Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Who are you? (1/2)

Alexander Hamilton siedzi przy okrągłym stole w towarzystwie jedynej palącej się jeszcze świecy. Jego Wysokość udała się na spoczynek godzinę wcześniej, tak samo jak reszta adiutantów.

Jednakże Hamilton miał do napisania kolejny list zaadresowany do Kongresu. Jak na grupę ludzi, którzy sami wprawili tą całą machinę walki o niepodległość w ruch są niezwykle oporni, jeżeli chodzi o przysyłanie wsparcia.

Hamilton nie może doczekać się dnia, kiedy w końcu będzie miał szansę stanąć pośród nich wszystkich i dać upust swojemu niezadowoleniu względem ogólnego niedostatku, nim zostaną podjęte działania mające temu zaradzić.

- Dałbym radę dokonać wiele więcej, niż oni - mężczyzna mamrocze do siebie.

Lecz Alexander zostawił za sobą swój regiment w Nowym Jorku, aby przyjąć posadę asystenta Generała zaledwie niecały rok temu. Dodatkowo, wznowienie walk wraz z upalnym latem okupowały mu czas w ostatnich miesiącach, jeśli doliczyć do tego jeszcze jego wymachiwanie piórem. Hamilton zdecydowanie musi skupić swoją uwagę na teraźniejszości, a swoje ambitne aspiracje zostawić na później.

Rudzielec wzdycha, pocierając dłonią czoło, nim otwiera szerzej oczy, aby nie przysnąć. Wie, że powinien, ale w tej chwili nie ma to znaczenia. Musi skończyć pisać list dotyczący dodatkowej rekrutacji do oddziałów. Dezercja wciąż była poważnym problemem pomimo faktu, że popularność ich Generała nawet ostatnio przysporzyła im nowych jednostek.

Alexander macza swoje pióro w atramencie, nim ziewnięcie nim wstrząsa. Ręka mu drży, sprawiając, że odrobina ciemnego płynu odpryskuje. Hamilton odskakuje i udaje mu się jedynie złapać za buteleczkę, nim ta całkowicie rozlewa się po papierze. Mimo to atrament i tak zostawił po sobie ogromną plamę zakrywającą trzy pierwsze zdania.

- Psiakrew...- Hamilton zgrzyta zębami, odkładając pióro.

Unosi stronicę, lecz nie pozostało nic do odratowania. Hamilton rzuca zniszczony list na podłogę, warcząc przy tym pod nosem, po czym chwyta za świeży papier. To niesamowite, że wciąż mają jakiekolwiek zapasy skoro on tu jest. Obraca kartkę na drugą stronę i kładzie przed sobą, lecz nagle zauważa, że wcale nie jest pusta.

Na papierze Alexander odnajduje rysunek.

Wygląda jakby ktoś zaczął go tworzyć węglem, lecz ostatnie detale zakończył pociągnięciami atramentu, a cały proces prawdopodobnie potrwał kilka dni? Dzieło przedstawia czyjąś rękę zaciskającą się na trzonie pióra.

Palce dłoni są długie, poniekąd delikatne w swojej męskiej surowości. Oddana z niezwykłymi szczegółami zmarszczona skóra, widoczne żyłki, kąt pochylenia każdego z palców; nawet piórze zostało dodane parę odznaczających się szczegółów.

Hamilton unosi zwitek, aby lepiej mu się przyjrzeć w świetle, jednakże zachowuje ostrożność, aby trzymać go z dala od płomienia. Praca musiała należeć do jednego z adiutantów. Okazjonalnie miał okazję zauważyć, jak Washington bazgrolił na swoich papierach, jednakże nigdy nie był w stanie narysować czegokolwiek w taki sposób. Hamilton uśmiecha się, spoglądając na dłoń i zastanawia się do kogo mogłaby należeć.

- Hamilton?

Alexander upuszcza papier na stół, czując się jakby został przyłapany na gorącym uczynku, nim spogląda w stronę, z której dochodził głos. John Laurens stał u progu, trzymając w ramionach jakąś książkę oraz dokumenty.

Przekrzywia głowę, patrząc na Hamiltona.- Jest po drugiej, powinieneś być już w łóżku.

Alexander przeczyszcza gardło, nim przykrywa pustą kartką swoje najnowsze odkrycie.- Mam jeszcze jeden list do napisania.

Laurens unosi brew.- Jeden? Jeden, który nie może poczekać do rana?- wskazuje na pusty pokój.- Jakoś nie widzę gońca gotowego do odjazdu w każdej chwili.

Hamilton posyła Laurensowi spojrzenie.- Jeden wyruszy o świcie.

John zaciska usta w cienką linię.- A ty po prostu nie dałbyś rady wstać wystarczająco wcześnie, żeby go napisać, zanim odjedzie?- Hamilton otwiera usta, żeby zaprotestować, lecz Laurens mu przerywa.- Ponieważ, oczywiście, ty i tak już będziesz na nogach.

Hamilton opada na krzesło.- Zadziwia mnie to, jak próbujesz zmienić moje przyzwyczajenia.

Laurens zamiera na moment, przybierając dziwny wyraz twarzy, który znika nim Hamilton zdoła to zauważyć.- Wszyscy wiedzą, że wstajesz tak wcześnie jak sam Generał. Łóżko zrobi ci lepiej, niż nieudane próby napisania listu.

Alexander gapi się na Johna, nim wzrok ucieka mu z powrotem na czysty papier. Jest w stanie dostrzec część rysunku pod nim, kawałek dutki pióra. Przez ułamek sekundy rozważa zapytane Laurensa czy przypadkiem nie zna autora.

- Proszę, Hamilton - mężczyzna unosi wzrok na ton głosu Johna.- Nie chcemy, żeby znowu złapała cię gorączka.

Hamilton wzdycha słabo na wzmiankę o swoim zdrowiu, lecz zdaje sobie sprawę z tego, że Laurens ma rację.

- Dobra - wstaje i zbiera ukończoną korespondencję, którą ma zamiar wysłać.- Pójdę spać.

Laurens uśmiecha się, przekraczając próg pomieszczenia. Gdy podnosi świecę ze stołu, Hamilton wsuwa tajemniczy rysunek pomiędzy swoje papiery. Nie jest w stanie wyjaśnić dlaczego.

- Chodźmy więc, odprowadzę cię na spoczynek z obawy przed twym wymknięciem się zaraz za moimi plecami.

Hamilton śmieje się krótko.- Obiecuję nie dopuścić się takiego czynu - przerywa, gdy mijają stojący obok kredens.- Dzisiaj.

Dołącza swoją kupkę zapisanych listów na górę kredensu, do reszty korespondencji, która wyszła spod piór innych adiutantów. Ponownie spogląda na Laurensa, kiedy drżący płomień rzuca cienie na jego twarz.

Laurens uśmiecha się.- Tegoż oczekiwałem.

Hamilton odwzajemnia się tym samym, podążając za przyjacielem wzdłuż korytarza w stronę sypialni, wraz z rysunkiem skrzętnie ukrytym w kieszeni płaszcza.

***

Następnego poranka, Hamilton rzeczywiście wstaje wystarczająco wcześnie, by zdążyć zrekonstruować treść wiadomości, którą omyłkowo zniszczył poprzedniego wieczora. Dodatkowo pomaga przy pakowaniu torby gońca, upewniając się, iż nie tylko jego listy zostały odpowiednio zapieczętowane oraz zaadresowane.

- Wiesz, wszyscy umiemy wypisywać koperty, Hamilton - Jospeh Reed karci go przed drzwiami wejściowymi do domu, który właśnie wykorzystują jako kwaterę.- Albo ci się wydaje, że niektórzy z nas dostali swoje stołki tylko dzięki podlizywaniu się?

- Jak ty, na przykład?

Reed marszczy brwi.- Lub ty.

- Cóż, co poniektórzy zasłużyli na nie i swoim podlizywaniem i umiejętnościami.

Reed jedynie kiwa głową, następnie wracając do środka. Hamilton salutuje jeźdźcy, nim idzie śladem żołnierza. Śniadanie dopiero co się zaczęło, jadalnia zajęta przez mężczyzn, ściśniętych w rzędzie przy stole z generałem Washingtonem pośrodku.

Wielu z nich zajętych było czytaniem, jak i bazgroleniem kolejnych listów. Mieli problem z siłami na południu, zważając na trudność dotarcia do nich choćby drogą pocztową jedynie bardziej komplikowało cały ambaras.

Hamilton zasiada na miejscu obok Tencha Tilghmana, który przesuwa stertę swoich papierzysk na bok, żeby zrobić mu miejsce. Nim daje radę zapytać, Laurens sunie kubkiem kawy przez stół.

- Jest letnia, lecz ujdzie - napomyka, nim z powrotem wraca do jedzenia jajek.

Hamilton spogląda na Laurensa przez dłuższą sekundę, nim przelewa sobie trochę kawy. Bez wątpienia czeka ich kolejny długi dzień.

***

Hamilton spędza poranek z Tilghmanem i John'em Fitzgeraldem, sporządzając plany rekrutacji nowych jednostek przydzielonych przez Kongres, organizuje podział żywności czy środków farmaceutycznych, nie wspominając o tym, że muszą teraz popchnąć ich oddziały znów na Brytyjczyków. Dzień pędził, a w głowie Alexandra kręciło się od duplikowanych listów oraz dźwięku skrobania pióra o papier.

W okolicach lunchu zmyka do swojej sypialni w ramach przerwy w celu zaczerpnięcia odrobiny spokoju. Zamyka oczy, gdy próbuje poukładać rozpędzone myśli. Wkradają się nieproszone wspomnienia deszczu na Karaibach, głośnego, przytłaczającego, niosącego za sobą choróbsko. Hamilton zaciska szczęki, uchylając powieki i stara się skupić na czymś rzeczywistym, czymś co zatrzyma go przy ziemi, nie pozwalając mu unieść się bolesnym prześwitom przeszłości.

Sięga do kieszeni swojego szarego płaszcza. Przegrzebuje ją w poszukiwaniu rysunku, który zabrał ze sobą poprzedniego wieczora. Gapił się niego jeszcze przez pół godziny po tym jak ułożył się w pościeli, nim odpłynął do krainy snów. Estetyka oraz delikatność pociągłych linii dzieła z jakiegoś powodu go uspokajała.

Jednakże, kiedy przegrzebał kieszenie, nic nie znalazł. Hamilton siada prosto, ponownie je przeszukując; nie ma. Marszczy brwi i rozgląda się po pomieszczeniu, jakby rysunek dopiero co wyleciał przez okno.

Rzuca okiem na biurko, lecz nic tam nie zauważa.- Gdzie ja go mogłem...

Przewiesza płaszcz przez oparcie krzesła, nim klęka, aby sprawdzić pod łóżkiem.

- Hamilton?

Alexander podskakuje, uderzając głową prosto w ramę. Sapie z bólu, łapiąc się za pulsujące miejsce, w tym samym czasie wygrzebując się spod posłania. Laurens patrzy z zaniepokojeniem na niego z góry, stojąc przy wejściu.

- Ja...zrobiłeś sobie krzywdę?

Hamilton potrząsa powoli głową.- Najwyraźniej łóżko wcale nie zrobiło mi lepiej.

Laurens śmieje się łagodnie.- Zgubiłeś coś?

Hamilton spogląda na płaszcz, wciąż zarzucony przez oparcie. Następnie podnosi się, odrywając rękę od bolącej czaszki.- Nie.

Mężczyzna odnosi wrażenie, że John również gapi się w to samo miejsce co on, lecz gdy unosi wzrok widzi, że ten patrzy na niego, nie komentując całego zajścia.

- Jego Wysokość życzy sobie nas ujrzeć. Chodzi o raport dotyczący rozkładu sił w Nowym Jorku.

- Oczywiście.

Laurens uśmiecha się i przepuszcza Hamiltona w przejściu. Alexander przemyka obok niego, sprawiając, że guziki ich habitów ocierają się o siebie. Hamilton zauważa, że sam nie potrafi powstrzymać dziwnego uśmiechu, który wkrada mu się na usta.

Wraz z nadejściem wieczora, Hamilton decyduje się opuścić kolację na rzecz skończenia depeszy zaadresowanej do gubernatora w Virginii. Reed siedzi przy swoim biurku na wskroś niego, lecz Hamilton jest w stanie dostrzec jak oczy zamykają mu się raz po raz. Alexander wiedział, że Reed spędził cały dzień z Generałem w podróży do głównego obozowiska po to, żeby wrócić dopiero godzinę temu.

Hamilton kończy pisać raport dla rządu, po czym wstaje, aby zabrać trochę wosku, żeby zapieczętować kopertę. Gdy chwyta jeden z bloczków, coś przykuwa jego uwagę. Obraca się na pięcie i widzi czarne kontury palca, wystające spod nieuporządkowanej sterty papierów. Hamilton spogląda na Reeda, który właśnie siedzi z zamkniętymi oczami. Następnie szybko łapie za róg kartki, wysuwając ją spod góry dokumentów.

Obraz jaki ukazuje się przed nim nie jest dokładnie tym, jakiego się spodziewał.

Widzi niejedną, lecz tym razem dwie dłonie. Place luźno są na sobie ułożone, żadnego piórka czy ołówka, za które mogłyby chwycić. Jest to inny rysunek, lecz zdecydowanie autorstwa tego samego artysty.

Alexander spogląda na Reeda, jednakże to nie mogłaby być jego praca; był nieobecny przez cały dzień. Same dłonie wydają się być mu bardziej znajome. Hamilton przygląda się dokładniej.

Coś musi w nich być, coś co sprawia, że są tak wyjątkowe, skoro zostały narysowane po raz kolejny. Jednakże, gdyby się nad tym zastanowić, kto w ogóle tak dokładnie przygląda się czyimś rękom?

- Kim jesteś?- Hamilton mamrocze do siebie, pytając zarówno własną osobę jak i artystę. Kto ma tak wiele czasu, aby móc go poświęcić na te wszystkie detale? Czy może sam autor jest aż tak utalentowany?

- Widzę, że przestaliście już znęcać się nad raportami.

Hamilton odwraca się i niemalże rzuca na stół, żeby siedzieć w identycznej, wcześniejszej pozycji, gdy Reed się budzi, a Laurens zjawia w wejściu z dwoma miskami.

Reed zezuje w ich stronę.- Czegoż to?

John unosi brew.- Jedzenie.

- Ha - Reed odchyla się na swoim miejscu.- A ty niby nie masz nic lepszego do roboty, niż przynoszenie nam żarcia? Może kolejne przeszpiegi, żeby sprawdzić czy zaiste wykonujemy swoją pracę, konfidencie?

- Jedz - Laurens odpowiada surowo i kładzie miskę zaraz obok jego papierów, posyłając mu przy tym spojrzenie.

- Gdybyś siedział na tym samym miejscu co ja i pisał w kółko identyczne listy, zrozumiałbyś moje nastawienie i ból skostniałej dłoni - Reed chwyta za miskę.- Ciekawe jaki wtedy miałbyś apetyt.

Hamilton widzi jak Laurens krzywi się, marszcząc brwi.- Mogę to wszystko zabrać. Jestem pewien, że inni z radością wzięliby twoją porcję.

Reed odpowiada coś mało inteligentnego, nim przyciąga posiłek bliżej siebie.

Laurens odwraca się w stronę Hamiltona. Alexander próbuje sprawiać wrażenie niewinnego, wbijając wzrok w blat biurka. Nie wie, dlaczego zalewają go takie pokłady poczucia winy, jednakże zdaje sobie sprawę, że nie powinien w ogóle oglądać owych rysunków, a już zwłaszcza sobie ich przygarniać.

Laurens podaje mu potrawkę.- Pocieszę cię faktem, iż dzisiaj smakuje całkiem przyzwoicie.

Hamilton uśmiecha się.- Lepiej, żeby nie doszło to do uszu naszych gospodarzy.

Laurens szczerzy się, nim stawia miskę na biurku.- Oh, kucharz zdecydowanie usłyszał jak mówię to i owo. Właściwie, można powiedzieć, że wybuchła między nami mała wojna. Cud prawdziwy, że jeszcze mnie nie otruł.

Hamilton parska śmiechem.- W takim razie jak mogę być pewien, że mój posiłek jest całkowicie czysty, jeśli to ty go do mnie przyniosłeś?

- Obiecuję, że zrobię co w mojej mocy, aby ocalić ci życie, jeżeli zajdzie taka potrzeba - Laurens zaciska usta w cienką linię.

- Jednak do tego czasu teoretycznie już prawdopodobnie zostałbyś otruty, a wtedy oboje mielibyśmy nie lada zmartwienie.

- Nie śmiem zaprzeczać.

- Wystarczy - wtrąca się Reed.- Niektórzy mają tutaj robotę do skończenia, któraś jest ważniejsza niźli wasze babskie pieprzenie!

Laurens zwraca się w jego stronę, patrząc na niego surowo. Hamilton odprowadza wzrokiem plecy Johna, gdy ten zmierza w stronę wyjścia w międzyczasie miotając gromami w Reeda.

- Co?- pyta.

Reed jedynie kiwa głową, po czym wraca do wypełniania swoich obowiązków.

Hamilton krzywi się, siadając prosto, zanim znowu zabiera się za swoje listy. Odkłada na bok najnowsze rysunkowe odkrycie, gdy przypomina sobie, że miał zapieczętować kopertę. Kiedy stapia wosk na złożony papier, spogląda krótko na miskę z potrawką. Uświadamia sobie, iż zapomniał podziękować Johnowi za troskę.

***

Mijają dwa dni - wypełnione planowaniem przeniesienia oddziałów na północ do Pensylwanii, uzupełnianiem braków w wyposażeniu, niespodziewanym procesem kolejnego z dezerterów oraz użeraniem się z jakimiś dziewięcioma osobami, którym zachciało się pisać akurat wtedy, gdy on musiał - nim Hamilton wreszcie spotyka się z Laurensem sam na sam.

John jest na tyłach domu, gdy słońce zniżające się do linii horyzontu swoimi ostatnimi promieniami tworzy połyskujące refleksy na powierzchni rzeczki niedaleko. Większość sztabu Jego Wysokości właśnie spożywa kolację, bądź jest w terenie z Generałem.

Hamilton staje w wejściu, poświęcając moment na przyglądnięcie się Laurensowi. Mężczyzna siedzi na samym krańcu werandy, podpierając stopy na stopniu. Nie przypudrował dzisiaj włosów, więc jasny kolor był idealnie widoczny. Alexowi zajęło niemalże dwa tygodnie, żeby dowiedzieć o ich prawdziwym odcieniu, ponieważ Laurens przybył z południa z idealnie przypudrowaną fryzurą. Minął miesiąc znajomości, zanim przestał regularnie je rozjaśniać. Wojna oraz ciężkie warunki jakie za sobą przyniosła wymuszała odmawianie sobie niektórych rzeczy.

Lecz Hamiltonowi to nie przeszkadzało, od kiedy zauważył jak miłym widokiem są wypielęgnowane włosy Johna. Zastanawia się, jakie byłyby w dotyku.

Alexander szybko odgania dziwaczną myśl, odchrząkując, by zaznaczyć swoją obecność, nim schodzi na werandę. Laurens wzdryga się, jednocześnie zamykając swoje portfolio. Zaalarmowany rzuca spojrzenie przez ramię, lecz relaksuje się odrobinę, gdy zauważa kto zaszczycił go obecnością.

Hamilton uśmiecha się.- Mogę się dołączyć?

Laurens gestykuluje na miejsce obok siebie.- Jeśli chcesz.

Hamilton siada obok przyjaciela. Ten spogląda na niego, nim ponownie skupia się na drżącej tafli wody, oświetlanej przez słońce, które próbuje przebić się przez gąszcz drzew.

- Co robisz?- Hamilton pyta, wskazując na teczkę.

Laurens podąża za nim wzrokiem, a następnie jedynie kręci głową.- Nic specjalnego.

Alexander przytakuje w zrozumieniu.- Cóż, właściwie - milknie, czując się dziwnie, ponieważ ma zamiar podziękować za dobroć serca okazaną mu całe dni temu. Czyżby przegapił swoją okazję? Lecz z drugiej strony, właśnie są tutaj, teraz, razem.- chciałem ci podziękować za twoją interwencję kilka wieczorów temu.

- Interwencję?

- Za sprawą której nie przymarłem głodem.

Laurens wydusza z siebie chichot.- Oh, tak, zatruta zupa.

Hamilton wzrusza ramionami.- Najwyraźniej nie, no chyba, że mam u kucharza rodzaj immunitetu, którego istnienia nie byłem świadom.

- Dobrze dla ciebie.

- Pewnie.

Wymieniają uśmiechy. Hamiltona prześladuje wrażenie, że Laurens przygarnął kilka cieni pod swoje oczy przez ostatnie parę tygodni. Jednakże, czy oni wszyscy nie mieli tego samego problemu?

Mimo to, wciąż trzymał się dobrze. Jego oczy lśniły, a uśmiech wciąż witał na ustach. Alexander orientuje się, że po raz kolejny zbyt długo przyglądał się Laurensowi, więc czym prędzej odwraca wzrok.

- Cieszę się, że mogłem ci to powiedzieć - Hamilton odchrząkuje. Zazwyczaj nie zmaga się z własnymi słowami, ale w tej chwili nie jest w stanie powiedzieć nic więcej.

- Cóż - Hamilton patrzy na Johna, który podejmuje próbę ratowania ich przed utonięciem w ciszy.- Masz takie samo prawo do posiłku, jak my wszyscy, tym bardziej, że Reed lubuje się w kradzieży.

Hamilton parska śmiechem.- Oh, czyżby Reed wymknął się z dodatkową porcją?

Laurens przytakuje z powagą.- Każdy to wie. Gdybyś zapytał jego samego, pewnie by zaprzeczył, iż żadna ze stojących przed nim misek nie należy do niego. Napchane policzki w ogóle niczego by nie sugerowały, wcale.

Hamilton szczerzy się.- Nie wiedziałem, że jesteś typem żartownisia! I jeszcze wziąłeś sobie tego biedaka na cel?

Laurens prycha.- To przez towarzystwo.

John odwraca głowę, a Hamilton mógłby przysiąc, że dostrzegł rumieniec rozlewający mu się na policzkach. Unosi dłoń, aby poprawić swoje włosy, nim pośpiesznie opuszcza ją na teczkę. Znów się odzywa.- Typowy Reed, podkradł mi dzisiaj miejsce przy stole rano, więc musiałem siedzieć w salonie. Brak wychowania.

Hamilton unosi brwi.- Doprawdy? Nie mieliśmy ostatnio przydzielania miejsc?

Laurens krzywi się, mrużąc na Alexandra oczy, choć sam wydaje się być rozbawiony.- Zaklepałem to miejsce przedwczoraj. Może nie mogę oficjalnie nazywać się adiutantem, jednak wszyscy mamy swoje depesze do napisania i misje do wypełnienia.

- Oh, tak, pewnie - Hamilton odpowiada całkowicie serio.- Przepaść hierarchiczna. W takim razie, w którym kierunku zmierzają listy Reeda, w porównaniu z twoimi?

Laurens znów zaciska usta.- Wiem w co celujesz.

Hamilton posyła mu niewnne spojrzenie.- Celuję?

Laurens chichocze krótko.- Chyba mogę ostatecznie puścić mu to płazem.

Hamilton przytakuje.- Co za wielkoduszność.

- Czasem mi się zdarza.

- Raczej rzadko.

Laurens mruga.- Rzadko?

- Słyszałem, że rzucałeś się ludziom do gardeł w czasie różnorakich przyjęć, a później nawet nie przepraszałeś za swoje zachowanie - Alexander wytyka.- Pewnie wielu z nich było z Południowej Karoliny, czyż nie?

John prycha.- Gdybyś musiał współpracować z takimi nieudolnymi du-

Hamilton nie może powstrzymać parsknięcia na nagłe oburzenie przyjaciela. Laurens przerywa w połowie zdania, spoglądając ostro na Hamiltona.

Mężczyzna uspokaja się, choć wciąż uśmiech widnieje na jego ustach.- Wybacz, ale tak łatwo dajesz się sprowokować.

Laurens wzdycha.- Nie będę przepraszać za swoje przekonania. Są cele, które chciałbym osiągnąć w czasie wojny.

Hamilton poważnieje.- Jak i ja. Nie powinieneś się wstydzić swojego temperamentu.

- Nie będę.

Uśmiechają się do siebie. Hamilton rozpływa się nad refleksją o tym jak bliskimi przyjaciółmi stali się dzięki rewolucji.

- Chyba... - Hamilton mówi, nie przerywając kontaktu wzrokowego.- Chyba najwyższa pora, byś zajął się swoim problemem, o którym wcześniej mi opowiadałeś.

Hamilton podnosi się, a Laurens od razu idzie w jego ślady. Przez chwilę wydaje się, że już ma zamiar coś powiedzieć, jednakże jedynie przełyka słowa stojące mu w gardle, gdy przytakuje.- Dobrego wieczoru.

***

Następne kilka dni są tak zawalone pracą, że Hamilton nawet nie ma czasu, żeby zająć się własnymi myślami. Generał Washington zwołał naradę wojenną, podczas której spędzili długie godziny na dyskusji. Hamilton znalazł się pośrodku tego wszystkiego, musząc wysłuchiwać różnorakich pomysłów jak powinni poprowadzić oddziały.

Dopiero późnym wieczorem kilka dób później, gdy upalne lato powoli przeistacza się w chłodną jesień, Hamilton czuje, że może odetchnąć; został jedynie do napisania list do Kongresu oraz krótki raport o żołnierzach, którzy w ostatnim czasie zapadli na chorobę i jakie to może mieć konsekwencje na rozłożenie sił armii.

Po pokoju walają się połamane dutka piór, jak również na wpół zapisane raporty. Płaszcz Tilghmana przewieszony przez oparcie, gdzieś w rogu leży czyjaś sponiewierana peruka. Hamilton wzdryga się, mając nadzieję, że nie należy do jego Wysokości, patrząc na jej stan, lecz i jemu jest zbyt ciepło w jego wełnianym okryciu, by chociaż ruszyć się z miejsca i coś z tym zrobić.

Alexander wciąż nosi przy sobie rysunek od tajemniczego artysty. Od kiedy poprzedni zniknął, ten wolał trzymać blisko siebie. Nie potrafi tego wyjaśnić, lecz w specyficzny sposób patrzenie na dzieło relaksuje go; piękno pośród okropieństwa wojny.

Idealna linia, detale dłoni skrywały w sobie coś tak unikalnego, nie były jedynie anatomicznym odwzorowaniem, a źródłem estetycznego spokoju, który sprawiał wrażenie jakoby świat nie był tak paskudny miejscem, chociaż doświadczenia mówiły zupełnie co innego.

Alexander, w akompaniamencie dogasającej świecy oraz pomruków ze strony swoich kompanów, wstaje mogąc wreszcie rozprostować nogi. Błąka się przez chwilę po pokoju, przechodząc obok stołu stojącego przy oknach. Nie zdaje sobie sprawy, czego szuka, nim jego wzrok napotka znajome kontury, ukryte pod książką i buteleczką z atramentem. Hamilton wzdycha szczęśliwie, gdy przesuwa wadzące przedmioty na bok.

Unosi kartkę, aby móc dokładniej się jej przyjrzeć, dzięki padającym przez szybę promieniom słonecznym. Tym razem rysunek nie jest tylko dłońmi, lecz osobą trzymającą pióro w ręce.

Co więcej, jest nią Hamilton.

Alexander przełyka ciężko ślinę, rozglądając się wokół, nawet jeżeli wie, że nikogo nie ma w pobliżu. Spogląda na portret. Na obrazie, ma założony swój zwyczajowy ubiór, fular lekko poluzowany, przez co można podejrzewać, że został narysowany już pod koniec jakiegoś dnia. Kilka kosmyków okala jego twarz, gdy on sam wydaje się być skupiony na swojej pracy.

Hamilton krzywi się, ponieważ nigdy nie obstawiał siebie jako mężczyznę, który zostałby ukazany przez tajemniczego artystę. Pełna koncentracja, zmęczenie ciężką pracą, lecz wciąż... wciąż wygląda na poniekąd szczęśliwego, jakby właśnie pisał sonet, a nie kolejny list do Kongresu.

- Naprawdę tak wyglądam... - Hamilton szepcze. Czy może jedynie rysownik tak go postrzega?

Hamilton orientuje się, dlaczego rysunki rąk wyglądały tak podobnie. Ponieważ należały do niego. Wszystkie rysunki, które znalazł były jego.

Hamilton upuszcza kartkę na biurko, po czym zaczyna grzebać w stercie dokumentów. Znajduje raport z Maryland, depeszę o mundurach, nowe zadanie dla Roberta jakiegoś tam. Hamilton kopie zawzięcie, robiąc jeszcze większy bałagan niż był wcześniej.

- No, dalej, dalej - Hamilton warczy, jakby rysunki były nieznośnymi dziećmi, które zwiały mu sprzed nosa, a on ich panicznie szukał.

Przenosi się na drugi kraniec biurka, unosząc książkę z świecą.- Gdzieś musi być...

- Hamilton, co ty robisz?

---------------

my dearest kiddos,

kolejne lams, kolejne tłumaczenie. tym razem przełożyłam sobie szota (tutaj podzielony na dwie części), którego bardzo mocno kocham. dlaczego? ma swoje wolne, bardzo subtelne tempo, leje się jak miód, a wszyscy wiemy jaki miód jest w smaku, dokładnie taki jak ten shot - słodki.

no i autorka zadbała o research przy pisaniu tej historycznej fikcji, ponieważ miejsce, postaci oraz wydarzenia w tle są jak najbardziej prawdziwe za co można jej się tylko kłaniać. jak widać ham i spółka spędzali zdecydowaną większość czasu pisząc liściki, zamiast tarzać się w błocie, krwi i flakach c:

praca niesprawdzona, mogą być błędy, ponieważ moja beta postanowiła spierdolić sobie z roboty, kiedy była potrzebna. człowiek się stara, jest miły, wyrozumiały, a naomikluska takie rzeczy robi i to nie pierwszy raz, nie polecam tego wattpadowicza

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro