The boy who disappointed his brother
- Chłopiec, który zawiódł swojego brata -
- Dean, cholera, jesteś moim bratem i zginę za ciebie. A teraz chcę stoczyć naszą ostatnią walkę. Ramię w ramię z tobą. Obaj chyba wiemy, że to dobry pomysł. Nic nas już tu nie trzyma. - To były ostatnie słowa jakie Sam powiedział do brata. Tak prawdziwe i tak bolesne, że nie mogły równać się z tym co młodszy Winchester czuł w środku. Zawiódł Deana tyle razy, że nie był tego w stanie zliczyć. Nikt nie był. A świadomość tego jak Dean zawsze wybierał jego dobro ponad swoje własne... Bolała jeszcze bardziej. Starszy brat oddał mu wszystko - nawet zaprzedał własną duszę, by wrócił do żywych - a on był na to wszystko ślepy. Nie chciał widzieć prawdy jaką było to, że Dean poświęcił całe swoje życie młodszemu braciszkowi, aby żyło się mu lepiej. To wykańczało Sama na każdym kroku i choć mógł powiedzieć bratu wszystko to nie mógł zrobić jednego mając do tego wiele okazji. Szczerze przeprosić. Za każdym razem kiedy chciał to zrobić, blokował się. Panikował i uciekał, a przecież to właśnie on był tym bardziej dojrzałym. Jednak to była powłoka. Głęboko w środku Sam Winchester był tak samo zepsuty, złamany i rozbity na milion kawałków. Przez większość czasu nie dawał po sobie tego poznać, ale czasami nadchodził moment, w którym pękał jak wtedy przy ostatniej próbie i upadku aniołów. Miał okazję przeprosić, zrobił to na swój sposób, ale Dean - jego odwieczny Batman - ponownie uratował mu skórę. Tym razem od samobójczej misji, z której to najpierw Sam go wyciągnął. Na początku był zły, chciał krzyczeć, ale potem opadł z sił. Sam zrozumiał wtedy, że choćby zrównał Piekło z ziemią, a Niebo wysadził w powietrze, nigdy nie będzie w stanie się odwdzięczyć bratu za to co dla niego robił. Wtedy już wiedział. Wiedział, że musi się starać być jak najlepszym bratem. Sęk w tym, że choć starał się z całych sił to zawodził starszego Winchestera raz za razem. Nie ważne czy to było jak miał duszę lub jej nie miał. Robił to i dlatego największym grzechem Sama Winchestera było ciągłe zawodzenie brata. To spędzału mu sen z powiek.
- Nie mogę tego robić bez ciebie - odezwał się Dean mając nadzieję, że jego młodszy braciszek porzuci samobójczą misję zamknięcia bram Piekieł.
- Ledwo możesz robić to ze mną - odezwał się Sam łamiącym się głosem. Był na skraju emocjonalnym i fizycznym. Chciał dokończyć to co zaczął. Mieć to cholerne zwycięstwo dla brata. Dla siebie, żeby móc każdego ranka patrzeć w lustro bez wyrzutów sumienia jeśli by przeżył. - Myślisz, że wszystko spieprzam kiedy tylko próbuję...
- Nie to miałem na myśli - zaoponował Dean.
Źle się czuł z tym, że nagadał Samowi, że jeśli czegoś się dotknie to niszczy to. Ale byli braćmi. Mieli silniejszą więź niż ktokolwiek inny. Wyjątkową. Jednak Sam był nieugięty. Coraz bardziej załamując się przerwał bratu.
- To jest właśnie to co miałeś na myśli - wyprostował się. Wycieńczony z bólu przez buzującą w nim boską moc, spojrzał na brata z zaszklonymi oczami. Miał dość. W tamtej chwili miał dość. Chciał poddać się, dokończyć rytuał i odejść. - Wiesz z czego się spowiadałem?! - wskazał na konfesjonał. - Moim największym grzechem było to jak wiele razy cię zawiodłem. Nie mogę tego znowu zrobić.
- Sam...
- Co stanie się jeśli znowu powiesz, że nie można mi ufać? Do kogo następnym razem się zwrócisz zamiast mnie? - Sam pozwolił łzom płynąć nie martwiąc się siedzącym niedaleko królem Piekła i tego jaką mu z Deanem dostarczają rozrywkę. - Do kolejnego anioła? Kolejnego wampira? Nie wiesz jak to jest jak twój brat...
- Czekaj! - wydarł się Dean mając dość. Owszem, z Sammym mieli słabe dni, ale nigdy by go nie skrzywdził. W tamtej chwili zaczął nienawidzić sam siebie za to, że pozwolił Samowi myśleć inaczej. - Ty naprawdę tak myślisz? Bo nic z tego, nic z tego nie jest prawdą! Sammy, daj spokój. Zabiłem Benny'ego by cię uratować. Nie po to, aby te wszystkie dziwadła, ten który zabił mamę chodziły po... Więc nie masz prawa mówić, że nie ma czegoś czego nie zrobiłem i nie robię dla ciebie! Nigdy tak nie było! Nigdy! Potrzebuję, żebyś to zrozumiał... Błagam cię!
Według Sama wtedy też zawiódł. Dlatego też w ostatnich sekundach życia tuż przed tym jak zrobili finalny ruch, powiedział coś co pozwoliło odejść im obu spokojnie ze świata, gdzie miało już nie być potworów.
- Chcę, żebyś wiedział, że przez całe życie mnie chroniłeś. Wiem to i byłem ślepy. Przepraszam.
- Od tego są starsi bracia - odparł spokojnie Dean z uśmiechem na twarzy.
A teraz, gdy było po wszystkim - na Ziemi nastał pokój, a Niebo było wspólne - Sam Winchester zaznał spokoju. Odbył poważną, braterską rozmowę i zostało mu to wybaczone. A co najlepsze, był z Jess. Uczucie, które zawładnęło Samem kiedy zobaczył Jessice było nieporównywalne do niczego. Czuł się jak przed piętnastoma laty kiedy miał dwadzieścia dwa lata; zanim Dean po niego przyszedł. Doskonale pamiętał tamtą noc. Jej wspomnienie nigdy go nie opuściło. Tak jak to, gdy obudził się, a jego ukochana płonęła przyszpilona do sufitu. Przez całe życie nosił w sobie poczucie winy, ale kiedy po przybyciu do Nieba Jess mu wybaczyła... Odpuścił sobie, a niewidzialne brzemię zniknęło i sprawiło, że poczuł się lekki jak nigdy wcześniej za życia.
Sam Winchester. Najlepszy młodszy brat i przyjaciel. Syn. Wojownik i czysty anioł.
- Dobrze, że zaznałeś spokoju. Zasługiwałeś na to. Obaj zasługiwaliście po latach nieustannej walki i powstrzymywaniu apokalips.
Castiel tym razem spojrzał w niebo jakby oczekiwał, że przyjaciele patrzą na niego z góry. Że będą tam uśmiechnięci i będą go wołać. Nie było ich. Było pusto, a castielowe serce ścisnął żal i złość na samego siebie. Powinien iść za nich. Sam zwalczyć Chucka, by ci mogli dokończyć ludzkiego żywota w świecie bez potworów. Ale to było ich życie i Castiel nie mógł nic zrobić, bo gdy Winchesterzy uprą się na coś to nie ma zmiłuj. Prędzej czy później doprą swego.
Wykiwali go i Jacka. Poszli na śmierć sami zamiast pozwolić biednemu aniołowi towarzyszyć. Sam i Dean byli jego jedyną rodziną do czasu aż pojawił się Jack. A teraz bez braci i ich niekończącej głupoty, poświęcania się za siebie czuł się samotny. Nawet jeśli syn Lucyfera był przy nim, brakowało mu ich. Brakowało mu Winchesterów i kłopotów jakie sprowadzali na siebie i braci. Czuł się pusty, ale jednocześnie szczęśliwy. Łowcy zaznali spokoju, nie mieli zmartwień i dołączyli do tych których kochają. A Castiel? Pierwszy raz w życiu poczuł jak do oczu napływają mu łzy. Nie był w stanie się dłużej bronić.
- Już czas, Castielu - usłyszał za plecami podekscytowany głos.
- Wiem - odparł ponuro i szczęśliwie za jednym razem.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro