Rozdział 4
JORDAN
- Myślę, że powinniśmy ponownie sprawdzić pobliże magazynu – powiedział Jordan, spoglądając na mapę rozłożoną między nimi. Pokazywała teren w promieniu dwudziestu mil od Beacon Hills. Zaznaczone na niej były czerwone kółka, oznaczające możliwe miejsca, gdzie mogą wysłać pościgi w poszukiwaniu zaginionego chłopca, Charliego.
Lydia mlasnęła językiem, potrząsając głową. Wskazała wypielęgnowanym paznokciem kolejny punkt na mapie poza obrzeżami Beacon Hills, prawie na granicy z innym miastem.
- Myślę, że najpierw powinniśmy sprawdzić tutaj – przekonywała.
Jordan uniósł brew, marszcząc czoło.
- Dlaczego tam? To poza tym terenem.
- Wiem, ale również bliżej do miejsca, gdzie – zamilkła nagle, patrząc mu w oczy. – znaleźliśmy chatkę. Ktokolwiek to mógł być, trzyma Charliego blisko.
Jordan patrzył, jak Lydia złączyła usta. Uświadomił sobie, że robiła to zawsze, gdy była roztrzęsiona nerwowo, a teraz była bardzo. Od kiedy znaleźli ciało martwej dziewczynki, Malory, kilka dni temu, Jordan zauważył, jak napięta Lydia omijała ten konkretny przypadek. Mógł zobaczyć jej każde wzdrygnięcie, kiedy Szeryf wspominał o tym i mógł zobaczyć je rysunki porównujące jedną sprawę do drugiej, które robiła późną nocą. Czasem musiał ją przekonywać, by pozwoliła mu odwieźć ją do domu. Nie spała i była zmęczona. Bardzo to zauważał, ale inną rzeczą, która szybko dotarła do jego świadomości, była determinacja Lydii w tej sprawie. Nie sądził, żeby ktoś pracujący tutaj, tak desperacko chciał znaleźć Charliego i osobę stojącą za tymi porwaniami i zabójstwami tak jak Lydia.
Z tego powodu, Jordan przystał na jej prośbę.
- W porządku, pójdziemy tam, gdzie chcesz – powiedział z lekkim westchnieniem, patrząc na nią. Zobaczył mały triumfujący uśmiech na jej twarzy i byłoby mu trudno, by także się nie uśmiechnąć.
- Wiedziałam, że się poddasz – drażniła się lekko Lydia, gdy jechali.
Jordan jedynie wzruszył ramionami.
- Cóż, jesteś ekspertką od znajdowania tych rzeczy.
Lydia zakpiła z niego.
- Jeśli miałeś na myśli ekspertkę od znajdowania martwych ciał, to się zgodzę.
- Nie, chodziło mi o ekspertkę, która pomaga policji rozwiązać sprawy, których prawdopodobnie nie mogliby rozwikłać bez ciebie – powiedział dumnie, bokiem na nią spoglądając i widząc jej uśmiech.
- Cóż – powiedziała, wyglądając za okno, gdzie zaczęła padać lekka mżawka. – Nie będę się z tym spierać.
Jordan zachichotał i dalej jechał do celu, pozwalając pogawędce zmienić się w ciszę. Znajdowali się około piętnastu mil od Beacon Hills. Minęli teren, który uważano za Rezerwat, gdzie znajdował się tylko długi odcinek lasu i jedna droga, która ciągnęła się przez wiele mil, aż dotarła do następnego miasta za Beacon Hills Country. Im dalej jechali, tym mocniej padało. Jordan przyjął to ze zdziwieniem, ponieważ letnia burza nie była zbyt powszechna w Kalifornii, ale z drugiej strony była to pogoda w Kalifornii, niewiarygodnie nieprzewidywalna. Droga była w większości pusta. Właśnie minęli milę, gdy telefon Jordana zadzwonił, zmuszając go do zatrzymania się i zaparkowania samochodu.
- To Stilinski – dał jej znać bezgłośnie. Lydia skinęła głową, a Jordan odebrał. – Szeryfie?
Nagle odgłos pioruna ryknął w oddali i Jordan zobaczył, jak Lydia widocznie się wzdrygnęła na swoim siedzeniu. Jordan uniósł brwi, zanim Szeryf odezwał się na linii.
- Parrish-potrzebuję teraz waszej dwójki –
Spięcie zagłuszyło połączenie, sprawiając, że głos starszego mężczyzny został przerwany. Jordan zwalił to na pogodę.
- Proszę pana, nie słyszę pana zbyt dobrze. Halo?
- Wrócić –
Zanim Jordan mógł cokolwiek powiedzieć, kolejna spięcie wybuchło na linie. Połączenie zostało przerwane. Jordan westchnął i się rozłączył.
- Co się stało? – zapytała od razu Lydia. – Co mówił Szeryf?
- Nie wiem – powiedział Jordan, umieszczając kluczyki w stacyjce. – Linia była przepełniona zagłuszeniami, prawdopodobnie przez pogodę... Może powinniśmy zawrócić - Próbował uruchomić silnik, ale po prostu wypuścił kilka sapnięć, po czym padł, sprawiając, że oczy Jordana zwęziły się w zakłopotaniu. – Albo i nie – Spróbował jeszcze kilka razy, ale na próżno.
- Więc jaki jest plan, zastępco? – zapytała Lydia, rozbawiona zaistniałą sytuacją.
- Szczerze? Nie mam zielonego pojęcia – Jordan odpowiedział zgodnie z prawdą. Myślał o tym, żeby po prostu poczekać, aż będzie słaby zasięg na telefonie albo Lydii, żeby mogli zadzwonić po pomoc drogową, ale truskawkowa blondynka miała inne plany, a na jej ustach pojawił się uśmiech.
- Dobrze, bo ja mam – I w momencie, gdy to powiedziała, otworzyła drzwi i wyszła w zimny i lekki deszcz, zostawiając Jordana.
- Czekaj, co? Lydia, gdzie idziesz? – Wyszedł z auta i dogonił Lydię. Złapał jej ramię i zatrzymał ją.
Spojrzała na niego, marszcząc brwi.
- Cóż, nie zamierzam siedzieć i czekać, aż złapiemy zasięg – powiedziała oczywistym tonem, trzymając się pod boki. - Równie dobrze możemy zacząć przeszukiwać obszar. Jesteśmy blisko tego, dokąd zmierzamy.
Jordan rozważał jej słowa. Było zimno, deszczowo i wyglądało na to, że pogoda miała się pogorszyć. Chodzenie po lesie, gdzie teren był nierówny i błotnisty, z Lydią, która miała obcasy – i potem, gdy nie miała – nie przemawiało do niego. Wiedział również, że nie ma szans na to, by wrócił z Lydią do samochodu.
- Jesteś tego pewna? – zapytał.
- Czy wyglądam na niepewną, zastępco? – bąknęła, strzelając mu mordercze spojrzenie.
I, Boże, wyglądała pięknie, gdy tak robiła.
- Uh, nie – powiedział szybko, czując, że się czerwieni.
Uśmiechnęła się lekko.
- Więc możemy? – Lydia obróciła się na obcasie, idąc przed nim przez las. Jordan mógł jedynie podążać za piękną banshee, która owinęła go sobie wokół swojego wypielęgnowanego palca bardziej, niż byłby skłonny przyznać.
***
Szukali z dobre pół godziny, nim zaczęło lać. Przemokli do suchej nitki i starali znaleźć jakieś schronienie przed burzą. Byli zbyt w głębi lasu, by wrócić do samochodu i Jordan nie sądził, że będą w stanie znaleźć jakieś schronienie w środku lasu, poza tym pod drzewami. Potem w końcu dotarli na polanę i Lydia wskazała coś, co wyglądało jak mała, pusta chałupa, która była większa niż im wystarczała. Pospieszyli do niej i zastali tylko drzwi wejściowe, ale Jordan z łatwością je otworzył, pozwalając wejść im do środka. W chałupie było równie zimno jak na dworze, ale bardziej sucho, co było wystarczające dla nich, by przeczekać burzę.
- Nie wiem, kiedy przestanie padać, ale nie wygląda na to, by miało przestać szybko, więc myślę, że powinniśmy – Słowa uwięzły mu w gardle, kiedy odwrócił się, by spojrzeć na Lydię i znalazł ją nie tylko niekontrolowanie drżącą, ale także kilka cali niższą niż był przyzwyczajony.
Spostrzegł, że zrzuciła z siebie szpilki i teraz stała tam drżąca z mokrą koszulką i spódniczką. Starał się jak mógł, by nie gapić się jak idiota. Lydia zauważyła jego spojrzenie i zapytała, stukając zębami:
- C-co?
- Nic, po prostu, um, jesteś o wiele niższa niż się spodziewałem – powiedział nieoczekiwanie i nawet jeśli był przemoczony do suchej nitki, jego twarz nieco płonęła z zawstydzenia.
Lydia prychnęła.
- Oh, błagam cię, po prostu jesteś zbyt wysoki.
Jej wypowiedź sprawiła, że na jego ustach zaplątał się lekki uśmiech. Zdjął kurtkę, która nie była tak przemoczona, jak jej ciuchy i otulił nią Lydię. Wciąż marszczyła brwi i może dlatego nieco się uśmiechnął.
- Wiesz, gdybyś mnie posłuchała, nie bylibyśmy w tej sytuacji – powiedział miękkim głosem.
- Z-zamknij s-się – warknęła wściekle, mocniej otulając się ciepłą kurtką. Jordan uznał to za urocze.
Otworzył usta, by powiedzieć coś jeszcze, ale zanim mógł, kolejny głośny grzmot rozległ się na zewnątrz, głośniej niż za pierwszym razem. Sprawiło to, że Lydia wydała pisk i przylgnęła do Jordana. To zdecydowanie postawiło go na baczność. Jego oddech przyspieszył, gdy truskawkowa blondynka trzymała się go, jakby chciała przeżyć jak najdłużej, podczas gdy pioruny wciąż przecinały niebo. Przez chwilę Jordan zastanawiał się, czy nie otoczyć jej ramionami, ale gdy tylko je podniósł, szybko opadły z powrotem, ponieważ zdał sobie sprawę, że "o mój Boże, to niewłaściwe!". Nieważne, że Lydia miała osiemnaście lat i oficjalnie była dorosła, nieważne, że w zasadzie nikt ich nie widział. Wciąż był o sześć lat starszym gliną i nie powinien dawać jej sprzecznych sygnałów jak ten.
Powoli, ale i ostrożnie, odsunął się od niej. Jego ręce były na jej ramionach, gdy na nią spojrzał. Wciąż trochę drżała i nawet w ciemności mógł zobaczyć, jak jej twarz traci kolory.
- Zobaczę, czy jest tu gdzieś latarka – Jordan starał się mówić w miarę stanowczo. – Zostań tu i staraj się nie zmarznąć.
Jeśli skinęła głową, nie mógł tego zobaczyć, ponieważ odchodził od niej i szedł do innego pokoju w tej chatce. Przez dłuższą chwilę mógł powiedzieć, że to miejsce było opuszczone, bo nie było tam żadnych mebli, a jeśli były, to pokryte pajęczynami i kurzem. Nie był zaskoczony tym, że nie znalazł latarki ani czegoś, co mogłoby im pomóc. Wrócił do pomieszczenia, gdzie była Lydia. Jordan nie widział jej w miejscu, gdzie ją zostawił, zamiast tego znalazł ją w kącie pokoju z kolanami przyciągniętymi do klatki piersiowej. Skuliła się, żeby było jej cieplej. Jej oczy zamigotały, gdy kolejny raz przechodził przez pomieszczenie. Widział, jak jej mokre włosy przywierały do twarzy, gdy dolna warga zadrgała.
Nie mógł tak na nią patrzeć, więc nie zastanawiał się dwa razy i rozpiął kilka guzików swojej koszuli, po czym zsunął ją z torsu, zostając bez.
- Tutaj – powiedział, podając jej koszulę. – Możesz zdjąć swoją bluzkę i założyć moją, jest bardziej sucha. – I właśnie wtedy zobaczył, że wyraz twarzy Lydii zmienia się ze skupienia się na tym, jak jest zimna, na to, że jest skupiona na tym, jak dobrze mu było bez koszuli. Jordan poczuł, jak znowu płonie mu rumieniec.
Lydia wzięła jego koszulkę i wstała, zdejmując kurtkę. Poszła do innego pomieszczenia, by się przebrać, ale wcześniej nie zatrzymując się przed nim, by rzucić mu wyzywające spojrzenie. Nieśmiały uśmiech pojawił się na jej ustach.
- Chodzisz na siłownię, zastępco? – Jej ton był na krawędzi flirtu i to sprawiło, że Jordan oniemiał, nawet jeśli wiedział, że tylko się droczyła. Lydia Martin doprowadziła do tego, że brakło mu słów.
Jeśli myślał, że zostawi go oniemiałego, to Lydia zrobiła krok do przodu i nagle stanęła bliżej niego, kładąc dłoń na jego klatce piersiowej. Dotknęła palcami jego zimnej skóry, która teraz płonęła pod wpływem jej dotyku. Jego oczy rozszerzyły się i przysiągł, że jego mózg będzie miał zwarcie, jeśli zaraz nie zrozumie, co Lydia zamierza.
- Lydia...
- Jeśli tak – wyszeptała. – To robi absolutne cuda na twoim ciele. A ja tak nie komplementuję. – Strzeliła mu lekki uśmiech i zabrała rękę, zostawiając go, by w końcu iść się przebrać.
Gdy poszła, Jordan westchnął z ulgą, bo, do cholery, nie mógł pozwolić, by tak na niego działała. W każdym razie to był głównie jego wina, bo co on sobie myślał? Dając jej koszulkę? Jęknął, przesuwając ręką po twarzy, mamrocząc, jakim to był idiotą.
***
Dziesięć minut później Lydia wróciła do pokoju. Jordan zaczął się zastanawiać, dlaczego zajęło jej to tak długo. Podniósł na nią spojrzenie, nie wiedząc dlaczego.
Ponieważ nawet w takiej sytuacji, w jakiej byli, Lydia wciąż musiała wyglądać stylowo.
Założyła jego bluzkę, ale zawiązała jej dolną część w pęk, bo była zbyt luźna. Zostawiła też dwa pierwsze guziki rozpięte, odsłaniając gładki kawałek bladej skóry, prowadzący do jej dekoltu. Jordan szybko zamrugał, przeklinając się za to, że nawet w ogóle tam się spojrzał. Gdy znów podniósł na nią wzrok, przygryzała dolną wargę. Wyglądało to, jakby chciała coś powiedzieć, ale nie była tego pewna. Uderzyło to w Jordana tak dziwnie, ponieważ zwykle była dosadna w tym, czego chciała.
- Coś nie tak? – zapytał.
- Tak – powiedziała, krzyżując ramiona na klatce piersiowej. – Bo umrzemy z hipotermii, jeśli tu zostaniemy.
Zmarszczył brwi.
- Co masz na myśli?
Lydia westchnęła trochę poirytowana i ponownie podeszła bliżej niego.
- To, że musimy znaleźć sposób, jak nie marznąć, jeśli zamierzamy zostać tu na resztę nocy. I nie waż się mówić, że nie jest ci zimno. To nie jest czas na bycie rycerskim.
Jordan był nieco zaskoczony jej stwierdzeniem, ponieważ nie próbował być rycerski, chociaż ludzie zbyt często mówili mu, że się za bardzo starał - ale nie o to chodziło.
- Uh, więc co proponujesz?
- Dzielenie się ciepłem ciała – powiedziała po prostu, bez żadnych większych emocji.
Jordan nie miał pojęcia, co jej odpowiedzieć. W pewien sposób jej propozycja była całkowicie rozsądna i miała sens, ale jednak wciąż był rozdarty między tym, czy to było dla nich odpowiednie. Więc zamiast odpowiedzieć „tak" lub „nie", zadał pytanie, które stwierdził, że jest najważniejsze:
- Nie masz nic przeciwko?
Zamrugała do niego. Jego pytanie prawdopodobnie wytrąciło ją z równowagi. Jedynym powodem, dla którego spytał, było to, że nie chciał, by Lydia poczuła się w jakiś sposób niekomfortowo, bo to byłaby ostatnia rzecz, której chciał.
Otrząsnęła się, wywracając oczami.
- To wybór między hipotermią a byciem ciepłym. Wolałabym nie marznąć, Parrish – odparowała Lydia.
Jordan skinął głową, czując się głupio.
- Dobrze, dobrze, przepraszam – Teraz oboje się zgodzili, szukając najsuchszego kąta w chatce, by mogli się położyć.
Po pierwsze, Jordan starał się trzymać bezpieczny dystans pomiędzy ich ciałami, ale nie działało to na Lydię, która przysuwała się bliżej niego, aż jej plecy dotknęły jego klatki piersiowej.
- Cały sens dzielenia się ciepłem polega na zbliżeniu się do siebie – powiedziała z irytacją w głosie. – Więc byłoby fajnie, gdybyś objął mnie ramionami. Nie gryzę.
Nawet gdy mu to powiedziała, Jordan wciąż był niezdecydowany. Dopiero, gdy Lydia chwyciła go za ramiona i owinęła wokół talii, rozluźnił się w jej objęciach. Lydia zamruczała z aprobatą, gdy ułożyła się wygodnie przy nim, a Jordan delikatnie oparł głowę na niej ramieniu.
I właśnie teraz się przytulali.
Właściwie się nie przytulali - przypomniał sobie Jordan. Tylko dzielili się ciepłem. Starali się nie zmarznąć. Więc się nie przytulali. Próbował powiedzieć to sobie tyle razy, ile mógł, żeby nie poczuć winy głęboko w jamie brzusznej, ale wkrótce rozproszył się, gdy poczuł, że Lydia zaczyna się ruszać przy nim. Jej dłoń powędrowała do kieszeni spódnicy, by wyjąć telefon komórkowy i słuchawki douszne.
- Co robisz? – zapytał ją.
- Trudno mi zasnąć, gdy pada deszcz – powiedziała powoli, gdy włożyła słuchawkę do ucha. – Muzyka pomaga – Podała mu drugą i Jordan wziął ją niepewnie.
Jej zdrętwiałe palce przesuwały się po telefonie, by prędzej czy później, mogła lecieć muzyka. Była delikatna, rodzaj piosenki granej rzadką gitarą, połączonej z miękkim głosem. Nie znał piosenki, ale też o nią nie pytał, bo nie chciał psuć chwili. Burza wciąż szalała gwałtownie na zewnątrz, ale Jordana wydawało się to nie obchodzić. Był skupiony na tym, jak Lydia oddychała w jego ramionach i jak pachniała mieszanką deszczówki i truskawek.
Gdy piosenka się skończyła, Jordan uznał, że Lydia zasnęła, więc wyjął słuchawkę z jej ucha. Odwróciła się twarzą do niego. Spojrzała w jego zielone oczy, ale zanim zdążył zapytać czy coś nie tak, odpowiedziała mu:
- Allison kochała deszcz - Jej głos był niski, prawie stłumiony.
Jordan wiedział o Allison. Lydia mówiła mu o niej w nocy, gdy uratował ją i Stilesa z rąk Brunskiego w Eichen House. Pamiętał to dokładnie, przyniósł jej wtedy kawę, bo Lydia siedziała przez kilka godzin w pomieszczeniu socjalnym i martwił się, że niczego nie jadła. Znalazł jej oczy pełne łez i zaczerwienione policzki i nie zajęło mu to długo, by zorientować się, że się załamała przed nim. Jordan przypomniał sobie, że wyprowadziło go to z równowagi, ponieważ bez względu na to, jak wiele wysiłku poświęcił, nie byłby gotowy, by pocieszyć osiemnastolatkę, która przeżyła tyle, co Lydia. Ale kiedy zaczęła mówić o Allison, Jordan zdał sobie sprawę, że szuka kogoś, z kim mógłby porozmawiać. Kogoś, kto ją wysłucha.
I on to zrobił.
- Kiedykolwiek pada deszcz – kontynuowała, a jeden z jej palców rysował ósemki na jego skórze. – Przypominam sobie o niej. Potem nie mogę spać, bo stale sobie o niej przypominam. Jej dołeczki, gdy się uśmiechała, jej lśniące oczy, jej głos. Po prostu... po prostu za nią tęsknię.
- Wiem, jak się czujesz – powiedział miękko Jordan, biorąc jej rękę, która go dotykała i trzymając ją.
Lydia spojrzała na niego. Jego słowa i sposób, w jaki trzymał jej rękę, spowodowały zainteresowanie w jej oczach.
- Straciłeś kogoś kiedyś, Parrish?
Oczekiwał, że prędzej czy później o to zapyta. W końcu zwierzyła mu się i on także mógł się jej zwierzyć.
- Straciłem... straciłem wiele osób – powiedział powoli. - To coś, do czego się przyzwyczajasz, kiedy jesteś w wojsku. W pewnym sensie, jesteś na to obojętny. Ale...
- Ale? – Lydia gapiła się na niego intensywnie. I było to dla niej dobre, ponieważ niewiele o nim wiedziała. W rzeczywistości niewiele osób wiedziało o jego pochodzeniu poza faktem, że w wojsku w Afganistanie pracował jako HDT.
Za tym kryło się o wiele więcej.
- Ale czasami w końcu kogoś tracisz i uderza to w ciebie tak mocno, że zastanawiasz się, czy to nie powinieneś być ty. Nie oni – Patrzył, jak wyraz twarzy Lydii łagodnieje, co znaczyło, że wiedziała, co miał na myśli. Jordan znał jej ból, bo przedtem przeszła przez to samo uczucie winy.
- Kim... on był? – spytała.
- Nazywał się Camden. Camden Lahey – Jordan już wiedział, że to nazwisko brzmiało dla Lydii znajomo, odkąd poznała brata Camdena, Isaaca. – Byliśmy w tej samej jednostce, zawsze byliśmy nierozłączni, odkąd dołączyliśmy do wojska w tym samym czasie. Był... moim najlepszym przyjacielem. – Jordan czuł, jak nostalgiczne wspomnienia znów przez niego przepływają. Czuł, że Lydia patrzy na niego w inny sposób, w nowy sposób, jakby wreszcie go zrozumiała.
I odkąd przyjechał do Beacon Hills, była pierwszą osobą, której opowiedział tę historię.
- Pewnego dnia – kontynuował. – zostałem ranny w ataku wroga i przypuszczałem, że pójdę z grupą zadaniową, aby patrolować pobliską wioskę przed atakami następnego dnia. Camden wiedział, że byłem ranny i powiedział, że pójdzie tam za mnie – Jordan przypomniał sobie, jak mimo tego, że jego obrażenia nie były tak złe, nie mógł iść, bo Camden był zawzięty. Jordan wciąż pamiętał ten uśmiech, który Camden mu dał przed wyjazdem, po tym, jak powiedział mu, że zobaczą się później tego dnia. Był to ostatni uśmiech, jaki Jordan widział na twarzy swojego najlepszego przyjaciela. – Wieś, do której udali się na patrol, okazała się jedną z wiosek, które wrogowie planowali zbombardować.
Usłyszał, jak oddech Lydii przyspiesza na te słowa. Dreszcz przebiegł mu po plecach, gdy starał się nie pamiętać tego dnia.
- Czy ktoś?... – Jej głos ucichł i nie dokończyła zdania.
Jordan zacisnął usta i potrząsnął głową.
- Nikt nie przeżył – powiedział powoli, czując, jak zbiera się w nim poczucie winy, bo to powinien być on. On powinien zginąć, nie Camden. Teraz wiedział, że był istotą nadprzyrodzoną i nie mógł spłonąć, co jeszcze bardziej go dobiło. Gdyby tylko wiedział o tym dwa lata temu, to może mógłby uratować swojego najlepszego przyjaciela, mógłby ocalić mieszkańców wioski i innych mężczyzn w oddziale.
Lydia musiała czytać w jego myślach, bo przysunęła się bliżej niego i oplotła go ramionami, przyciągając go w komfortowym uścisku.
- Wiem, jak się czujesz. Chciałbyś cofnąć czas i coś z tym zrobić, ale wiesz, że nie możesz i czujesz się z tego powodu okropnie. Czułam się tak. Też straciłam przyjaciółkę – wyszeptała uspokajająco. – Ale musisz zapamiętać, że to nie była twoja wina.
Tym razem Jordan nie wahał się objąć Lydii, bo tego potrzebował. Oboje tego potrzebowali.
- To też nie była twoja wina – odszepnął, nawiązując do śmierci Allison, bo wiedział, że Lydia czuła się za to odpowiedzialna.
Lydia nie odpowiedziała, tylko przycisnęła twarz do jego klatki piersiowej tak, by mogła oddychać i zasnęła.
I tym sposobem, zasnęli w swoich ramionach.
***
Był środek nocy, gdy krzyk Lydii obudził Jordana.
Krzyczała bardzo głośno, nawet zagłuszyła burzę, która wciąż jeszcze trwała. Jordan nagle usiadł, otaczając ją ramionami, nie zastanawiając się dwa razy. Próbował ją uspokoić, przyciągając ją do siebie i szepcząc jej do ucha, że jest dobrze. Nie był w stanie jej całkowicie pocieszyć, gdy po raz pierwszy usłyszał jej krzyk w Rezerwacie i dlatego właśnie chciał teraz to zrobić. Gdy Lydia wreszcie się uspokoiła, brała głębokie wdechy, jakby ponownie chciała znaleźć swój głos, Jordan zapytał jej, co się stało.
Wciąż drżała w jego ramionach i wiedział, że nie z zimna.
- Myślę... myślę... widziałam, że ktoś umiera... - powiedziała z wahaniem.
Jordan zauważył jej wahanie i nie był też pewny, czy jej moce banshee uderzyły w nią, czy nie. Zamiast tego pocierał jej ramiona i powiedział:
- Już dobrze, Lydia. To tylko zły sen. Spróbuj zasnąć, okej?
Najpierw nic nie powiedziała, patrząc się na palce przez kilka chwil. Wyglądała, jakby czegoś na nich szukała, zanim leciutko skinęła głową. Położyła się z powrotem i zwinęła się obok niego. Jordan patrzył, jak zamyka oczy i zaświtało mu, że to, co robili, było zbyt intymne. Zostając razem w opuszczonej chałupie, przeczekując burzę, pozwalając jej nosić jego ubrania i zezwalając sobie na bycie tak blisko niej.
To było złe.
Jednak w tej chwili Jordan starał się o tym nie myśleć. Zamiast tego czekał, aż Lydia ponownie zaśnie, upewniając się, że nie będzie miała kolejnego koszmaru, nim uciął sobie drzemkę.
***
Gdy poranek nadszedł kilka godzin później i burza przeszła, Jordan obudził się jako pierwszy. Lydia wciąż cichutko spała, a jej klatka piersiowa spokojnie unosiła się i opadała. Nie chcąc jej obudzić, powoli i ostrożnie wyślizgnął się z jej uścisku i przeszedł do pomieszczenia obok, sprawdzając, czy telefon złapał zasięg. Były dwie kreski zasięgu w górnym rogu ekranu. Wykorzystał okazję i zadzwonił do Szeryfa.
Starszy mężczyzna histeryzował.
- Gdzieś ty był, Parrish?
- Samochód się zepsuł, proszę pana – odpowiedział Jordan, tłumacząc mu wszystko od utknięcia w czasie burzy do znalezienia schronienia w opuszczonej chałupie. Oczywiście pominął kilka rzeczy, jak na przykład to, że dał Lydii koszulkę lub to, że dzielili się ciepłem, przytulając się na podłodze. To Jordan zatrzymał dla siebie.
Szeryf westchnął.
- Cóż, ulżyło mi, że wasza dwójka ma się dobrze. Matka Lydii martwiła się o nią-wszystko z nią w porządku, prawda, Parrish?
- Tak, um, śpi – powiedział Jordan, mając nadzieję, że Szeryf nie będzie zadawać pytań o nich i co dokładnie się działo poprzedniej nocy.
Na szczęście, nie zadawał.
- Dobrze, bo nie sądzę, żebym był zdolny powiedzieć jej to, co mam zamiar powiedzieć tobie – powiedział Szeryf poważnie. – Tego ranka znaleźliśmy ciało Charliego.
Oddech Jordana przyspieszył. Nie wiedział, co powiedzieć. Cofnął się wspomnieniami do momentu, gdy Lydia krzyczała w nocy. Zastanawiał się, czy to było to, o czym mówiła, że widziała, że ktoś umiera. Nie miał pojęcia, jak jej to przekazać.
- Gdzie był znaleziony?
Szeryf westchnął.
- W zaroślach drzew. Jego ciało było w gorszym stanie niż Malory, posiekane na kawałki... Nie sądzę, żebyś chciał mówić Lydii o tej części.
Jordan kiwnął głową.
- Racja. Dam... dam jej znać.
Szeryf rozłączył się, a Jordan odwrócił się, myśląc o tym, jak powiedzieć o tym Lydii. Zachwiał się, gdy zobaczył truskawkową blondynkę stojącą przed nim.
- Lydia...
- Nie żyje, prawda? – zapytała, a jej zmęczone oczy skupiły się na nim, czekając na odpowiedź.
Jordan nie wiedział, co powiedzieć, więc po prostu skinął głową. Patrzył, jak Lydia odwraca wzrok i zakłada ramiona na klatce piersiowej, wściekle przygryzając dolną wargę, jakby to miało powstrzymać ją od płaczu. Cichy szloch wydobył się z niej. Jordan, gdy to usłyszał, od razu przy niej był.
- Przykro mi, Lydia. Naprawdę mi przykro – wyszeptał, bo to jedyne, co mógł zrobić na tę chwilę.
Lydia szlochała coraz bardziej, całe jej ciało się trzęsło. Jordan przyciągnął ją do siebie i teraz płakała w jego klatkę piersiową. Mógł tylko sobie wyobrażać, jak się czuła, że znów się obwiniała za to wszystko, kiedy to nie była jej wina. Ciągle jej o tym mówił. Szeptał w plątaninę jej truskawkowo-blond warkoczyków, że to nie była jej wina, i szeptał, dopóki się nie uspokoiła się ponownie.
I właśnie w tym momencie, gdy promienie porannego słońca wpadało przez rozbite okna, Jordan uświadomił sobie, że jego uczucia do Lydii są bardziej skomplikowane, niż mu się wydawało.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro