60. Dzień Ostateczny
Po tym, jak tajemnicza łania przyniosła Harry'emu miecz Gryffindora, zniszczyli w końcu zmieniacz czasu oraz puchar Helgi Hufflepuff, co ich wszystkich wprawiło w lekką ulgę na sercach. Teraz zajmowali się wyłącznie poszukiwaniami Diademu Roweny Ravenclaw.
Któregoś popołudnia Antares wpadła niczym rozszalały hipogryf, na Grimmauld Place i zaczęła wyrzucać się potok na pozór bardzo przypadkowych słów, zanim Harry, Ron czy Hermiona w ogóle zaczęli ją wypytywać, czy ona to naprawdę ona.
– Urodził się! Harry, musisz iść ze mną! Urodził się!
– Co się urodziło? – zapytał Ron zdezorientowany.
– Syn Remusa i Tonks. Och, proszę, chodźcie ze mną. Wszyscy są w moim rodzinnym domu. No pospieszcie się!
We czwórkę teleportowali się spod Gimmauld Place prosto do domku nad jeziorem i trochę głośniej, niż było to konieczne, wpadli do środka. Narobili rumoru na schodach i wręcz wbiegli do sypialni, w której zebrali się wszyscy. Był tam Syriusz oraz Ester, Regulus stał w kacie cicho. Tonks siedziała na łóżku, a w rękach trzymała malutkiego bobaska, wiercącego się niespokojnie. Remus siedział obok niej i wyglądał na dziwnie szczęśliwego.
– Och! – Hermiona pisnęła głucho, zatykając usta dłonią.
– Mogę podejść? – zapytała Antares cicho.
– Oczywiście, że możesz! – Tonks wydała się oburzona tym pytaniem.
Antares na palcach podbiegła do łóżka i przyjrzała się dziecku. Gdy usiadła, niewielka ilość włosów na jego główce zmieniła kolor na zielony.
– Och, no proszę – zaśmiała się, co i uczyniło dziecko.
– An, Harry, bylibyśmy zaszczyceni, gdybyście chcieli zostać rodzicami chrzestnymi – powiedział Remus, patrząc na oboje.
W pierwszej chwili Harry'emu odjęło mowę, ale Antares niemal natychmiast zawołała z radością:
– Z największą radością!
– Harry, co ty na to? – dopytywała Tonks.
– Ja... Będę zaszczycony – powiedział, a Syriusz z radością poklepał go po ramieniu.
Czas pędził nieubłaganie i któregoś dnia, gdy Antares jadła późny obiad w towarzystwie Thomasa oraz swoich przyjaciół, nagle jej czaszkę przeszył okropny ból. Wypuściła z ręki kieliszek, który rozbił się na podłodze, a oczy zaszły jej mgłą. Pochłonęła ją przyszłość, nadal mętna i niewyraźna, ujawniająca jedynie drobne wskazówki.
– An, ni ci nie jest? – zapytał Thomas, doskakując do niej. – Co się stało?
– Widziałam Hogwart – wyszeptała. – Tam jest ostatni horcruks i...
Nie skończyła mówić, bo ogień w kominku zamigotał i do środka wpadła znajoma trójka Gryfonów. Najwyraźniej Harry niósł takie same wieści.
– Więc ty też już wiesz – powiedział.
– Tak, musimy się pośpieszyć. Thomas, powiadom Zakon oraz Fabiana, by zebrał naszych i...
– Co? – zdziwiła się Hermiona. – Chyba nie ma potrzeby, by...
– Nie wszystko pójdzie po naszej myśli, Hermiono – szepnęła Antares. –Zbierajmy się. Zobaczymy się na miejscu – rzuciła w stronę przyjaciół.
Udało im się dotrzeć do Gospody pod Świńskim Łbem, a stamtąd prosto do Pokoju Życzeń, gdzie ich znajomi oraz przyjaciele rzucili się na nich z radością. Od czasu Bożego Narodzenia wielu z nich ucierpiało, ale wszystkich nie opuszczały dobre humory oraz chęć do walki.
– Posłuchajcie! – wrzasnęła Antares. – Nie oszukuję, że szykuje się walka. Jeśli ktoś chce uciekać, droga wolna, ale jeśli macie w sobie tyle odwagi, by walczyć, zapraszam.
– Jest coś, co musimy odnaleźć. Coś... coś, co pomoże nam obalić Sami-Wiecie-Kogo – odezwał się Harry. – To coś jest tutaj, w Hogwarcie, ale nie wiemy, gdzie. Sądzimy, że chodzi o diadem Roweny Ravenclaw.
Spojrzał z nadzieją na grupkę Krukonów, na Padmę, Michaela, Terry'ego i Cho, ale odpowiedziała mu Luna, która przysiadła na poręczy fotela Ginny.
– Zaginiony diadem Ravenclaw. Tatuś próbuje go odtworzyć.
– Tak, Luna – powiedział Michael Corner, patrząc wymownie w sufit – ale zaginiony diadem zaginął. W tym rzecz. Profesor Flitwick twierdzi, że diadem zniknął razem z samą Ravenclaw. Wielu go szukało, ale nikt nie znalazł nawet śladu po nim, prawda?
Pokręcili głowami.
– I nikt z was nigdy czegoś takiego nie widział? – zapytał Harry.
Wszyscy ponownie pokręcili głowami. Harry spojrzał na Antares, Rona i Hermionę, odnajdując w ich oczach to samo rozczarowanie, które sam poczuł. Przedmiot, który zaginął tak dawno i najwyraźniej bez śladu, nie wydawał się dobrym kandydatem na ukrytego w zamku horkruksa... Ale zanim zdążył sformułować następne pytanie, odezwała się znowu Luna:
– Jeśli chcesz zobaczyć, jak ten diadem wyglądał, mogę cię zaprowadzić do naszego wspólnego pokoju i pokazać ci posąg Ravenclaw. Ma go na głowie.
Harry potarł swoją bliznę.
– On już leci – powiedział cicho do nich, a potem spojrzał na Lunę i znowu na nich. – Słuchajcie, wiem, że to żadna wskazówka, ale zamierzam tam pójść i obejrzeć ten posąg. Będę przynajmniej wiedział, jak ten diadem może wyglądać.
– Świetnie – mruknęła Antares. – A ja pójdę przedstawić się nowym nauczycielom.
Rozeszli się w różne strony i Harry z Luną skierowali się w stronę Wieży Ravenlawu, Antares pomknęła przed siebie, mocno ściskając różdżkę w dłoni.
– Amycusie, stój! – wrzasnęła Antares, dostrzegając śmierciożercę przeskakującego po ruchomych schodach. Carrcarow spojrzał na nią zdumiony.
– Za późno – rzekł, wykrzywiając usta w paskudnym uśmiechu. – Moja siostra wezwała już Czarnego Pana. On tu idzie, by dorwać Pottera i ciebie. Dłużej mu nie będziesz uciekać.
Antares kompletnie zignorowała jego słowa.
– Gdy rządził mój pradziadek, twoja prababcia była jego akolitą, złożyła mu przysięgę wierności. Wiesz, co to oznacza?
– Oświeć mnie – warknął.
– Idź na górę i zabij swoją siostrę – rozkazała mu. Amycus w pierwszej chwili się zaśmiał, ale nagle całe jego ciało drgnęło i jakby sterowany przez zaklęcie Imperius, wspiął się wyżej, nie mogąc opanować własnych odruchów.
– Black! – usłyszała za sobą. To profesor McGonagall biegła ku niej z zatroskaną miną. – Black, ty dziewczyno, co znowu tu robisz?
– Wypełniamy z Harrym rozkazy Dumbledore'a. Czas ucieka, pani profesor, Voldemort jest coraz bliżej. Trzeba wyprowadzić stąd uczniów, Harry przeszukuje zamek... Zakon Feniksa niedługo się z jawi.
– Zapewnimy ochronę szkoły przed Tym, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać – zapewniła profesor McGonagall z godnością.
– Czy to jest możliwe?
– Tak sądzę – odrzekła oschle profesor McGonagall. – Tak się składa, że my, nauczyciele, znamy się trochę na magii. Jestem pewna, że będziemy w stanie powstrzymać go choć na jakiś czas, jeśli wszyscy się do tego porządnie przyłożymy. Oczywiście trzeba będzie coś zrobić z profesorem Snape'em...
– Może ja...
– ...a jeśli Hogwart ma się znaleźć w stanie oblężenia, z Czarnym Panem u wrót, byłoby rzeczywiście rozsądne zabrać stąd tylu niewinnych ludzi, ile się da. Ale Sieć Fiuu jest pod obserwacją, a w granicach terenów szkolnych nie można się deportować...
– Jest wyjście – przerwała jej i szybko powiedziała o tunelu prowadzącym do gospody Pod Świńskim Łbem.
– Black, mówimy o setkach uczniów...
– Wiem, pani profesor, ale skoro Voldemort i śmierciożercy skupiają uwagę na granicach terenów szkolnych, to nie zainteresuje ich ktoś, kto deportuje się ze Świńskiego Łba.
– Coś w tym jest – zgodziła się. – Chodźmy. Trzeba powiadomić opiekunów innych domów.
Pomaszerowała w stronę drzwi, unosząc różdżkę, z której końca wyskoczyły trzy srebrne koty z ciemnymi otoczkami wokół oczu. Patronusy z kocim wdziękiem zbiegły przed nią spiralnymi schodami, a McGonagall i Antares za nimi.
Pobiegli ciemnymi korytarzami, a co jakiś czas opuszczał ich kolejny patronus. Kraciasty szlafrok profesor McGonagall szeleścił po posadzce.
Zbiegli dwa piętra niżej, a tam usłyszeli cichy odgłos jeszcze czyichś kroków. McGonagall też się zorientowała, że mają towarzysza. Zatrzymała się, uniosła różdżkę i zapytała:
– Kto tam?
– To ja.
Zza stojącej pod ścianą zbroi wyszedł Severus Snape.
Snape nie miał na sobie szlafroka, tylko zwykłą czarną pelerynę, i też trzymał przed sobą różdżkę.
– Gdzie są Carrowowie? – zapytał cicho.
– Pewnie tam, gdzie ich wysłałeś, Severusie – odpowiedziała profesor McGonagall.
Snape podszedł bliżej, omiatając spojrzeniem Antares, która mocno ściskała różdżkę.
– Odniosłem wrażenie, że Alecto zauważyła jakiegoś intruza.
Snape poruszył lekko lewym ramieniem, na którym miał wypalony Mroczny Znak.
– Och, zapomniałam – powiedziała profesor McGonagall – że wy, śmierciożercy, macie swoje własne środki porozumiewania się na odległość.
– Profesorze, niech pan ucieka – powiedziała Antares.
– Nie ma mowy! – wrzasnęła profesor McGonnagal. – Nie po tym, jak zarządzał tą szkołą. Ile cierpienia oraz bólu zadał niewinnym uczniom! Nie po zdradzie Albusa Dumbledore'a!
Wycelowała w niego różdżką, ale Antares wskoczyła między nią a Snape'a.
– Niech pan idzie – powtórzyła, patrząc Minerwie prosto w oczy.
Snape oddalił się pośpiesznie, a gdy odgłosy jego kroków ucichły, zaczęli zewsząd napływać inni nauczyciele. Profesor McGonagall nadal wpatrywała się w Antares z lekkim niedowierzaniem, ale nie było czasu, by pytać, dlaczego pozwoliła Snape'owi uciec.
– Antares! – wydyszał profesor Slughorn, masując sobie szeroką pierś pod szmaragdowozieloną jedwabną piżamą. – Co za niespodzianka... Minerwo, wyjaśnij mi, proszę... Severus... co z nim?
– Pani profesor, musimy zabarykadować szkołę, on już jest blisko!
– Dobrze. Nadchodzi Ten, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać – powiedziała, zwracając się do nauczycieli. Sprout i Flitwick wydali z siebie krótkie, zduszone okrzyki, Slughorn jęknął cicho. – Potter ma coś do zrobienia w zamku na polecenie Dumbledore'a. Musimy zapewnić szkole taką ochronę, na jaką nas wszystkich stać.
– Oczywiście zdajesz sobie sprawę z tego, że nie sposób w nieskończoność powstrzymywać Sama–Wiesz–Kogo przed wejściem do zamku? – pisnął profesor Flitwick.
– Ale przez jakiś czas zdołamy go powstrzymać – odezwała się profesor Sprout.
– Dziękuję ci, Pomono – powiedziała profesor McGonagall i obie czarownice wymieniły porozumiewawcze uśmiechy. – Proponuję, żebyśmy otoczyli szkołę podstawowymi zaklęciami ochronnymi, a potem zgromadzili wszystkich uczniów w Wielkiej Sali. Większość ewakuujemy, ale uważam, że trzeba dać szansę tym spośród dorosłych uczniów, którzy zechcą zostać i wałczyć razem z nami.
– Zgadzam się – oświadczyła profesor Sprout i pobiegła do drzwi. – Za dwadzieścia minut będę w Wielkiej Sali z moimi uczniami.
A kiedy zniknęła im z oczu, usłyszeli, jak mruczy sama do siebie:
– Tentakule. Diabelskie Sidła. Pnie wnykopieniek... tak, chciałabym widzieć śmierciożerców, jak z tym walczą...
– Mogę działać stąd – powiedział profesor Flitwick i chociaż ledwo sięgał do roztrzaskanego okna, wytknął przez nie różdżkę i zaczął mruczeć bardzo skomplikowane zaklęcia. Antares usłyszał dziwny szum, jakby Flitwick wyczarował na błoniach potężny wiatr.
Byli już przy drzwiach, gdy Slughorn odzyskał mowę.
– Daję słowo – wydyszał, blady i oblany potem, z rozdygotanymi wąsami morsa. – Co za rwetes! Wcale nie jestem pewny, czy to rozsądne, Minerwo. Przecież wiesz, że on i tak wedrze się do zamku, a każdy, kto będzie próbował mu przeszkodzić, znajdzie się w śmiertelnym niebezpieczeństwie...
– Za dwadzieścia minut oczekuję ciebie i twoich Ślizgonów w Wielkiej Sali – oświadczyła profesor McGonagall. – Jeśli chcesz opuścić szkołę razem ze swoimi uczniami, nikt nie będzie cię zatrzymywać. Ale jeśli ktoś z was spróbuje sabotować nasz opór albo podniesie na nas rękę wewnątrz zamku, wówczas, Horacy, będziemy pojedynkować się na śmierć i życie.
– Minerwo...
– Nadszedł czas, by dom Slytherinu zdecydował, po której jest stronie – powiedziała spokojnie Antares, patrząc profesorowi prosto w oczy. – Mogę iść z panem, jeśli miałoby tu pomóc.
Profesor McGonagall, która stała już z uniesioną różdżką w połowię korytarza, mówiłą:
– Piertotum... och, na miłość boską, Filch, nie teraz...
Stary woźny pojawił się właśnie, kuśtykając i krzycząc:
– Uczniowie nie są w łóżkach! Uczniowie są na korytarzach!
– I mają tam być, ty cholerny kretynie! A teraz idź i zrób coś pożytecznego! Znajdź mi Irytka!
– I-Irytka? – wyjąkał Filch, jakby po raz pierwszy usłyszał to imię.
– Tak, Irytka, głupcze, Irytka! Co, nie uskarżałeś się na niego przez ćwierć stulecia? Idź i sprowadź go tutaj natychmiast!
Filch najwyraźniej uznał, że profesor McGonagall pomieszało się w głowie, ale oddalił się przygarbiony, mrucząc coś pod nosem.
– A teraz... Piertotum locomotor! – krzyknęła profesor McGonagall.
I natychmiast wszystkie posągi i zbroje stojące wzdłuż korytarza pozeskakiwały z cokołów, a po hukach i trzaskach dochodzących z wyższych i niższych pięter Antares poznała, że to samo zrobili ich towarzysze w całym zamku.
– Hogwart jest zagrożony! – zawołała profesor McGonagall. – Brońcie naszych granic, chrońcie nas, spełnijcie waszą powinność wobec szkoły!
Z łoskotem i przeraźliwym wyciem horda posągów popędziła korytarzem, mijając Antares; niektóre były mniejsze, inne większe niż ich żywe odpowiedniki. Były też różne zwierzęta i podzwaniające zbroje, wymachujące mieczami i łańcuchami zakończonymi kolczastymi kulami.
– Zawsze chciałam wypowiedzieć to zaklęcie – szepnęła profesor McGonagall ku Antares, uśmiechając się dziarsko i Antares poklepała ją po ramieniu, a potem popędziła z profesorem Slughornem do lochów.
W sekundę postawiono cały Slytherin na nogi. Prefekci nadzorowali, by wszyscy nałożyli na siebie płaszcze podróżne. Antares stała przed kominkiem, obserwując, jak Slugorn uspokaja grupkę pierwszorocznych.
– I ty tutaj – parsknęła Pansy Parkinson, a Antares zlustrowała ją spojrzeniem. – Nikt cię tu nie chce, Black. Nigdy nie powinnaś znaleźć się w Slytherinie. Nie pasujesz do tego domu. Jesteś zdrajcą krwi i przyjaciółką szlam.
Zanim Antares zdążyła coś odpowiedzieć, czyjeś złote włosy mignęły jej przed oczami. Nim się zorientowała, pięść Dafne była już na nosie Pansy Parkinson, która przewróciła się na fotel.
– Ty szmato! – wrzasnęła i nagle cały gwar wywołany przez ewakuację ucichł. – Jeśli ktoś nie jest tu godny bycia w Slytherinie, to ty! Jesteś tchórzem, Parkinson, bo boisz się przyznać, że się boisz. Tak, wy wszyscy boicie się Voldemorta. Nie macie tyle odwagi co ona... co my – tu wskazała na siebie, Draco, Teodora i Blaise'a – by powiedzieć dość i... i...
– Dziękuję, Dafne, to było naprawdę wspaniałe – powiedziała Antares, kładąc dłoń na ramieniu przyjaciółki. – Jeśli są tu jacyś Ślizgoni, którzy nie boją się stanąć oko w oko z rodzinami, którzy znajdują się po tamtej stronie, którzy nie boją się powiedzieć „dość" i czuć się prawdziwymi arystokratami, a nie sługusami jakieś palanta, to zapraszam do bitwy. Będzie mi miło. Reszta ma się oddelegować wraz z profesorem Slughornem, a ty, Parkinson, lepiej, żebyś pierwsza stąd wyszła.
Antares poczuła, że ktoś położył jej dłoń na ramieniu i zobaczyła Draco, uśmiechającego się do niej lekko.
– Jesteście gotowi? – zapytała ich.
– Z tobą zawsze – powiedzieli równo.
_____
W rozdziale znajdują się fragmenty książki "Harry Potter i Insygnia Śmierci" autorstwa J.K.Rowling.
Ponieważ jesteśmy na końcówce, rozdziały będą się pojawiać codziennie.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro