17.złoty smok północy
🌊Ghia🌊
Gdy reszta wioski zajęta była świętowaniem kolejnego dnia Avatara, mała dziewczynka siedziała na dywaniku w jednej z chat i polerowała naścienne malowidło przedstawiające drzewo ze srebrno-niebieskimi liśćmi, na którego pień, koronę i gałęzie naniesiono liczne, w większości znane jej jedynie ze słyszenia imiona. Pochłonięta doszczętnie ścieraniem zaschniętych grudek ziemi z malowanego ręcznie kwiatu lotosu zdobiącego zdrapane imię babki nawet nie zauważyła, że od niespełna minuty drobne kropelki wody falowały nad jej głową w rytm narzucony przez ruchy jej rąk.
Spostrzegła je dopiero po wytarciu małych rączek w zielony ręcznik, przez spojrzenie w lustro. Krople lewitowały i krążyły ponad drobną główką niczym nadmorskie ptactwo, widywane przezeń w północnej ćwiartce wyspy, pomiędzy Zielonymi Siostrami. Duże piwne oczy podążały za nimi, światło świec załamywało się w nich i padało na stojące na parapecie drzewka bonsai.
Podniosła rączki na wysokość twarzy, machnęła lewą lekko w bok; krople podążyły za ruchem. Niczym zahipnotyzowana wpatrywała się w wodę, poruszając rączkami w nietypowy, poniekąd zabawny i chaotyczny sposób, uśmiech na jej twarzy rozszerzał się z każdym kolejnym kształtem, jaki powoli przybierał żywioł.
Machnęła gwałtownie dłońmi — dziecięcy śmiech towarzyszył wystrzeleniu wody z miski. Ciecz uniosła się w górę, przyjęła formę wstęgi falującej niczym Unagi sunący po wodach otaczających Kyoshi. W manipulowaniu wodą odkryła coś pierwotnego, nieznanego — było to równie naturalne jak oddychanie, proste niczym rysowanie kształtów w wilgotnym piasku czy zrywanie kwiatów do bukietu.
Czuła, że jej ciało doskonale wie, co ma robić; ciepłe mrowienie przy nadgarstkach kierowało jej ruchami, niczym troskliwy choć niewidzialny dla oka mentor, czuwający nad pierwszymi krokami stawianymi na ścieżce magii.
Fascynacja ogarnęła ją zewsząd i pochłonęła niemal doszczętnie. Nie zauważyła więc swego starego opiekuna, wchodzącego właśnie do chaty.
Ujrzawszy, co wyprawiała jego podopieczna wypuścił z rąk misę z suszonymi liśćmi herbaty, czym zwrócił na siebie uwagę dziecka. Dziewczynka prędko schowała ręce za siebie, woda opadła i chlusnęła prosto do miski. Czterdziestoletni Ojawi wiedział, że maczała w tym palce. Wreszcie wszystko stało się jasne — te wszystkie dziwne anomalie, jakie miały miejsce od piątych urodzin małej. Śnieg w środku lata, większe fale, deszcze, które omijały zamieszkiwaną przez nich część wyspy. Była magiem wody...I jednocześnie największym problemem, jaki ta wyspa napotkała odkąd objął nad nią pieczę.
— Ghia! — krzyknął, zdenerwowany. Mała zachowywała się tak, jakby w ogóle go nie słyszała; jej uwagę doszczętnie pochłonęła wykonana przez nią sztuczka.
— Ojawi, widziałeś to? Widziałeś, co potrafię? — Uśmiech zniknął z twarzy dziecka, gdy po podejściu do niej Ojawi zacisnął rękę na prawym nadgarstku Ghii, tak mocno, że został po tym świeży siniak. Nawet kiedy zaczęła się szarpać i piszczeć, nie puścił. — Hej, to boli!
— Ma boleć! — warknął na nią. — Myślisz, że to zabawa? Magia jest złem! Nie wolno ci tego pokazywać innym, rozumiesz? — Nie odpowiedziała, toteż Ojawi ścisnął mocniej. — Spytałem, czy rozumiesz?
— Tak, rozumiem — wyszeptała. Prostując się, mężczyzna pogłaskał Ghię po głowie, zupełnie tak, jakby nic się nie wydarzyło, po czym zarzucił jej na plecy niebieski płaszcz.
— Doskonale, a teraz pozwól, że kogoś ci przedstawię. — Ojawi wyprowadził Ghię przed dom, gdzie czekało już na nich kilku ludzi: Pan i Pani Li Shan, wraz ze swoim pierworodnym synem. Kobieta, na widok małej, uśmiechnęła się szeroko.
— Chodź, kochanie, nie wstydź się. — Pchnięta przez Ojawi'ego w stronę ludzi Ghia podreptała do nich i zatrzymała się tuż przy kobiecie, zza której pleców po chwili wyszedł jej synek. — To jest nasz syn, Ikem, twój nowy kolega.
— Cześć. — Ghia przywitała się nieśmiało, czy też raczej niechętnie. Nie chciała zawierać nowych przyjaźni, Suki w pełni jej wystarczała. Ale skoro Ojawi tak kazał...Wolała nie narażać się ponownie na jego gniew.
— Miło cię poznać. — Jej zdziwienie było wręcz niemożliwe do opisania, gdy nagle wszyscy pozostali ludzie zniknęli, a miejsce małego chłopczyka zastąpił siedemnastoletni już Ikem. Ona również się zmieniła — przybrała postać średniego wzrostu nastolatki, noszącej ten zielony strój, który miała na sobie w dniu przybycia Aanga i jego przyjaciół.
— Porzuciłaś nas — powiedział Ikem. Ton jego głosu był zimny niczym arktyczny wiatr z dalekiego południa.
— Co? Nie, ja nie chciałam...— zaczęła tłumaczenie. Ten koszmar stał się o wiele bardziej realistyczny, niż powinien. Dosłownie czuła obecność chłopaka, który kiedyś był jej przyjacielem, z którym ją zaręczono, i któremu — w ostateczności — uciekła. Ikem nie dał jej czasu na jakąkolwiek argumentację, gdyż zaczął wyrzucać z siebie oskarżenia i obelgi:
— Porzuciłaś nas! — krzyczał, z każdym kolejnym słowem zbliżał się do niej coraz bardziej i bardziej. Ghia skuliła ramiona, zrobiła kilka kroków w tył. To była prawda. Może i go lubiła. Może i byli przyjaciółmi, ale nigdy go nie kochała. I choć przez ostatni rok uparcie starała się to zmienić — w końcu nawet na Kyoshi znaleźć mogła kilka związanych z obowiązku par, które zdołały odnaleźć z czasem szczęście — to rzeczywistość pozostawała niezmienione. W zasadzie mogła śmiało stwierdzić, że w życiu kochała jedynie magię. Gdzieś w głębi podejrzewała, że gdyby po tych wszystkich wybrykach i podróżach wróciła na wyspę, stanęła przed nim i spojrzała na chłopaka, nie byłaby w stanie wykrzesać z siebie ani odrobiny romantycznej miłości, którą mógłby się radować.
W chwili, w której chłopak zaczął się dławić, jej serce przyspieszyło. Chciała rzucić mu się na ratunek, coś powiedzieć, ale nie była w stanie nic zrobić. Mogła jedynie patrzeć , jak Ikem próbuje dławi się, pada na kolana i rozpaczliwie wyciąga ręce przed siebie, rzuca jej błagalne spojrzenie. Oddech Ghii przyspieszył, padła na kolana, doczołgała się do niego. Desperacko ujęła jego twarz w dłonie, zmusiła go by na nią spojrzał; oczy miał przekrwione, skóra utraciła zdrowe rumieńce i zsiniała. Palce u dłoni miał pomarszczone, jakby przez dłuższy czas przebywał w wodzie. Głośny grom uderzył gdzieś za jej plecami, szum charakterystyczny dla wzburzonego morza zagłuszył ciche westchnienia konającego Ikema. Nagle jego ciało ruszyło w górę. Przerażona Ghia patrzyła, jak powoli unosi się ponad ziemię. Powietrze stało się niewiarygodnie ciężkie, wilgotne, nawet namacalne. Ubrania Ikema przesiąknęły wodą, krótko ścięte włosy falowały. Nie oddychał już. Wyglądał tak, jakby od kilku godzin dryfował w wodzie. W końcu spadł na ziemię, litry wody wypłynęły z jego ust pod postacią magicznie uformowanego bicza. Spuściła wzrok na swe dłonie; dopiero teraz zauważyła, że tkała.
,,Ale...nie, ja nie mogłam tego zrobić", pomyślała.
— Ikem! — wyszlochała i wciągnęła go na kolana. Przycisnęła swoje wargi do jego, lodowatych i sinych, dmuchnęła kilka razy. Zacisnęła mocno usta, drżącymi dłońmi poklepała go po policzkach; nic to nie dało. Błagała w myślach wszystkie znane jej duchy o ratunek, modliła się do Avatar Yangchen, aby oszczędziła im tego koszmaru, na próżno — zimne i sztywne ciało Ikema opuściły siły życiowe.
Zabiła go. Zabiła go magia wody, a skoro ona była jedynym magiem na całej wyspie, to musiała być za to odpowiedzialna...nie, nie mogła tego zrobić. Przecież gdy ją zabrano Ikem ciągle żył. Widziała, jak schował się w kuźni.
— Zabiłaś go. — Koszmar zaczął się urozmaicać, gdyż w jednej chwili, Ghia została otoczona przez ludzi z wyspy, patrzących na nią z odrazą i nienawiścią.
— Nie — zaprzeczyła. Dwa różne scenariusze wydarzeń — oba nad wyraz realistyczne — toczyły w jej głowie zawziętą walkę. — On się schował. Gdy fala uderzyła, był bezpieczny. Widziałam to.
— Taka naiwna — syknęła Suki; jej spojrzenie było równie lodowate, co ton, z jakim wybrzmiały te słowa. — Z kuźni nie została nawet złamana drzazga. Zrobiłby dla ciebie wszystko, a ty jak mu się odpłaciłaś? Zrzuciłaś mu ocean na głowę.
— Nie! — Ludzie rzucili się na nią. Pod gradem pięści i kopniaków poczuła, jak kilka dłoni zaciska się na jej rękach. Tłum rozstąpił się, trzymająca ją czwórka wieśniaków ruszyła w stronę plaży i morza, gdzie czekała już na nią wielka, metalowa skrzynia. Widząc ją, Ghia zaczęła walczyć jeszcze zacieklej, ale i tak nic to nie dało.
— Zostawcie mnie!
— Miejsce mordercy jest w lochu! Skoro tak bardzo kocha wodę, to stanie się jej grobem!
— Na dno ją!
— Nie, przestańcie! Proszę was, ja nie jestem niebezpieczna! Suki! Ojawi! Proszę! — Mimo próśb i błagań, ludzie i tak wrzucili ją do skrzyni, którą zamknęli od zewnątrz na przynajmniej cztery spusty. Ghia usłyszała głośne chlapnięcie i wiedziała już, że wrzucili ją do morza. Zaczęła walić pięściami w metalowe drzwi, nie przestając szlochać. Nie miała zamiaru zginąć w taki sposób. Nie zrobiła przecież nic złego!
— Nie, nie, nie! Błagam, wypuśćcie mnie! — wrzeszczała.
Sytuacja zaczęła się pogarszać, gdy przez niewielkie szparki w ścianach, do skrzyni dostała się woda, stopniowo zalewająca metalową podłogę. Teraz żarty się skończyły, każda sekunda była na wagę złota. Wykonując zdesperowane ruchy rękoma, Ghia starała się zatrzymać wodę, ale ku jej przerażeniu, nie mogła nic zdziałać. Nieważne jaki ruch wykonywała, próby i tak kończyły się fiaskiem — jakby straciła władzę nad żywiołem. Kaszlnęła, gdy woda wleciała jej do ust.
— Moja magia...Wypuśćcie mnie, proszę! — Gdy woda dotarła już do poziomu jej szyi ,Ghia zaczęła drzeć się na całe gardło, poczuła sól w ustach. Wyciągnęła głowę najwyżej, jak potrafiła, przycisnęła policzek do zimnego metalu, jej oddechy były płytkie i nierówne. Całe ciało zalały dreszcze, skóra zaczęła sinieć. Tuż przed ostatnim wdechem, jaki zdołała nabrać, wykrzyczała coś, czego wykrzyczeć ani wymówić nigdy się nie spodziewała:
—Nie chcę być magiem!
🌊
— Nie chcę! — krzyknęła, gwałtownie podnosząc się do pozycji siedzącej. Z przyspieszonym oddechem Ghia szybko rozejrzała się dookoła. Zrozumiawszy, że nie jest już zamknięta w tonącej metalowej skrzyni, odetchnęła z ulgą i wzięła dwa głębsze wdechy, napawając się świeżością górskiego powietrza. Na powrót znalazła się w opuszczonej świątyni razem z Aangiem i Katarą, którzy zajmowali się chorującym od paru dni Sokką. Chłopak zaczął już nawet bredzić. Ghia znała się co nieco na zielarstwie, ale rośliny w tej części kraju były dla niej równie obce, co tradycje czy ludzie. Flora i fauna w niczym nie przypominały tego, co znała z Kyoshi czy zachodnio-południowych ćwiartek. Taka lisia lawenda — ostatni raz widziała takową przy wiosce, którą nawiedzał wściekły Hei Bai. Przetarła oczy i przycisnęła dłonie do głowy. Odkąd oberwała solidnie w głowę przy próbie powstrzymania powodzi spowodowanej przez Jeta takie sny to u niej norma. Jakby duchy nie mogły podarować jej namacalnych utrapień i postanowiły podręczyć także i myśli maga wody.
— Wszystko w porządku? — Aang usiadł przy przedniej łapie Appy i spojrzał na nią z niepokojem. Ghia, siedząca na drugiej łapie latającego bizona machinalnie przetarła oczy, aby mieć pewność, że na sto procent nie płacze. Wyczołgała się spod zielonego koca, rzuciła Nomadowi przelotne spojrzenie i skinęła głową.
— Tak, wszystko gra.
— Na pewno? Jesteś strasznie blada.
— Po prostu miałam zły sen, nie przejmuj się. — Wciągnęła nosem powietrze; miało w sobie nutę drażniącego nozdrza odoru rozkładających się roślin, głównie za sprawą bagien ciągnących się u stóp wyżu górskiego, na którym — w starym kompleksie świątynnym — rezydowali już czwarty dzień z rzędu. Pomasowała kark, wyciągnęła ręce wysoko w górę by się jakoś rozciągnąć. Oparła się prawym ramieniem o starą kolumnę zarośniętą mchem, kątem oka zerknęła na Aanga. Chłopiec rozmasowywał dłonie, wychłodzone i obolałe od ucierania żółtego mchu, którego kazała mu nazbierać na bagnach. Napar z tej narośli nie był może smaczny, ale to jedyna roślina o właściwościach przeciwgorączkowych jaką zdołała tu znaleźć.
— Udało ci się utrzeć mech? — zapytała go wreszcie, na co Aang skinął głową.
— Katara rozwodniła go i podała Socce, wysokość jednego kciuka na liściu herbaty, tak jak mówiłaś. Ucieranie tego paskudztwa trochę zajęło, a zapach...— Aang przerwał na moment i powąchał jedną z dłoni. Skrzywił się niemiłosiernie i kaszlnął. ,,Ciężko ci będzie zmyć ten smród", pomyślała.
— Mówiłam, że sama zajmę się cuchnącym lekiem.
— Wiem, ale siedziałaś przy nim dwie noce z rzędu, chciałem żebyś to odespała. Poza tym ciągle nie wydobrzałaś po akcji z Jetem i tamą. — Ghia poczuła, że się uśmiecha. Nawet nabrała ochoty by go przytulić; owszem, Aang był niedojrzały i lekkomyślny, jednak troska, z jaką podchodził do całej piątki swoich towarzyszy był wart podziwu.
— Jak Sokka? — Nomad westchnął cicho.
— Bredzi od rzeczy, od czasu do czasu, ale na szczęście po wywarze z mchu udało się zbić gorączkę. Miewa drgawki i...jak ty to ujęłaś...chłodny pot?
— Zimne poty — poprawiła go łagodnym tonem.
— A masz, ty wstrętna skało! — usłyszeli głos Sokki. Ghia wyjrzała zza kolumny i zerknęła na niego; machał nogami i rękoma, tak jakby próbował bardzo nieudolnie naśladować magów ziemi. Najwyraźniej gorączka namieszała mu w głowie tak bardzo, że z niewiadomych przyczyn zaczął się uważać za jednego z nich.
— Na co mi wiedza o tych wszystkich ziołach i metodach leczenia, skoro nie mogę jej wykorzystywać.
— I tak bardzo mu pomogłaś.
— Bardzo to za mało, ciągle choruje.
— Wiesz, jeśli jest coś, co wiem o uzdrawianiu, to że jest to proces. A każdy proces potrzebuje czasu. Na razie pozbyliśmy się gorączki, to już coś! — Oboje spojrzeli na niemagicznego chłopaka, który przytulał właśnie Moma i nazywał go ,,babcią". Latający lemur próbował uciec, jednak uścisk Sokki był nieugięty. — Wiesz co, może idź pozwiedzać sobie świątynię a ja uratuję Moma nim Sokka zaprzytula go na śmierć. — Nim Ghia zdążyła cokolwiek powiedzieć, Aang wystrzelił w stronę przyjaciela. Silny podmuch wiatru, jaki temu towarzyszył, rozwiał włosy Ghii i przysłonił jej twarz. Odgarnęła gromadę długich kosmyków, rzuciła ostatnie spojrzenie chłopcom, po czym obróciła się na pięcie i podreptała w kierunku starych krętych schodów, prowadzących na kolejne piętro.
Stare ściany z kostki piaskowej były niezwykle wiekowe — do tego stopnia, że niektóre z nich popękały. Długie wicie bluszczu zwisały z sufitu i splatały się od strony tarasowej, tworząc naturalną ścianę, przez którą wiązki światła wpadały do środka. Mozaika wyłożona na podłodze była gdzieniegdzie poprzecinana dziurami, przez które mogła zajrzeć na niższe piętra. Gdy przechodziła nad Appą bizon ryknął cicho i przeciągnął ogonem po suficie. Uśmiechnęła się, kucnęła i podrapała go.
Wyszła na jeden z kilku długich kamiennych pomostów łączących ze sobą kolejne budynki wchodzące w skład świątynnego kompleksu, wydrążonego w górach i dobudowanego do ich śliskich ścianek. Pierwszego dnia wyjrzała za drewnianą barierkę i spojrzała w dół; odległość dzieląca kompleks i ziemię popsuła jej wtedy humor i zniechęciła do zwiedzania. Tym razem pamiętała, że być może zapuszczanie żurawia w dół nie jest czymś, co powinna robić, tak więc pokonała odległość dzielącą ją od kolejnego budynku, tam zdecydowała się wspiąć po wąskich schodkach do najwyżej położonego punktu w świątyni, który — według opowieści Aanga — stanowił część sakralną ludzi dawniej tu mieszkających.
Serce Taku stanowił ogród, ze wszystkich stron otoczony przez góry. Choć ludzie nie mieszkali tu co najmniej od początku wojny, trawa miała soczyście zielony kolor. Żadna z rosnących tu roślin — a było ich sporo — nie zdziczała. Szukała wnikliwie, ale nie zauważyła też ani jednego chwastu. Miejsce to było bardzo zadbane, jakby dopiero co ktoś je odwiedził. Źródło górskiej wody tryskało ze szczeliny i spływało do niewielkiego jeziorka pełnego księżycowych lilii, na którego środku — na wysepce, dokładniej mówiąc — zbudowano altankę z białego kamienia. Dwie kolumny, na których oparto dach z błękitnych dachówek, oplatały kępy jaśminu. Wciągnęła powietrze nosem; było inne, niż w świątyni. Nuta bagienna zniknęła całkowicie. Z początku przez myśli Ghii przeszedł pomysł, że jest ono rzadkie i wilgotne, ale stwierdziła, że nie takich słów szukała. Ono było...uduchowione? Nie brzmiało to sensownie, lecz miała wrażenie, że czuje tu czyjąś obecność, choć nie widziała nikogo poza kilkoma ćmami latającymi ponad kwiatami lotosu. Czuła na języku błogą słodycz i męczącą gorycz, pomiędzy palcami przelatywał jej wiatr zimny i ciepły jednocześnie. Pokonała dwa gładkie stopnie i weszła do altany, której tył oparto na ścianie poprzecinanej kilkoma drobnymi pęknięciami. Całą jej powierzchnię pokrywało stare malowidło przedstawiające ćmę w wieńcu lotosów — jeden z takich kwiatów malowano pod imieniem jej babci w drzewie genealogicznym, wymalowanym na jednej ze ścian w domu rodzinnym Ghii, a przynajmniej póki Ojawi nie zdarł farby by pozbyć się imienia. Dokładnie to samo zrobił z imieniem jej mamy i zdobiącym go zimowym irysem...właściwie mogła już zakładać, że najpewniej jej własne imię — pod którym matka Ojawiego uchodząca za wróżbitkę namalowała księżycową lilię w dniu jej narodzin — także zdążył już usunąć.
Owad, choć malowany, zdawał się roztaczać wokół siebie aurę eteryczności. Wysunęła rękę przed siebie, przeciągnęła opuszkami palców po chłodnej powierzchni. Gwałtownie cofnęła dłoń, wydała z siebie ciche westchnienie i potarła kciukiem pozostałe palce. Mogła przysiąc, że poczuła coś ciepłego i puchatego. Niewidzialna siła oplotła się wokół prawej dłoni Ghii i nim zdążyła zareagować, niewidzialna siła pociągnęła ją w stronę ściany. Bladoniebieski blask bijący od potężnych skrzydeł poprzedził nadejście ciepłego podmuchu — ten rozwiał płatki rosnących za nią kwiatów jaśminu, które otuliły ją zewsząd. Biel i błękit były ostatnim, co ujrzała nim zatonęła w oślepiającej światłości.
🔥Fei🔥
Żołnierz siedzący za jedynym biurkiem w namiocie przypominał patyczaka: pancerz i rękawy różowawej koszuli pod nim wyglądałyby jak zawieszone na drewnianym stojaku, gdyby nie ruchy rąk i tułowia, jakie wykonywał przy każdym kolejnym nakreśleniu czarnej linii atramentu na papierze. Jego głowa przywodziła na myśl czubek zapałki zarośniętej spiętymi włosami w kolorze popiołu, pulchne policzki i druga broda pozbawiały jego ciało jakiejkolwiek symetrii. Fei skupiła się przede wszystkim na mundurze. Standardowa ciemnoczerwona blacha z opływowymi naramiennikami, o rozmiar za duża — „Nie należy do niego", pomyślała. Wszyscy w kraju wiedzieli, że ze względu na konieczne wojskowe innowacje Minister Skarbu odciął fundusz finansujący kadetom opancerzenie. Z tego powodu każdy z nich musiał załatwiać sobie swój pancerz osobiście, a co za tym szło — były one spersonalizowane i dopasowane stricte do właściciela. Musieli ściągnąć go w pośpiechu i dać pierwszy lepszy pancerz znaleziony w zbrojowni.
Przeniosła wzrok na znaki, które kreślił pędzlem: były równe. Każde pociągnięcie ręką wykonywał powoli i starannie, zatem i dokładnie. Znał się na kaligrafii, musiał więc odebrać wyższą edukację. Potwierdzały to złote zdobienie na karwaszach — „Dyplomata...a raczej asystent", pomyślała sobie, gdy żołnierz ją prowadzący szarpnął za kajdany i zmusił Fei do klęczenia. Powinna się cieszyć, że ubity piach pod ich stopami wyłożyli czerwonymi i w miarę miękkimi dywanami, choć nie zmieniało to faktu, że wewnątrz młodej Rinveiówny aż kipiało ze złości — właściwie tylko wojskowa dyscyplina powstrzymywała ją przed ich roztopieniem i rzuceniem się na oprawcę.
— Po co przywlokłeś tu tego obdartusa, żołnierzu? — spytał pogardliwie asystent, nie odrywając wzroku od papieru. Żołnierz chrząknął cicho, nieco zakłopotany.
— Panie, to buntownik z szajki rozbójników, o którego prosiłeś. — „Szajka rozbójników? Jet by się ucieszył", zakpiła w myślach Fei. To zabawne, że ci żołnierze traktowali bandę zbuntowanych dzieci znacznie poważniej, niż ona, a przecież do niedawna sama biegała w pancerzu Narodu Ognia i rozstawiali takich, jak tych dwóch po kątach.
Asystent odłożył pędzel na bok, podniósł leniwie głowę i otaksował Fei spojrzeniem. Przez jej czarne włosy opadające na twarz niewiele był w stanie o niej powiedzieć. Odsunął krzesło i wstał; jak na kogoś tak chudego miał dość ociężały chód. Stanął przed nią i wyciągnął rękę w jej kierunku, nagle jednak zatrzymał ją na widok brudu pokrywającego jej twarz cienką warstwą. Wyciągnął z kieszeni czerwoną chustę, zakrył nią dłoń, dopiero po tym ostrym ruchem chwycił Fei za podbródek i siłą pociągnął go w górę. Część kosmyków zsunęła się z jej twarzy. Przekrzywił jej głowę pierw w lewo, potem w prawo, nie spieszył się przy tym ani odrobinę; pogardliwym spojrzeniem przyglądał jej się, jakby próbował odnaleźć w zakamarkach pamięci tę twarz na znanych mu listach gończych. Puścił ją wreszcie, na co Fei wydała z siebie niezamierzony jęk. Mogła przysiąc, że coś strzeliło jej w szczęce. Mimo, iż dotknął ją przez materiał, asystent postanowił umyć ręce w misie.
— Gdy po raz pierwszy usłyszałem o Jecie i jego rebeliantach sprawiających problemy od miesięcy spodziewałem się dobrze wyszkolonych żołnierzy, gotowych ginąć za swoje ziemie. To, czym się okazaliście było...rozczarowujące — zacmokał cicho, wytarł ręce w szkarłatny ręcznik i wrócił powolnym krokiem do biurka. Kiedy siadał, drewniany konstrukt zaskrzypiał. — Banda rozwydrzonych i smarkaczy. Nie mogłem uwierzyć, że coś takiego było w stanie przysporzyć tylu problemów. A jednak udawało wam się to. Mijały dni, tygodnie, wreszcie miesiące a listy gończe z twarzą waszego śliskiego przywódcy nie znikały ze słupów ogłoszeniowych. Jest jak szczur — możesz rozstawiać pułapkę za pułapką, ale on i tak znajdzie drogę do spiżarni... — Pochylił się nieco i splótł palce. — Choć najwidoczniej nie był szczurem tak sprytnym, za jakiego się uważał. Być może powinienem ci dziękować za sprowadzenie go do mnie, lub chociaż ofiarować nagrodę za jego głowę. Oczywiście należysz do jego bandy więc nie otrzymasz pieniędzy, ale za to mogę policzyć twój wyczyn jako okoliczności łagodzące. Czekają cię cztery miesiące w obozie pracy, chyba że będziesz współpracować. Wystarczy, że zdradzisz mi lokalizację kryjówki pozostałych rebeliantów. Potem puścimy cię wolno.
„Chyba sobie kpisz", pomyślała Fei. Nawet pieczenie w drętwiejących kolanach straciło na wartości w obliczu układu, jaki jej teraz zaproponowano. Miała zostać donosicielem? Gdzie tu honor? Gdzie kodeks wojskowy? Przyjęcie oferty równało się ze złamaniem każdej moralnej zasady, jaką kiedykolwiek wpoiła jej rodzina. Tym bardziej, że po samej mimice kapitana poznała, iż blefował — nawet gdyby sprzedała mu szajkę Jeta i wskazała na mapie przybliżone położenie ich siedziby, nie puściłby jej wolno. Trafi z resztą dzieciaków do obozu pracy i będzie tam harować przez miesiące, może nawet i lata, chyba że wcześniej uśmiechnie się do niej los i zdechnie z wycieńczenia lub głodu, ewentualnie zamarznie w chłodziarce.
— Więc jak będzie? Wolisz zgnić w obozie czy wyjść na wolność i przysłużyć się słusznej sprawie?
— Jakbyś tylko miał takie uprawnienia — rzuciła doń oschle. Brwi mężczyzny lekko drgnęły, jakby ze zdziwienia. Fei wyprostowała się na tyle, na ile pozwalały obolałe mięśnie. — Jesteś wojennym skrybą. Gdybyś był kapitanem, admirałem, marszałkiem czy generałem to może bym to rozważyła. Równie dobrze mogłabym targować się o wolność z krową.
PLASK!
Głowa Fei odskoczyła w lewo, gdy skryba uderzył ją otwartą dłonią w policzek. Zacisnęła mocno usta, zamrugała, kiedy czarne iskierki mignęły jej przed oczami. ,,Jak na gogusia od papierkowej roboty potrafisz bić", pomyślała. Skryba pochylił się lekko w jej stronę, szarpnął za włosy. Spojrzała nań i unisła dumnie podbródek.
— A co dzikus z lasu może wiedzieć o wojsku najwspanialszego państwa, jakie widział ten świat? — Pociągnął rękę w dół; szyja Fei wygięła się w pół-łuk. Nagle zmarszczył lekko brwi i wbił wzrok w oczy Fei. Czyżby dostrzegł w nich coś niezwykłego? — Nie wyglądasz jak obywatel Królestwa Ziemi...Skąd pochodzisz, obdartusie?
— Yu Dao — odpowiedziała mu przez zaciśnięte zęby. Na te słowa zluzował uścisk, z jego gardła wyrwał się cichy, złowrogi śmiech. Puścił ją całkowicie i wrócił za biurko. Fei opuściła głowę, przymknęła oczy. Wyobraziła sobie pomarańczowy płomyk wirujący pomiędzy palcami.
,,Dawaj, dawaj", powtarzała sobie w myślach. Poczuła ciepło narastające wokół jej nadgarstków.
— Nasz kolonista pomaga rebeliantom...na smoki, zaiste ciekawy to dzień. Lider bojowników i zdrajca narodu wpadli w moje sidła. Admirał Morishita będzie wielce uradowany.
— Z pewnością — wydukała. Niemal krzyknęła, gdy pierwsza kropla roztopionego żelaza kapnęła jej na skórę. Ból był niesamowity — to cud, że nie zaczęła jeszcze skakać i kopać wszystkich dookoła.
— Twoja rodzina będzie tobą niesamowicie rozczarowana...wyślemy im list by wiedzieli, jaki spotkał cię los. — Zamilkł na moment by zamoczyć pędzel w atramencie i naszykował nową kartkę papieru. — Nazwisko?
,,Ból to kowadło. Przez ból wykute zostają dusze prawdziwych wojowników. Przyjmij go z otwartymi ramionami, niczym ukochanego przyjaciela i pozwól mu wypalić twe słabości" — słowa matki z ich ostatniego spotkania działały jak ropa na uśpiony w jej ciele ogień.
— Ogłuchłaś nagle? — prychnął. — Powiedziałem, nazwisko.
Nie zdążył zareagować: w jednej chwili Fei klęczała przed nim na ziemi, w kolejnej zaś smuga pomarańczowych płomieni i pasma czarnych włosów mignęły mu przed oczami. Wstał gwałtownie, krzesło uderzyło z trzaskiem w ziemię a gdy jego wzrok ponownie wychwycił chudą więźniarkę stała ona za żołnierzem, który ją tu przyprowadził. Jedną ręką trzymała go za włosy, drugą zaś trzymała przy jego szyi. Ogień buchał z jej palców tuż pod podbródkiem zakładnika. Świece rozstawione po namiocie topniały błyskawicznie pod wpływem strzelających na nich słupów ognia. Przyjrzała mu się uważniej — zaszklone oczy, drgające kąciki ust, uniesione brwi, kropelki potu ściekające z czoła. ,,I kto tu teraz rozdaje karty", pomyślała i przysunęła płomień bliżej lewego wąsa żołnierza.
— Cii, nie szarp się — wyszeptała cichutko do jego ucha. — Szkoda takich wąsów.
— Trafisz za to do chłodziarki — zagroził skryba. Ciało Fei przeszedł nieprzyjemny dreszcz, gdy wspomnienie zimnej metalowej puszki, w której ją zamknięto, powróciły. Skryba nie był magiem ognia — gdyby było inaczej, już dawno by ją zaatakował...no, chyba że jest zafajdanym tchórzem i jego patriotyzm oraz oddanie służbie kończyło się tam, gdzie wypolerowana krawędź drogiego biurka.
— Gdzie admirał Morishita? — Skryba odruchowo zerknął na drewniane drzwi w budynku, o którego ścianę oparto część namiotu. — Dziękuje za odpowiedź — prychnęła cichutko, po czym zrobiła krok w tył i z całej siły kopnęła żołnierza w plecy. Ten poleciał prosto na biurko, które zresztą przewrócił na skrybę. Zanim którykolwiek z nich zdążył powstać, Fei zniknęła za drzwiami.
Wpadła do kuchni. Naczynia i wiklinowe kosze z warzywami porozrzucano po ziemi, pod sufitem zawieszono sztandar Narodu Ognia. Męskie głosy dobiegały doń z piętra wyżej. Fei nie traciła czasu i wspięła się po drewnianych stopniach, odciętych od kuchni świeżo dobitą do drewnianej ramy czerwoną kotarą. Zawahała się dopiero na końcu swej wędrówki, przed żółtą kotarą z jaszczurem. Przez wąską szparę mogła zajrzeć do środka: przed fragmentem mapy zachodniej ćwiartki Królestwa Ziemi wiszącej po drugiej stronie pokoju mignął jej ktoś odziany w złoto.
,,Raz smoczysku śmierć", powiedziała do siebie w myślach, po jednym płytkim wdechu rozsunęła kotarę obiema rękami i weszła zdecydowanym krokiem do środka.
Fei wstrzymała oddech i przygryzła lewy policzek, gdy jej oczom ukazało się czterech wojennych strategów ze Złotej Eskadry — jaszczury okolone złotymi płomieniami wybite na ich naramiennikach dobitnie na to wskazywały. Jednak nie oni sprawili, że żołądek maga ognia zaciskał się coraz mocniej i mocniej, w sercu zakwitł sporadyczny niepokój, zaś powietrze stało się nieprzyjemnie ciężkie. Źródłem wszystkich tych symptomów był wysoki mężczyzna z siwymi włosami upiętymi częściowo w wysoko osadzony koczek. Obrócił się do niej spokojnie, żółta peleryna z jaszczurem na tle płomieni cicho zaszeleściła. Wypolerowane metalowe nagolenniki zaszeleściły, kiedy dostawił do siebie nogi, schował ręce za siebie i splótł je pod żółtym materiałem. Złoto zdobione napierśnik odbijało wiązki bladego światła bijącego z woskowych świec.
Fei powoli podniosła wzrok na twarz admirała w sędziwym już wieku. Był on w oczach czternastolatki istnym ewenementem — od admirała biła bowiem łuna stoickiego spokoju, równie namacalna co niewidzialna. Zmarszczki na czole i w kącikach skośnych oraz serdecznych oczu wraz z ostrymi rysami twarzy przysłanianymi idealnie przyciętą brodą sięgającą obojczyków kreowały w jej oczach wizerunek mędrca, który mimo siłowego wcielenia do wojska zdołał przemycić ze świątyni aurę mistycyzmu, jakiej trzymał się kurczowo, byle nie myśleć o wojennej rzeczywistości. Mężczyzna w sędziwym wieku zawsze wzbudzał w niej pewną dozę szacunku, którego to nie musiał w żaden sposób wymuszać, w przeciwieństwie do jej mentora. Był to mimo wszystko szacunek, do którego nie chciała się przyznawać, nawet przed sobą.
Dudnienie twardo obitych butów dobiegło do uszu czternastolatki, chłodny świst powietrza uderzył w jej kark a na barkach pojawiły się spocone dłonie oblepione atramentem.
— Proszę wybaczyć, panie admirale! Nie wiedzieliśmy, że więzień jest magiem ognia! — zaczął się tłumaczyć skryba. — Rusz się, wracasz do celi. — Szarpnął ją mocno i pewnie wraz z żołnierzem z przywędzonym lewym wąsem zdołałby ją bez problemu zaciągnąć do prowizorycznych baraków, gdyby nie drobny gest admirała — zwykłe uniesienie dłoni — na widok którego obaj znieruchomieli.
— Nie trzeba, Ping. — Głos admirała był wyrazisty i łagodny, niczym dźwięk wygrywany przez muzyka na rogu tsungi. — Zostawcie nas samych. — Wszyscy stratedzy, niczym jeden mąż, usłuchali polecenia admirała i opuścili pokój, jeden za drugim. Żołnierz z podwędzonym wąsem zawinął się stąd jako pierwszy — nie miał nawet najmniejszej ochoty przebywać w obecności więźniarki nawet minuty dłużej. Skryba powłóczył za nimi nogami, choć widać było, iż robił to z niechęcią. Fei zerknęła na admirała; uniósł nieco podbródek, otaksował ją wzrokiem od stóp do głów. Wymusiła posłuszeństwo na swych mięśniach i spięła je by się wyprostować. — Proszę proszę, zguba kapitana wreszcie się znalazła.
— Admirale. — Złożyła dłonie i oddała mu pełen szacunku ukłon. Mimo lat spędzonych w Marynarce Ognia nie przywykła jeszcze do składania innym pokłonów: rzadko kiedy spotykała pretendentów z wyższych szczebli, wyjątkiem był w zasadzie tylko generał Iroh, ale jemu z kolei Zhao zakazał się kłaniać — wybranie wygnania było w jego oczach równe z dezercją, tak więc szczątkowe uprzejmości uważał za ostateczność. Teoretycznie byli jeszcze rodzice oraz Azula, z tym że tych pierwszych nie widziała od bardzo dawna, zaś Azula nie wymagała od niej pokłonów, przynajmniej na razie. Fei wiedziała, że gdyby ojciec ją teraz zobaczył, najpewniej poczułby się ośmieszony — powszechnie wiadomo przecież, że rodziny Rinvei i Morishita nie pałały do siebie wielką sympatią. Admirał chwycił kilka czarnych kosmyków i odgarnął z twarzy Fei, odsłaniając zaczerwienienie po świeżym uderzeniu skryby. Gdy przeciągnął po policzku kciukiem, zacisnęła machinalnie zęby.
— Nie wyglądasz najlepiej.
— Twój skryba o to zadbał — rzuciła doń neutralnym tonem. — Jak na biurokratę potrafi solidnie uderzyć. — Admirał mruknął cicho i zabrał rękę. Przeczesał upstrzoną bielą brodę, podczas gdy Fei nerwowo skubała za plecami skórki na swych palcach.
— Zdajesz sobie sprawę, że powinienem cię teraz odesłać do twojego mentora?
— Zapewne bardzo pana to raduje.
— A cóż w tym radosnego? Admirał jest użyteczny, ale brak mu samokontroli. W gniewie nigdy nie myśli trzeźwo, spali cię żywcem, zanim zdołasz wydusić z siebie choć jedno słowo. — Fei przygryzła lewy policzek. Akurat tego była doskonale świadoma. Znała mentora na tyle by wiedzieć, że za niesubordynację spalenie żywcem byłoby w jego oczach łaską. — Mimo buntu, jesteś utalentowanym magiem ognia, zabicie ciebie jeszcze zanim w pełni rozwiniesz skrzydła byłoby marnotrawstwem, a na to nasza armia nie może sobie pozwolić.
— Admirał? — Przerwała mu nagle Fei. Admirał Morishita skinął głową i obrócił się w stronę stołu z mapą. — Kiedy otrzymał awans?
— Wczoraj przybył sokół z tubą zapieczętowaną królewską pieczęcią. — Fei wzdrygnęła się. Królewska pieczęć mogła oznaczać tylko jedno — Władca Ognia rzadko zajmował się awansami, w każdym bądź razie osobiście. Zwykle wniosek rozpatrywany był pierw przez Radę Wojenną, dopiero gdy ci decydowali się go zatwierdzić wygłaszano go na zebraniu przed głową państwa. Cokolwiek Zhao robił pod jej nieobecność, musiało to zwrócić jego uwagę. Wolała sobie nawet nie wyobrażać, przez co przechodziła załoga jego okrętu. Zwykle wszelkie frustracje przelewał na nią, ale teraz...,,nie", pomyślała nagle i odgoniła od siebie te myśli. Admirał Morishita wziął do ręki pozłacany wskaźnik i przytknął jego koniec do mapy w miejscu, w którym narysowano główną twierdzę tej części Królestwa Ziemi. — Przyznano mu fortecę Pohuai oraz łuczników Yuyan.
— A co z poprzednim nadzorcą tego regionu?
— Ponieważ pod jego nadzorem zachód zaczął wymykać się spod naszej kontroli, twój wuj został zdegradowany i wezwany przed Radę Wojenną.
,,Niech to", pomyślała. Dni spędzone na podkopywaniu osiągnięć wuja zrodziły wprawdzie jakieś owoce, lecz zdaniem Fei było to zdecydowanie za mało. Znając Radę Wojenną i ojca, który w niej przecież zasiadał, Tam Yu zostanie na jakiś czas zawieszony i odesłany do domu, a za kilka miesięcy znów wezwą go na front i cykl niesprawiedliwości rozpocznie się na nowo.
— Skąd ta nagła zmiana stron? — zapytał nagle admirał. Fei podniosła na niego wzrok, nieco zaskoczona.
— Zmiana stron?
— W jednej chwili terminujesz u wschodzącej gwiazdy naszej armii, w drugiej ośmieszasz go przed wrogami kraju i dopuszczasz się dezercji.
— Zrozumie, gdy dowie się, co robiłam. — Na te słowa admirał zaśmiał się cicho, pokręcił głową w akcie zaprzeczenia i odłożył wskaźnik na mapę.
— Musiałabyś zdobyć w jego imieniu Ba Sing Se lub pojmać Króla Ziemi by ocalić swą głowę.
— Króla Ziemi nie mam, ale co powiesz na Avatara? — Twarz admirała spoważniała. Pochylił się nieco w przód, oparł dłonie na mapie i wbił w nią wzrok, tak intensywnie jakby chciał prześwietlić jej ciało i skraść myśli.
— Chcesz powiedzieć, że wiesz, gdzie znaleźć największe zagrożenie dla naszej wielkiej ekspansji? — Skinęła głową. — Nie wygłupiaj się, Fei. Ostatni Avatar zginął w trakcie wojny z Nomadami Powietrza.
— Mylisz się, admirale. Nie wiem jak, ale przeżył. Spędził sto lat w bryle lodu, na Biegunie Południowym, póki banda dzieciaków przypadkiem go stamtąd nie wyciągnęła. Razem z nimi zorganizował ucieczkę z platformy, na której mnie zamknięto. Uciekłam z resztą więźniów i od tamtej pory podróżowałam z nim i resztą jego bandy.
Nie uwierzył jej — wywnioskowała to ze spojrzenia, które aż zionęło sceptyzmem. Chrząknął cicho, stanął tuż przed nią i zmierzył uważnie wzrokiem. Fei, choć bardzo tego chciała, nie zerwała kontaktu wzrokowego.
— Admirał Zhao z pewnością to potwierdzi. Napotkał nas na Wyspie Półksiężyca, w dniu zimowego przesilenia, ale przez erupcję wulkanu nie zdołał go pojmać. Jestem pewna, że informacje o ostatnim magu powietrza, jego sojusznikach i celu podróży to dobre zadość uczynienie.
— Może i tak...w takim razie powinnaś czym prędzej mu je przekazać. Nakażę żołnierzom odeskortować cię do fortecy. Weźmiecie też przywódcę bandy rebeliantów, niech nowy protektor zachodu zadecyduje o jego losie.
— Dziękuje, admirale. — Fei złożyła mu ukłon na pożegnanie i wyminęła mężczyznę w drodze do wyjścia. Ledwie odciągnęła tkaninę na bok, a zza jej pleców rozebrzmiał raz jeszcze głos admirała:
— Twoja matka wróciła do Yu Dao. — Owe słowa sprawiły, iż Fei znieruchomiała. Zdziwiło ją to; jej relacja z Daji Rinvei była dość...neutralna. W zasadzie nie widziała w niej matki — były sobie zbyt obce by mogła tak ją nazywać. Ostatni raz widziała ją w przeddzień Agni Kai Zuko i Władcy Ognia, gdy dopatrywała przygotowań swych dzieci do wyjazdu. Od rozpoczęcia szkolenia nie widziała się z nią ani razu — Zhao zadbał o to osobiście. Nawet gdyby Daji przyjechała do niej w odwiedziny, nie dopuściłby jej do córki. Z czasem Fei przywykła do nieobecności matki. Nie żeby wcześniej były mocno związane — dorastała w cieniu opiewanych braci, którzy przyćmiewali ją w ich oczach, nawet gdy wewnętrzny płomień dziewczynki okazał się dużo silniejszy niż ich. W zasadzie powinna być im za to wdzięczna, oszczędzili jej przepłakanych nocy i zatęsknionych zadum.
— Zapewne bardzo cię to raduje, admirale.
— Nie musisz mnie tak nazywać — stwierdził. Fei wyłapała lekkie załamanie głosu. Czyżby żałość? Za cóż tym razem?
— A jak mam cię inaczej nazywać? — Obróciła się zgrabnie i stanęła przodem do admirała. Na jego czole pojawiły się delikatne zmarszczki. — Wolisz swój oficjalny tytuł? Złoty Smok Północy...brzmi tak majestatycznie. — Westchnęła z udawanym zachwytem. — Aż dziw, że rzadko kiedy ktoś tak cię nazywa.
— Nie przepadam za tym tytułem.
— A czego tu nie lubić? — zapytała kpiącym tonem. — Zdobyłeś go, pokonując jednego z pierwotnych magów ognia.
— Nazywaj rzeczy po imieniu, Fei. Zamordowałem smoka.
— To wielkie zwycięstwo.
— Zwycięstwo?
— Historia nie pamięta przeciętnych pionków! — wypaliła znienacka — Pamięta wielkich władców, wojowników i zdobywców. Zabiciem smoka okryłeś się chwałą.
— Brzmisz jak Zhao — odpowiedział jej po kilku sekundach milczenia. Fei rozchyliła wargi, jakby miała coś powiedzieć, lecz ani jedno słowo nie wyrwało się z jej gardzieli. Wydawał się...rozczarowany? Czym? Że czerpie nauki od jednego z najlepszych żołnierzy tego dziesięciolecia? A może tym, że zabicie jednego z najpotężniejszych stworzeń postrzegała jako akt męstwa i potęgi? Sama oddałaby wiele, aby któregoś dnia dostąpić takiego zaszczytu. Niestety było to już niemożliwe, wobec tego pozostało jej tylko podziwiać potęgę tych, którzy zdołali tego dokonać. Fakt, że generał Iroh zabił ostatniego ze smoków zaskarbił mu najpewniej dozgonny szacunek ze strony Fei, nawet jeśli poza tym postrzegała Smoka Zachodu jako zdrajcę.
— To pochwała czy obelga?
— Sama musisz znaleźć odpowiedź na to pytanie. W każdym bądź razie, od Yu Dao dzieli nas niespełna jeden dzień drogi. Mogłabyś udać się na spotkanie z matką, zanim ruszysz do admirała. Tak...na wszelki wypadek.
— Nie odzywała się do mnie przez dwa lata, kolejny rok nie zrobi nikomu różnicy —odpowiedziała mu. tak ozięble, że na dźwięk własnego głosu poczuła zdziwienie. Nie darzyła matki nienawiścią, ale...cóż, to skomplikowane. Przełamała narastającą w sobie niepewność i spojrzała na starego Morishite; wargi admirała rozchyliły się nieco. Otworzył szerzej oczy, opuścił ręce wzdłuż tułowia. Ciężka peleryna dopięta do pięknego pancerza zaszeleściła, zefir zagrał cichą arię na dzwonkach wiszących za drewnianymi okiennicami. Temperatura powietrza podskoczyła o kilka stopni. Fei chrząknęła i schowawszy ręce za plecami wbiła paznokcie w prawy nadgarstek. — Byłabym wdzięczna, gdyby eskorta wyruszyła jak najszybciej. Avatar przemieszcza się w locie, każda minuta jest na wagę złota. Żadne z nas nie chce zawieść Władcy Ognia, czyż nie?
— Ping! — zawołał admirał. Nie musieli długo czekać na przybycie skryby, jednak nawet gdy stanął obok Fei, nikt nie zaszczycił go nawet przelotnym spojrzeniem. Krzaczaste brwi admirała wygięły się w łuki. — Zgromadź niewielki oddział i oporządź dwa wozy. Panna Rinvei oraz nasz więzień muszą niezwłocznie dostać się do Pohuai.
Wymówienie na głos nazwiska Fei zadziałało na skrybę niczym pejcz żandarma na plecy karanego niewolnika; poczucie wyższości, jakim emanował, przygasło, niczym płomień odcięty od powietrza. Może i brakło mu manier i szlachetnego oblicza, lecz wciąż był dziecięciem Narodu Ognia, a wszyscy w ojczyźnie — czy to bogacze, czy prosty lud — wiedzieli, kim byli Rinveiowie. Wiedzieli też, ich w ich rodowej krwi od setek lat tlą się ogień i gorące zamiłowanie do państwa czerwieni, pary i metalu, które przewyższała jedynie lojalność względem korony...cóż, nie licząc Wydziedziczonej.
— Tak jest, admirale. — Zasalutował i skierował twarz w stronę wyjścia. Nagle zawahał się, znieruchomiał. Jego lewa, drżąca dłoń zacisnęła się do czerwoności. Wreszcie spojrzał na Fei, pociągnął nosem, zasalutował i dodał, przez niemal zaciśnięte zęby: — Panno Rinvei.
— Odmaszerować, skrybo — odpowiedziała mu. Działała mu na nerwy, a przynajmniej na to wskazywało gwałtowne napięcie szczęki. Admirał Morishita bacznie przyglądał się Fei, gdy odprowadzała Pinga wzrokiem do wyjścia. Czuła na sobie to ciężkie, oceniające spojrzenie. Ów ciężar i skwar, jaki wypełnił pokój, wzbudzały coraz większy dyskomfort. Czuła, jak zaciskają się na niej, jak traci dech w piersiach. Wyszła mu na przeciw i spojrzała prosto w oczy, lecz nie dostrzegła w nich pogardy czy zawodu. Przetarła twarz rękawem, nabrała powietrza w płuca i powiedziała, najspokojniej, jak tylko potrafiła:
— Dziękuje...dziadku. — Złożyła ręce i pokłoniła się admirałowi w akcie podzięki.
__________________
Witam wszystkich serdecznie! Ten rewrite wlecze się niemiłosiernie, nic na to niestety nie poradzę — chciałabym pisać częściej, jednakowoż obecny rozkład tygodnia nijak mi na to nie pozwala. Niemniej rewrite tej części zakończony zostanie w marcu, od razu po tym wrzucam dwójkę i lecimy z koksem :)
Tak zupełnie na marginesie: jaka jest wasza opinia o nowinach z uniwersum? Mam na myśli serial o następcy Korry, filmy o Zuko, Kyoshi i Korze, live action czy nowych komiksach? O ile w ogóle was to jakkolwiek interesuje. Ja nie czuję jakoś entuzjazmu na myśl o live action, straciłam wiarę w takie produkcje + odpowiada za to netflix a jemu ostatnio mało co wychodzi...co się tyczy reszty, nie mogę się szczerze doczekać komiksu o Azuli i filmów animowanych (chociaż nie tego o Korze, jakoś tak średnio mnie ciągnie do tej bohaterki, co widać w sposobie, jaki sama ją piszę xd). A serial o nowym Avatarze, i to z Królestwa Ziemi? Na smoki, to bardzo kuszące.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro