Nowy przeciwnik?
Mac siedziała i patrzyła na chłopaka, który nadal trzymał słuchawki w jej uszach. Próbowała cokolwiek zrozumieć z tego co mówi, dlatego starała się coś odczytać z ruchu jego ust, jednak na marne. Po chwili zabrał ręce, a ona wyjęła słuchawki z uszu.
Mac: Co mówiłeś?
Chłopak się uśmiechnął, jednocześnie odwracając wzrok.
Rey: Nic takiego...
Mac: No weź, powiedź...
Rey: Nie...
Zaczął się z nią droczyć, gdy po chwili oboje usłyszeli szelest i łamanie gałęzi. Spojrzeli w tamtym kierunku i zobaczyli leżącą na ziemi Ninę, na której leżała Lin, a na niej Jack i Eliot.
Nina: Złaźcie... Ze... Mnie...
Powiedziała ledwo oddychając, a gdy z niej zeszli, złapała głęboki oddech.
Rey: Jak... Jak długo wy tam... Ile wy tam staliście?!
Zapytał speszony, całkowicie się przy tym czerwieniąc.
Mac: Skoro tam staliście... To może wiecie, co powiedział Rey?
Nina i pozostali spojrzeli na chłopaka, który posłał im błagalne spojrzenie. Gdy tylko młody Lazari chciał odpowiedzieć swojej siostrze, Nina zakryła mu usta dłonią.
Nina: Przykro mi, Mac...
Lin: Byliśmy za daleko...
Jack: I Rey za cicho mówił...
Chłopak odetchnął z ulgą.
Mac: Kurde no! Rey! No weź mi powiedz!
Rey: Sorki, Mac... Już zapomniałem co powiedziałem...
Mac: A niech t!
Mac zaczęła okropnie kaszleć. Rey położył jej rękę na ramieniu, a pozostali podeszli nieco bliżej.
Rey: Ej... Mac....
Nina: Co ci jest?
Jack: Wszystko dobrze?
Mac: To nic takiego...
Eliota nagle olśniło, co dzieje się z jego siostrą.
Eliot: Makki... Nie mów mi tylko, że to naw..
Mac z prędkością światła znalazła się przy brunecie i zakryła mu usta dłonią. Pozostali na nią spojrzeli zaskoczeni, a ona się do nich tylko uśmiechnęła.
Mac: Muszę zamienić z Eliotem słówko. Złapiemy się później...
Nina: Jasne...
Mac złapała brata z rękę i pociągnęła go za sobą. Przez to, że szła szybkim krokiem, czternastolatek musiał za nią praktycznie biec.
Eliot: Makki...
Ruszyli w kierunku budynku mieszkalnego, a tam poszli do pokoju Mackenzie. Przez całą drogę, nie powiedzieli praktycznie ani jednego słowa. Dopiero, gdy weszli do jej pokoju, odezwała się. Chłopak usiadł na jej łóżku, a ona oparła się o biurko z założonymi rękoma pod piersiami.
Mac: Nie mów o tym przy nich... Już wystarczająco się o mnie martwią...
Eliot: Czemu im o tym nie powiedziałaś?
Mac: Bo nie chce żeby wiedzieli, że jako dziecko chorowałam na astmę...
Eliot: Martwią się o ciebie, bo im na tobie zależy. Powinni wiedzieć o takich rzeczach, gdyby złapał cię atak. Muszą wiedzieć, jak wtedy zareagować. Powiedz im, Makki...
Mac: Tylko, że ja nie umiem im tego powiedzieć. Nie chce żeby się jeszcze bardziej o mnie martwili...
Eliot: Teraz to sobie wmawiasz. Rozumiem, że nadal się czegoś boisz, ale... Dasz sobie radę. Jesteś jedyną osobą jaką znam, która daje sobie radę ze wszystkim, Makki...
Uśmiechnął się.
Eliot: Człowiek to kruche stworzenie i każdy ma swoją słabość...
Zdziwiona spojrzała na brata.
Mac: Tata tak zawsze mówił...
Uśmiechnęła się do Eliota, co odwzajemnił. Stanęła prosto, po czym rozłożyła ręce. Eliot do niej podszedł i mocno przytulił.
Mac: Pow..
Nie dokończyła. Z głównej bramy zaczął dobiegać alarm. Odsunęli się od siebie, po czym wyjrzeli przez okno. Mac spojrzała na Eliota, na co on kiwnął porozumiewawczo głową.
Mac: Chodźmy...
Wybiegli z jej pokoju i szybko ruszyli do wrót. Spotkali tam Głównego mnicha. Gdy tylko usłyszał kroki, natychmiast się odwrócił. Mac się rozejrzała. Nie było nigdzie pozostałych.
Mac: Co się dzieje?
Główny mnich: Gdzie reszta?
Mac: Nie wiem. Jakieś pół godziny temu rozdzieliliśmy się w ogrodzie...
Główny mnich: Niedługo powinni się tu zjawić, a do tego czasu... Mackenzie...
Mac: Tak?
Główny mnich: Narazie wyruszysz do miasteczka sama...
Mac: Ale co się dzieje?
Główny mnich: Chaos wysłał całą gromadę daemononów. Zaatakowały miasteczko u zbocza góry...
Mac: Nie...
Główny mnich: Pozostali do ciebie dołączą, a teraz leć...
Mac: Tak jest... Eliot, poszukaj pozostałych...
Eliot: Dobrze...
Chłopak pobiegł w kierunku ogrodu, a Mac ruszyła w kierunku bramy. Wyszła za nią, a wrota natychmiastowo się zamknęły. Spojrzała w kierunku wioski u zbocza góry i zamarła. Dym, ogień, zniszczenie... Śmierć. Z takiej odległości mogła to wszystko dojrzeć. Wzięła się w garść, po czym ruszyła biegiem po tysiącach schodów w dół. Wbiegła do miasta i kierowała się w kierunku krzyków, które dochodziły z daleka. Uważała jednocześnie, aby na nic nie wpaść, co było trudne przez dym, który unosił się wszędzie dookoła. Miasteczko było pogrążone w całkowitym chaosie. W końcu wybiegła na główny rynek, gdzie daemonony otoczyły cywilów. Mac widząc to, zarzuciła na głowę kaptur przy swojej koszulce, po czym ruszyła w ich kierunku z prędkością światła, której teraz nie mogła powstrzymać. Gdy była wystarczająco blisko, podskoczyła z zamiarem kopnięcia jednego ze stworów, jednak tym razem były one szybsze niż zazwyczaj. Zanim zaatakowała, daemonon odrzucił dziewczynę tak, że wpadła do fontanny.
Mac: Cholera...
Powiedziała, gdy się wynurzyła z płytkiej wody.
Mac: Sama nie dam sobie rady. Gdzie wy jesteście, do jasnej cholery?
Kilka daemononów podeszło do dziewczyny. Stanęły nad nią i usiosły swoje łapy do góry. Mac szeroko otworzyła oczy, gdy każdy po kolei, szybko zaczął opuszczać swoją łapę prosto na dziewczynę. Skrzyżowała przed sobą ręce w próbie obrony, ale zanim doszło do najgorszego, potwory zamieniły się w wielkie statuły lodu.
Odwróciła się i zobaczyła zdyszanego Reya z wyciągniętą ręką. Pozostali przybiegli zaraz po nim.
Mac: Spóźniliście się!
Jack: Łatwo jest się zgubić w tym dymie...
Lin i Nina podeszły do dziewczyny i pomogły jej wstać. Wyszła z fontanny, po czym przyjrzała się całej sytuacji. Po chwili zaczęła wydawać rozkazy.
Mac: Lin... Wciągnij daemonony pod ziemię...
Lin: Się robi, szefowo!
Zrobiła piruet, a następnie uderzyła z otwartej dłoni prosto w ziemię. Pod stworami pojawiły się okręgi, żarzące się czerwono pomarańczowym blaskiem, a po chwili daemonony zostały wciągnięte przez nie pod ziemię. Lin stopiła kamień, który znajdował się pod stworami, dzięki czemu cywile byli teraz wolni.
Mac: Nie mogą tutaj zostać. Jack, weź ze sobą Lin i eskortujcie wszystkich do świątyni. Tam będą bezpieczniejsi. W razie kłopotów użyjcie elementów...
Jack: Jasne...
Lin: A co z wami?
Mac: Przeszukamy okolicę. Jeśli jeszcze ktoś się tutaj znajduje, zabierzemy go do świątyni...
Oboje kiwnęli głowami, po czym poszli do zgromadzonych ludzi. Uspokoiło ich i ruszyli w kierunku schodów prowadzących w góry.
Mac: Wiecie co robimy...
Oboje kiwnęli głowami, a następnie rozeszli się po rynku. Po około trzydziestu minutach spotkali się przy fontannie.
Rey: Nikogo nie znalazłem...
Nina: Ja też nie....
Mac: Też nic. Czyli nikogo więcej nie ma w miasteczku...
Rey: Co oznacza, że chyba możemy wracać...
Mac kiwnęła głową, po czym minęli ją Rey i Nina. Zmarszczyła brwi czując, że coś jest nie tak, jednak po chwili ruszyła za pozostałą dwójką. Nie zrobiła nawet dwóch kroków, gdy usłyszała szelest. Odwróciła się i ujrzała nadlatujący w ich kierunku atak. Wyciągnęła przed siebie dłonie, dzięki czemu stworzyła dwu kolorową barierę. Rey i Nina gwałtownie spojrzeli za siebie, słysząc hałas.
Nina: Mac!
Ręce dziewczyny zaczęły się trząść. Nie mogła, a raczej nie była w stanie utrzymać bariery tak długo. Atak był zbyt silny. Na krawędziach zaczęła ona znikać, aż w końcu rozpłynęła się całkowicie. Podobnie jak tamten atak który był dziwnym, czerwono niebieskim promieniem. Mac opuściła ręce, a po chwili upadła na kolana.
Rey: Mac?
Podszedł, po czym kucnął przy niej.
Nina: Co ci jest?
Zapytała zmartwiona podchodząc bliżej.
Mac: Nie mogę się ruszyć....
Powiedziała, po czym nagle przed nastolatkami pojawił się chudy mężczyzna w stroju, niczym błazen za czasów średniowiecza.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro