. Wyszła z fontanny, po czym przyjrzała się całej sytuacji. Po chwili zaczęła wydawać rozkazy. 

Mac: Lin... Wciągnij daemonony pod ziemię... 

Lin: Się robi, szefowo! 

Zrobiła piruet, a następnie uderzyła z otwartej dłoni prosto w ziemię. Pod stworami pojawiły się okręgi, żarzące się czerwono pomarańczowym blaskiem, a po chwili daemonony zostały wciągnięte przez nie pod ziemię. Lin stopiła kamień, który znajdował się pod stworami, dzięki czemu cywile byli teraz wolni. 

Mac: Nie mogą tutaj zostać. Jack, weź ze sobą Lin i eskortujcie wszystkich do świątyni. Tam będą bezpieczniejsi. W razie kłopotów użyjcie elementów... 

Jack: Jasne... 

Lin: A co z wami? 

Mac: Przeszukamy okolicę. Jeśli jeszcze ktoś się tutaj znajduje, zabierzemy go do świątyni... 

Oboje kiwnęli głowami, po czym poszli do zgromadzonych ludzi. Uspokoiło ich i ruszyli w kierunku schodów prowadzących w góry. 

Mac: Wiecie co robimy... 

Oboje kiwnęli głowami, a następnie rozeszli się po rynku. Po około trzydziestu minutach spotkali się przy fontannie. 

Rey: Nikogo nie znalazłem... 

Nina: Ja też nie.... 

Mac: Też nic. Czyli nikogo więcej nie ma w miasteczku... 

Rey: Co oznacza, że chyba możemy wracać... 

Mac kiwnęła głową, po czym minęli ją Rey i Nina. Zmarszczyła brwi czując, że coś jest nie tak, jednak po chwili ruszyła za pozostałą dwójką. Nie zrobiła nawet dwóch kroków, gdy usłyszała szelest. Odwróciła się i ujrzała nadlatujący w ich kierunku atak. Wyciągnęła przed siebie dłonie, dzięki czemu stworzyła dwu kolorową barierę. Rey i Nina gwałtownie spojrzeli za siebie, słysząc hałas. 

Nina: Mac! 

Ręce dziewczyny zaczęły się trząść. Nie mogła, a raczej nie była w stanie utrzymać bariery tak długo. Atak był zbyt silny. Na krawędziach zaczęła ona znikać, aż w końcu rozpłynęła się całkowicie. Podobnie jak tamten atak  który był dziwnym, czerwono niebieskim promieniem. Mac opuściła ręce, a po chwili upadła na kolana. 

Rey: Mac? 

Podszedł, po czym kucnął przy niej. 

Nina: Co ci jest? 

Zapytała zmartwiona podchodząc bliżej. 

Mac: Nie mogę się ruszyć.... 

Powiedziała, po czym nagle przed nastolatkami pojawił się chudy mężczyzna w stroju, niczym błazen za czasów średniowiecza. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro