A fallen angel whose heart was always in the right place
- Upadły anioł, którego serce nigdy nie zbłądziło -
Castiel - upadły anioł, który upadł w każdy możliwy sposób od chwili, w której dotknął duszę Deana Winchestera w Piekle. Jego całe istnienie miało sens tylko przy jednym człowieku, Deanie Winchesterze. Czuł obowiązek chronić go i miał wyrzuty sumienia kiedy nie zdążył wiele razy. Nawet jeśli poczuł więź z młodszym bratem Deana, Samem to nie była ta specjalna więź. Nie była tą, która pozwoliła upadłemu aniołowi chwycić mocno duszę starszego Winchestera i wyrwać z wiecznego potępienia. I mógł zarzekać się i zaklinać, że ma te specjalną więź z Deanem, ale nadal są najlepszymi przyjaciółmi. Rodziną. Nic poza tym. Ale to była próba oszukania samego siebie. Każdy to widział i wiedział jak anioł patrzy na łowcę. Nawet jeśli do końca nie rozumiał co się z nim dzieje. Tylko problem tkwił w tym, że Castiel nie chciał tego widzieć. Nie uważał tego za coś odrażającego, ale za bardzo się bał odtrącenia. Bał się, że Dean karze mu wynosić się z jego i Sammy'ego życia, a przecież to dzięki nim - dzięki Deanowi - jego serce nigdy nie zbłądziło. Wszystko co robił było przez nich, przez niego. Wszystko co robił i jak wiele poświęcił - nawet zbuntował się, by Dean nie powiedział tak Michaelowi - zrobił dla niego. Mógłby się wykręcać, że nie chciał zgubnej Apokalipsy przepowiedzianej eony temu, ale nie widział sensu. Dean to wiedział. Sam to wiedział. Każdy wiedział. Tylko sam zainteresowany był zbyt dumny, by przyznać, że dziwna więź z aniołem ma dla niego głębsze znaczenie. Nawet jeśli kochał Lisę i Bena to anioł był dla niego ważniejszy. Ale nigdy się do tego nie przyznał przed samym sobą. Czuł się z tym źle, ale Castiel to rozumiał i dlatego jego celem było chronienie Deana za każdą cenę. W końcu to on potrafił powstrzymać jego samego przed zabiciem niewinnego. Największym pragnieniem Castiela było to, aby Dean Winchester zaznał spokoju na który tak bardzo zasłużył razem z bratem i tą, której oddał serce. I teraz kiedy dusza Deana Winchestera jest w Niebie, poczuł się naprawdę szczęśliwy i spełniony. Misja Castiela - upadłego anioła kochającego ludzkość bardziej ponad swój rodzaj i rodzeństwo - została zakończona. Ostatnia robota dobiegła końca, a on sam czekał aż Pustka po niego przyjdzie. I przyszła. Podekscytowana jak zawsze.
- Już czas, Castielu.
- Wiem - odparł ponuro i szczęśliwie jednocześnie. Życiowa misja Castiela na Ziemi była prosta: uratować Deana Winchestera i sprawić, żeby był szczęśliwy; została zakończona. To było jego szczęście - szczęście Deana. - Jestem gotowy.
- To dobrze. Dobrze - powtórzyła Pustka. - Nawet nie wiesz jak bardzo się cieszę, że w końcu cię mam! Będę mogła spać i spać! A ty - podeszła do Castiela bliżej. Zrównała się z nim kucając. - Będziesz spał razem ze mną. Wieki. Już nikt cię nie obudzi i nie uratuje. Nikt. Nie masz nikogo, Castielu. Teraz jesteś mój!
Starożytny, mityczny byt jakim była Pustka dotknął ramienia anioła. Umowa to umowa. Zaznał szczęścia, więc miała prawo po niego przyjść. Nawet jeśli ten bezpłociowy byt nie miał racji. Miał Jacka. To dla niego się poświęcił i zawarł układ z nią, gdy posiadła ciało innego anioła, Dumah. Nawet jeśli on sam nie myślał, że ta chwila nadejdzie tak szybko, w sekundzie w której Pustka zabrała go do czarnej otchłani był pewien, że jego syn zrozumie i nie będzie próbował go ratować. Tak. Jack był jego synem nawet jeśli nie biologicznym. Obiecał kiedyś Kelly, że będzie chronił Jacka. Tak też robił, ale nigdy nie przeszło mu przez myśl, że syn Lucyfera stanie się jego synem. Owszem, wybrał go na ojca, ale to nie równało się z uczuciami względem chłopca. Każda nowa rzecz jaką ten nefilim się cieszył, przyswojona wiedza i uczynek... To sprawiło, że był z niego dumny. Cieszył się z nim. Jack był niewinnym dzieckiem, które musiało szybko dorosnąć, ale nadal dzieckiem, które bezgranicznie pokochał. Z czasem ta rodzicielska miłość zaczęła rosnąć w siłę i zwykła obietnica zamieniła się w ojcowski obowiązek. Castiel nie zauważył jak szybko to się stało. Zrozumiał to w chwili, w której Jack zginął po raz pierwszy. A utwierdził się w tym, gdy Dean powiedział jedną jedyną rzecz, która złamała serce Castiela na milion kawałków.
- Przysięgam, jeśli on coś jej zrobił - zaczął Dean. Nie panował nad sobą. Nigdy nie panował jeśli chodziło o rodzinę. Cholera, nawet nie dbał o to, że Cas stał się członkiem teh pokręconej rodziny. - Jeśli ona... - kontynuował starając się nie myśleć o tym, że Mary Winchester może nie żyć. - Wtedy jesteś martwy dla mnie.
I właśnie to jedno zdanie złamało Castiela jeszcze bardziej. Wpierw nie pojmował jak można obwiniać dziecko przez to kim jest jego ojciec, a kiedy stracił duszę ratując ich wszystkich nie pojmował jak można tracić nadzieję na odkupienie Jacka. Tym bardziej, że każdy z nich miał coś na sumieniu. Nie byli święci. Skłamałby, że nie rozumie dlaczego Dean tak powiedział. Wiedział doskonale. Łowca zawsze tak reagował. Castiel mógł przeżyć i zignorować najgorsze oszczerstwa, ale nie to. To było zbyt bolesne dla upadłego anioła, którego jedynym przewinieniem było to, że pokochał dzieciaka i wierzył w jego odkupienie.
- Dean - zaczął Sam, ale Dean definitywnie mu przerwał.
- Nie! Wiedział, że z dzieciakiem jest coś nie tak i nam nie powiedział!
Castiel chciał w to wierzyć, ale nie mógł. Pierwszy raz w życiu nie dał sobie czegoś wmówić. Nie potrafił. I choć Castiela bardzo bolało odejście kiedy starszy Winchester pytał się, gdzie idzie... Odszedł. Nie potrafił zrobić przeciwnie, gdy został nazwany czymś co zawsze idzie źle. Jakby Dean nie wiedział, że zawsze idzie coś nie tak. Jakby był perfekcyjny, idealny. Problemem upadłego anioła było to, że łowca był dla niego idealny. Jego dusza była idealna i właśnie to sprawiło, że po czasie mu wybaczył. Nie potrafił inaczej.
Nie poczuł nic. Żadnego szarpania i przymusowego snu. Nic. Zmarszczył czoło. To nie tak powinno wyglądać. Nie wyczuwał ciemności, nicości, demonów i aniołów. Nada. Dopiero po dłuższej chwili odważył się otworzyć oczy, a to co zobaczył jeszcze bardziej nim wstrząsnęło.
Duże pole z wyrośniętą po pas zieloną trawą, bezchmurne, błękitne niebo i nieopodal małe jezioro. W oddali było słychać wesołe śmiechy i odgłosy zabawy. Co dziwniejsze, owe śmiechy były znajome. Za bardzo znajome by mogły być prawdziwe. Castiel nie mógł w to uwierzyć. Chciał, ale umysł płatał mu figle i mówił, że nie może być to prawda. Że jest to zbyt piękne. Chciał iść w stronę dobrze znajomych głosów, ale nogi anioła odmawiały posłuszeństwa. Zupełnie tak jakby były z cementu lub przytwierdzone do podłoża wyjątkowo mocnym klejem. W pewnym momencie zaczął się szarpać i krzyczeć, ale nic się nie działo. Zrozpaczony i bezradny stał jak słup soli pośród wysokiej zieleni i dźwięków za którymi tak bardzo tęsknił.
- Zgaduję, że każdy ma swoje Niebo - odezwał się Jack pojawiając z nikąd. - Nawet anioły.
Zszokowany Castiel spojrzał na Jacka. Teraz już nic nie rozumiał. Co on tu robił i dlaczego jego usta wyginały się w szerokim uśmiechu. Zrozumiał dopiero po czasie.
- JACK co zrobiłeś? - zapytał. Był wściekły.
- Dobiłem targu z Pustką. Umożliwiła ci pobyt w Niebie z Samem i Deanem w zamian za zabranie mnie - odparł jakby to była zwykła, codzienna rzecz. Nic wartego uwagi.
- JACK!
- Spokojnie. Zrobiłbyś dla mnie to samo. Teraz kiedy świat jest bezpieczny i daleki od potworów i dram z Bogiem w roli głównej... Zasługujesz na spokój. A ja? Nie mam nic do roboty.
Jack wzruszył ramionami, a Castiel nie mógł uwierzyć w to co usłyszał.
- Jack - zaczął spokojnie. - Całe życie przed tobą. Kelly...
- Wiem, wiem. Byłem u niej i to rozumie. Na mnie już czas. Baw się dobrze! - pomachał w swój znany sposób i zniknął.
A w chwili, w której Jack wyparował jak kamfora, Castiel usłyszał swoje imię z ust tego dla którego poświęcił wszystko.
- Cas? - odezwał się zdumiony łowca. - Co tu robisz?
- Zgaduję, że będziecie musieli znosić mój prochowiec nawet w życiu po życiu - uśmiechnął się krzywo.
- Cas? Jak? - pojawił się Sam. - To znaczy...
- Zamknij się Sammy - wturował mu Dean.
- Zgaduję, że to nasza rzecz dobijanie niekoniecznie dobrych układów.
Żadne słowa nie były potrzebne. Starszy Winchester bez zbędnych słów w biegu znalazł się przy przyjacielu. Bez ostrzeżenia przytulił go. Nie wiedział ile czasu minęło od starcia z Chuckiem, ale wiedział jedno. Stęsknił się za tym skrzydlatym idiotą. Sam też. Cała trójka zdążyła się stęsknić choć żaden w życiu by się do tego nie przyznał.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro