08.tropem generała
🌊Ghia🌊
Gdy świetlisty szlak rozmył się następnego dnia przed zachodem słońca, Ghia zakończyła poszukiwania i zsunęła się z grzbietu jaszczura. Rozejrzała się po okolicy, poprawiła potargane włosy i mocniej zasznurowała przyszyte do rękawów wstążki, podtrzymujące materiał dzięki wiązaniu wokół palców wskazujących.
Jedno musiała oficjalnie przyznać — była beznadziejnym tropicielem. Jak można zgubić cel, który namierza się dosłownie na podstawie jego życiowej energii? W pierwszej chwili pomyślała, że warto rozważyć najczarniejszy ze scenariuszy. Wraz z kolejnym chłodnym podmuchem, przez który włosy znów zasłoniły jej twarz, odgoniła od siebie te myśli. Świadomość, że po raz kolejny kogoś zawiodła, byłaby dla niej nie do zniesienia.
Chrząknęła i podrapała jaszczura pod paszczą, na co gad zasyczał. Z jego gardła wyrwało się ciche bulgotanie. Uniosła ręce w górę i rozciągnęła się, potem zamknęła oczy i postanowiła się wyciszyć. Kto wie? Może da radę powtórzyć sztuczkę sinego ducha?
Wzięła wdech, przycisnęła dłoń do pobliskiego pnia drzewa i powoli wypuściła powietrze nosem. Po zamknięciu oczu jej słuch wyostrzył się; słyszała teraz znacznie więcej, niż zwykle. Zupełnie jakby rosnące w okolicy drzewa użyczyły jej swoich pni i przekazały to, co same słyszały. Właśnie, one słyszały — prychnęła machinalnie. Wiedziała, że drzewa to żywe organizmy, ale nie sądziła, że i w nich płynie duchowa energia, którą można wykorzystywać.
Dzięki nim usłyszała wiele: szelest pobliskich drzew i krzaków, pluskające się w rzece oposożaby, wreszcie dziwny głos wydobywający się z gardzieli koniostrusi, na których łapach trzeszczały srebrne ochraniacze. Wszystko było lekko przygłuszone i zniekształcone, lecz sam przekaz potrafiła zrozumieć.
— Nie możemy zabrać go do stolicy, jest zbyt niebezpieczny — orzekł jakiś mężczyzna.
— Zgadzam się, musimy zniszczyć te niebezpieczne ręce — odpowiedział mu jeden z towarzyszy.
— Mam was — mruknęła sama do siebie i podążyła prędko za głosami. Z szeptów, jakie podesłały jej drzewa zrozumiała, że stary generał wpakował się w nie lada kłopoty.
Prowadzona przez głosy, teraz słyszalne nawet dla jej własnych uszu, Ghia znów przyspieszyła, za nią kroczył zaś żądny drapania pod pyskiem jaszczur, z którego gardła wciąż wydobywało się przyjemne bulgotanie.
Na miejscu będąc schowała się w mig za drzewami i nasłuchiwała głosów tropionych porywaczy.
Przycisnęła policzek do pnia brzozy i pociągnęła delikatnie jedną z przesłaniających widok gałęzi w dół.
Usłyszawszy za sobą trzask pękającej gałązki oraz ciche kroki stawiane przez obite czymś twardym cholewki ludzkich butów, ostrożnie otworzyła bukłak z wodą, po czym odwróciła się w tył i zaatakowała skradającego wodnym biczem.
— Dzięki — burknął Zuko, gdy pomoczyła go całego, dodatkowo pozostawiając na dłoni zaczerwieniony ślad po uderzeniu biczem. Choć sytuacja wydała jej się komiczna, Ghia powstrzymała się od śmiechu. Patrzyła w ciszy, jak chwyta kitkę i wyciska z niej wodę, którą to — za pomocą kilku płynnych ruchów — ponownie zebrała do bukłaku.
— Przepraszam, to było instynktowne...Miałeś jechać po Aanga — rzuciła od niechcenia i ponownie przycisnęła dłonie do pnia brzozy, poprawiając pierw wstążki na nadgarstkach i palcach.
Zuko również skrył się za drzewem, a dokładniej, za plecami Ghii. Powieki uniosły się nieco, zaś jej ciało przeszył ciepły dreszcz, gdy poczuła na karku jego oddech. Prędko zaciągnęła na głowę kaptur. Sięgnęła ku twarzy by odgarnąć z niej za uszy kosmyki, których tam nie było. Ach te natrętne ruchy.
— Będą inne okazje — powiedział. Po tych słowach łypnęła za siebie spod kaptura, czego dość szybko pożałowała, bowiem chodzący wulkan okazał się stać bliżej, niż założyła. Przez krótki moment gapiła się na niego, szukając czegoś co udowodni, że to wcale nie jest wygnany książę z Narodu Ognia — że to tylko bardzo podobny do niego człowiek bądź też zwidy. „A więc jednak potrafisz okazać empatię", pomyślała. Kiedy również na nią spojrzał, a ich spojrzenia na chwilę się spotkały, Ghia odwróciła prędko głowę. Zrobiła to w samą porę — gdyby poczekała jeszcze chwilę, Zuko ujrzałby delikatny uśmiech, który wbrew jej woli wkradł się na twarz maga wody.
— Słyszę ich — rzekł i wyjrzał zza ramienia Ghii, kiedy znów pociągnęła gałąź odrobinę w dół. Przeszedł obok niej i ruszył w dół zbocza, zapewne by sprawdzić, czy to na pewno ludzie, których szukali.
I rzeczywiście, nie pomylił się: powłóczywszy za nim nogami, dotarła do wytworzonej przez magów dziury w ziemi, w której całą szóstką otoczyli generała, prawie nagiego. Ręce Iroh zostały przykute do sporego kamienia, aby w żaden sposób nie mógł uciec, czy też tkać ognia.
Gdy jeden mężczyzn noszących mundury wojsk Królestwa Ziemi wykorzystał magię by unieść wielki głaz nad ręce generała, Ghia i Zuko zrozumieli, że muszą działać. Szybko.
— Rozwal kamień, ja zajmę się kajdanami — zaproponowała.
Jak powiedziała, tak zrobili.
Zuko, za pomocą kuli ognia, rozbił kamień na mniejsze kawałki, podczas gdy Ghia, korzystając z wody, rozcięła metalowe kajdanki i uwolniła Iroh. Gdy cała trójka ustawiła się do siebie plecami, otoczona przez sześciu magów ziemi, pojęła, że jedyna droga do zwycięstwa prowadzi przez walkę.
„A więcej oto nadszedł", pomyślała i dmuchnęła by odrzucić dyndające przed jej nosem pasmo włosów. „W porządku. Czas na chrzest bojowy".
— Doskonałe kopnięcie, książę Zuko! — Iroh pochwalił bratanka i jednocześnie owinął sobie łańcuchy wokół rąk. „Dość pomysłowe rozwiązanie", pomyślała.
— Miałem dobrego mistrza — odpowiedział mu chłopak i przyległ plecami do stryja.
— Porozmawiacie sobie później, mają przewagę liczebną. — Zauważyła, wodząc wzrokiem po otaczających ich magach ziemi. Przesunęła lewą stopę do tyłu i ustawiła ją piętą do środka, aby się lepiej zakorzenić. Smuga, którą pozostawiła na piasku po tym ruchu, rozmyła się pod wpływem zbierającej się tam wody.
Podeszwy Ghii przykryła woda, którą wyciągnęła z bukłaku. Przymknęła powieki i skupiła się na pojedynczych źdźbłach trawy, które deptali, a dokładniej na zebranej w nich wodzie. Po jej czole spłynęły pierwsze kropelki potu, jej dłonie zaczęły drżeć. Kucnęła i przycisnęła dłonie do wilgotnego piachu. Ściągnęła usta, zacisnęła zęby. Nawet tak niewielka ilość wody, którą wyczuła w trawie, była trudna do oddzielenia od rośliny. Nawet po dwóch latach ćwiczenia tej techniki wciąż nie umiała jej w pełni opanować. W świecie opanowanym przez wojnę, gdzie nie mogła mieć pewności co do stałego dostępu do wody, taka sztuczka to niemalże podstawa.
— Może i tak, ale my mamy przewagę jakościową — rzekł Iroh. Magowie ziemi zaatakowali na raz, po dwóch na każdego. Podczas, gdy Iroh walczył za pomocą długich łańcuchów, Ghia i Zuko korzystali ze swoich zdolności najlepiej, jak tylko potrafili. Po zużyciu resztek wody — nawet tej wyciągniętej ze źdźbeł trawy — przy zamrożeniu nóg i rąk dwóch magów ziemi, dziewczyna stała się całkiem bezbronna. Serce Ghii waliło jak szalone, poczuła suchość w ustach. Wrogowie stali się niewyraźni, jej kolana zaczęły drzeć. Zadziwiające, jak szybko traciła siły przy zaawansowanych technikach. Może i była potężna, ale nigdy nie przeszła odpowiedniego szkolenia, na skutek czego nawet techniki drugiego stopnia, bez opanowania tempa oddechu, wykorzystywały masę energii. Właśnie dlatego magowie ziemi obrali ją sobie na następny cel.
— Dziecko, uciekaj! — krzyknął Iroh, w przerwie pomiędzy walką. Ghia wiedziała, że jest coś, co może jeszcze zrobić. Może wokół nie było roślin ani trawy, z których mogłaby ponownie wyssać wodę, ale wciąż mogła ją wyssać z powietrza. Było to, niestety, zbyt ryzykowne. Nie przy takim zmęczeniu. Zacisnęła zęby i usta, zaklęła w myślach i uchyliła się w lewo przed ciągniętym w nią głazem.
Wdrapała się na górę nienaturalnego krateru i zaczęła biec przed siebie.
Biegła i biegła przez las, nie oglądała się za siebie. Z każdą chwilą było jej coraz ciężej, poczuła pieczenie w klatce piersiowej. Kolejna gałąź zaczepiła o jej kaptur. Szarpnięta do tyłu przewróciła oczami i zaczęła wyplątywać się z sideł. Była już na tyle daleko by spokojnie odetchnąć.
Uderzyła plecami o pień gładkiego drzewa, oparła o niego również głowę i łypnęła wzrokiem w górę. Prześwity nieba malowanego teraz paletą ciepłych kolorów przebiły się przez koronę zielonych, zaokrąglonych liści.
Przycisnęła dłonie do pnia i wykonała serię wdechów by się uspokoić. Poczuła wodę, którą nasączone było łyko drzewa. Wkrótce na jej dłoniach osiadły kropelki wyciągniętej z pnia wody. Uniosła lewą dłoń i uformowała zebraną wodę w dużą kroplę, którą następnie połknęła. Tak, tego właśnie potrzebowała...
— Co jest? — zapytała samą siebie, gdy spojrzawszy w niebo mignęła jej przed oczami długa, sinoniebieska postać. — Przysięgam, że jeśli nikt inny go nie widzi, odstawię herbatę z jaśminem — fuknęła i powłóczyła nogami w tę samą stronę, w którą poleciał sinoniebieski smok. Przedzierała się przez bambusowy gąszcz, którego zdecydowanie nie powinno tu być — bądź co bądź, klimat był zmienny i suchy. Zatrzymała się na moment, usłyszawszy dziwnie znajomy głos:
— Sokka! Nawet o tym nie myśl! — Ghia bez wahania zaczęła kierować się w tamtą stronę. Liście atakowały ją z każdej strony, kilka powołało Ghii do kaptura. Kiedy wyszła z gąszczu bambusa miała we włosach nie tylko suche gałązki, ale i masę liści.
Trafiła do wyniszczonej wioski, w której — tak, jak zdradził to głos — spotkała cztery znajome twarze...no, trzy. Tą czwartą był Appa, wielki latający bizon Aanga. Nomad Powietrza również tu był, razem z Sokką i Katarą, na której widok poczuła pewną ulgę. Przez chwilę wpatrywała się w postać zataczającego powietrzne kręgi sinoniebieskiego ducha smoka. Nikt inny go nie widział, a przynajmniej tak założyła — na widok Unagiego mieszkańcy Kyoshi zawsze reagowali lękiem, mimo iż widywali go przynajmniej raz w tygodniu. Widok smoczego ducha nie był niczym zwyczajnym, toteż na widok takiej istoty mieszkańcy powinni, co najmniej, krzyczeć. Byli pochłonięci wiwatami na cześć Avatara, co jedynie potwierdziło teorię o niewidoczności ducha.
Ghia pokuśtykała wgłąb osady, w stronę zebranego na zawalonym popękanymi ruinami chat rynku.
— Ghia, to ty? — Uśmiech, który poprzedził mocny uścisk Katary, zdawał się być szczery.
Ghia sięgnęła w bok i chwyciła się połamanego w połowie słupa, dawniej podpierającego taras na pierwszym piętrze zielonej chaty ze strzechą w formie dachu. Pokręciła głową, gdy coś przeskoczyło jej w karku. Widać musiała coś solidnie nadwyrężyć.
— Kto cię tak poturbował? — Katara otaksowała ją uważnie wzrokiem, na co szesnastolatka machnęła ręką.
— Magowie ziemi. Długa historia, nie na teraz. Musicie uciekać — odpowiedziała jej, przełykając ślinę ze zmęczenia.
Kątem oka dostrzegła dziewczynę o czarnych włosach i jasnobrązowych oczach, skalującą ją wzrokiem ze skrzyżowanymi na piersiach rękami. Była dość blada, miała lekko skośne, choć bardzo ładne oczy. Przez krótką chwilę Ghia miała wrażenie, że w jej tęczówkach odbijają się fioletowe płomyczki. Nie wyglądała na mieszkankę Królestwa Ziemi — urodą przypominała nieco bosmana służącego na okręcie księcia Zuko. „Tak", pomyślała Ghia i odwzajemniła ciekawskie spojrzenie. Miała w sobie coś z ognistej nacji.
— Ty jesteś magiem wody z Kyoshi! — Do słowa doszedł Avatar, ściskający w dłoni trzon swego latawca. — Czemu mamy uciekać? I jak się tu, w ogóle, dostałaś? — Chłopiec zaczął zadawać masę pytań, na które nie było czasu odpowiadać.
Ghia wiedziała, że dla Zuko wiele znaczyło złapanie Aanga. Wielokrotnie to podkreślał, czasem nawet nazbyt dosadnie. I mimo, iż czuła, że za tą obsesją kryje się jakaś głębsza historia, którą kiedyś — być może — uda jej się usłyszeć, wewnętrzny rozsądek nakazywał jej chronić ostatniego maga powietrza, nawet za cenę sympatii, jaką zdawał się ją dążyć sympatyczny i stary miłośnik herbacianych naparów. Po stu latach świat odzyskał w końcu Avatara. Jeśli go zawiedzie, Naród Ognia pewnego dnia dopnie swego i opanuje wszystkie nacje, a wtedy biada niech będzie tym, co tego dożyją. Jeśli na tym świecie istnieje choć trochę czystego, nieskazitelnego uosobienia nadziei i światła, to w tej chwili stało ono przed nią — jeszcze nie lśniło, na razie jedynie mrugało.
— Zuko, ten książę, jest tu. Musicie uciekać, i to teraz — wyjaśniła, akurat gdy chłopak z bumerangiem oparł się na jej ramieniu by zasznurować na stojąco swoje buty. Z niewiadomych przyczyn wciąż nosił śniegowce.
— Muszę porozmawiać z Roko w świątyni na jego wyspie...
— Moment — przerwała mu dziewczyna z czarnymi włosami — chcesz mi powiedzieć, że mamy polecieć na terytorium Narodu Ognia?
— Tak? — jęknął Nomad, na co Sokka i Katara wymienili pełne niepokoju spojrzenia. Rozmówczyni Aanga chwyciła go za ramiona i potrząsnęła nim.
— Ty chyba czegoś tu nie rozumiesz. — chrząknęła czarnowłosa. — To jest prawie niewykonalne. Jak chcesz pokonać blokadę wód?
— Na Appie, oczywiście. — W odpowiedzi bizon ryknął głośno i odwrócił się do nich ogonem. Sokka wzruszył ramionami i zabrał się za pakowanie tobołów do wielkiego siodła ma grzbiecie zwierza. Dziewczyny jego odpowiedź nie usatysfakcjonowała, niemniej machnęła ręką i poszła w ślady chłopaka od bumerangu, podobnie jak Katara. Aang podrapał się po łysej głowie, zerknął na Ghię i wyciągnął jej z kaptura małą gałązkę. — Coś mi mówi, że miałaś kiepski dzień — stwierdził. Ghia prychnęła, rozbawiona.
— Nawet nie wiesz, jak.
— Katara mówiła mi, że dużo umiesz. Ponoć proponowała ci dołączenie do naszej grupy...chciałbym ponowić jej ofertę.
— Ty...chcesz zaprosić mnie do drużyny? — zapytała, na co Aang pokiwał głową. — A nie będzie przypadkiem za ciasno? Nie chce się narzucać, a wy macie już chyba komplet.
— E tam, przyjaciół nigdy za wiele. To jak? — Ghia uniosła lekko brwi i spojrzała na bizona, oporządzonego już do drogi. To była chyba najbardziej bezpośrednia propozycja dołączenia do grupy, jaką kiedykolwiek usłyszała.
Spędziła ponad tydzień poza domem, upajając się głównie morzem i portami, do których zawinął okręt wygnańca, a które czasem pozwalano jej zwiedzać. Perspektywa obejrzenia większej części świata, w dodatku szybując wysoko wśród chmur, wydała się Ghii niepowtarzalną okazją, którą tylko leń bądź głupiec śmiałby odrzucić.
Skinęła głową i uścisnęła Aangowi dłoń na znak oficjalnego dołączenia do grupy.
— Lecę. — To była jej ostateczna decyzja.
Po tym, jak Sokka i Katara pomogli jej wgramolić się do siodła, zaś Aang zajął miejsce z przodu, przy przywiązanym do rogów bizona sznurze, zdjęła z pleców mały worek, w którym trzymała parę rzeczy wziętych z okrętu, i usadowiła się wygodnie. Mieszkańcy wioski przekazali im nie tylko prowiant, zapasową odzież i parę zielonych koców, ale także pieniądze i starą mapę prowincji Królestwa Ziemi.
— Dziękuję wam za... — odezwał się Aang do człowieka, który musiał być zarządcą wioski. Z siwawego koku na czubku jego głowy wystawały dwie drewniane pałeczki do ryżu.
— W drogę! — krzyknął zarządca, przypominając mu, że musi się pospieszyć, jeśli chce zdążyć do świątyni. Bizon Aanga, którego włosie było niezwykle przyjemne w dotyku, oderwał się od ziemi i rozpoczął wędrówkę po niebie.
W trakcie lotu Ghia wzięła od Katary jeden z ofiarowanych im koców i owinęła się nim w miarę szczelnie.
— Przywiązać twoją torbę? — zapytała nieznana jej z imienia dziewczyna o czarnych włosach. Ghia skinęła głową i przekazała jej swój worek, ta zaś przywiązała go grubym sznurem do reszty bagażu, jaki Appa musiał wraz z nimi i siodłem dźwigać. — Lepiej żebyś nie straciła swoich rzeczy tak jak my ostatniej porcji prowiantu z zeszłego tygodnia — dodała, jednocześnie posyłając Socce mordercze spojrzenie. Chłopak z kucykiem odłożył bumerang, którego końcówką dłubał sobie pod paznokciami, i powiedział:
— Przecież mówiłem ci, że broniłem się przed opososzczurem! Wiesz w ogóle, jak te paskudy gryzą?
— Nie bądź dzieckiem, Sokka.
— Nie jestem dzieckiem!
— Właściwie to jesteś — stwierdziła Katara, w przerwie między poprawianiem swoich zawijasów. — Wszyscy tu jesteśmy dziećmi.
— Jestem mężczyzną.
— HA! Niby od kiedy? Nie przeszłeś inicjacji!
— Nie musisz mi tego wypominać — warknął na siostrę. Gdy rodzeństwo zaczęło się sprzeczać o kwestię "męskości" Sokki, Ghia i dziewczyna z czarnymi włosami spojrzały na siebie i zachichotały. W końcu dziewczyna wyciągnęła rękę spod brązowego koca i rzekła, uśmiechając się półgębkiem:
— Fei — przedstawiła się. Ghia dopiero teraz przyjrzała się uważniej jej oczom: ich okolice nosiły na sobie ślady po zadrapaniach, same tęczówki zaś, podobnie jak reszta powierzchni oczu, były mocno podrażnione. Śmiała nawet stwierdzić, że takie uszkodzenia ograniczały dziewczynie widoczność. Korciło ją by zapytać, co się stało, mimo to w jej głowie narodziła się teoria spiskowa, tak prawdopodobna dla wielu krzywd w tym świecie — to musiała być robota Narodu Ognia. Tylko oni byli zdolni do takich krzywd, a przynajmniej to wmawiał jej Ojawi.
— Ghia — odpowiedziała jej.
Położywszy się na siodle, Ghia wlepiła wzrok w niebo, a dokładniej pozostałości przewyższających ich chmur. Zaś gdy sylwetka smoczego ducha mignęła jej przed oczami po raz ostatni i nikt inny nie zwrócił na to uwagi, westchnęła i przewróciła się na drugi bok by zamknąć w spokoju oczy i odpocząć po męczącym dniu.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro