Tell The Truth (2/2)
Hamilton upuszcza książkę z łoskotem, nim gwałtownie unosi głowę.
Tilghman stoi w przejściu, wyglądając jednocześnie na zaskoczonego i rozbawionego. - Masz w zamiarze zdemolować całe to pomieszczenie?
- Ja... - Alexander zerka za siebie na ogromny bałagan jaki zrobił. Hamilton układa dwie książki skruszony, nim odchrząkuje. - Zgubiłem... coś.
Tilghman prycha. - Cóż, jestem pewien, że twoje "coś" tym sposobem szybciej się nie znajdzie. Chcesz wywrócić całą organizację ekipy do góry nogami?
Hamilton unosi ręce. - Najmocniej przepraszam, posprzątam tutaj.
- Dla swojego dobra.
Alexander posyła mu spojrzenie, które ten odwzajemnia z przyjaznym uśmiechem, by pokazać, że jego słowa nie były na poważne.
- Tilghman - Hamilton pyta, wskazując w stronę biurka. - Wiesz, któż ma zwyczaj tutaj zasiadać?
Tilghman pomrukuje. - Kto siedzi przy biurku?
- Tutaj - pokazuje dokładnie miejsce, gdzie znalazł rysunek. - Kto siedzi dokładnie tutaj?
- Czemuż pytasz? Jestem pewien, iż w pewnym momencie, każdy z nas choć raz tutaj zasiadał.
Hamilton wzdycha. Widzi jak Tilghman sam przygląda się papierom, zaciekawiony zachowaniem Alexandra. Imigrant łapie za portret i szybko składa w pół. Przeczyszcza gardło, po czym przechodzi obok biurka, nim zatrzymuje się przed Tilghmanem. - Dziękuję i tak, Tench.
Ten przypatruje mu się pytająco. - Wszystko z tobą w porządku, Hamilton?
- W zaiste idealnym, lecz teraz jeśli mi wybaczysz, chcę posprzątać bałagan jaki zrobiłem.
Tilghman gapi się na niego przez dłuższą chwilę, nim obraca się na pięcie i znika w otchłani korytarza.
Hamilton odczekuje trochę, upewniając się, że Tilghman nie ma zamiaru wracać, a wtedy opiera się o ścianę, wyciągając rysunek. Nie potrafi sobie wyobrazić, by ktokolwiek chciał mu się przyglądać, by ktokolwiek chciałby uwiecznić jego osobę na papierze. By ktokolwiek zrobił to z taką pasją, która aż porusza jego serce.
***
Następnego dnia, Hamilton odkrywa swojego artystę.
Hamilton spędza cały czas na szwendaniu się za Washingtonem wokół obozu. Termin narady wojennej został wyznaczony na nadchodzące dni, kiedy Brytyjczycy z Generałem Knyphausenem znajdą się w pobliżu. Załoga Generała biega po domu, strzelając rozkazami jak z karabinu i spisując krótkie notki na boku z wojną dyszącą im w karki.
Hamilton w pewnym momencie jest w stanie dostrzec jak Reed i Laurens sprzeczają się o coś. Laurens posyła mu spojrzenie, które sprawia, że ten od razu oddala się z powrotem do Generała, po czym on i Alex posyłają sobie uśmiechy. Jednakże tak naprawdę Alexander ledwie ma chwilę, by odetchnąć, nim on i Jego Wysokość wyjadą na obrzeża obozu, aby sprawdzić stan artylerii.
Gdy wracają z powrotem do bazy, Fitzgerald wpycha kubek w dłonie Generała, a zaraz potem Laurens zjawia się przy boku Alexa, podając mu jego kawę.
- Dziękuję - jest wszystkim, co mężczyzna jest w stanie z siebie wydukać, gdy czuje jak dłonie Johna obejmują te jego dłużej niż powinny, zanim oboje rozchodzą się w swoje strony.
Hamilton zagląda przez ramię na Laurensa, który dotrzymuje towarzystwa Fitzgeraldowi. John uśmiecha się, trzymając portfolio blisko swojej piersi. Przez moment, Alex jest w stanie dojrzeć róg kartki, który jest zabazgrolony podobnymi pociągnięciami, jakie wcześniej dane mu było zobaczyć. Niestety, musi iść dalej, by kontynuować wypełnianie swych obowiązków, przez co nie ma okazji wytężyć wzroku.
Dopiero podczas kolacji dostaje swoją szansę.
Laurens siedzi obok Tilghmana, dwójka kamratów pogrążona jest w dyskusji na temat sytuacji niewolników z południa. Laurens zawsze łatwo dawał się wciągnąć w rozmowę, jeżeli rozchodziło się o bezbronnych zniewolonych ludzi.
Jednocześnie kartkuje swoje papiery, gdy nagle niemalże wywraca kubek z herbatą. Tilghman chichocze, znów ten wzdycha. Lecz Hamilton, siedzący parę miejsc dalej, łapie idealny kąt ze swojego siedzenia, aby rzucić okiem na stos dokumentów przyjaciela. Na wpół widoczny, częściowo wciąż zakryty przez raporty widoczny jest zarys portretu. Jest to jedynie w większości surowy szkic, nie licząc oczu oraz dłoni, ale mimo to Hamilton nie ma najmniejszego problemu z rozpoznaniem rysów własnej twarzy. Ten sam styl rysowania.
Rysunek jest odwzorowaniem jego osoby i to Laurens jest autorem.
Laurens z powrotem zbiera wszystkie kartki w jedną wielką kupę, wciskając je do portfolio, gdy nieświadom wciąż gorączkowo opowiada Tilghmanowi o potrzebie emancypacji czarnych żołnierzy. Bierze łyka herbaty, przy okazji spoglądając na Hamiltona. Alexander jedynie papuguje jego ruch, nie mogąc samemu zerwać kontaktu wzrokowego, ponieważ to Laurens.
Laurens, jego przyjaciel, jego artysta, jego ukryte szczęście.
To właśnie John musiał go obserwować, kiedy ten nie patrzył; John, który dostrzegł w nim coś, czego wyraźnie Hamilton nie był w stanie zobaczyć w sobie.
Alex ma ochotę wstać właśnie teraz, zrzucić te wszystkie papierzyska ze stołu, szarpnąć Laurensem i zapytać go, błagać o wyjaśnienie kim dla siebie są, błagać go, by powiedział dlaczego.
Dlaczego wybrał właśnie jego?
Gdy posiłek dobiega końca, a oficerowie kolejno zaczynają się ulatniać z jadalni, Hamilton czeka. Uprzejmie życzy wychodzącym dobrej nocy, wciskając wymówkę, że musi jeszcze zostać by napisać parę listów, co było dla niego typowe i czeka. Jego oczy śledzą Laurensa, aż ten w końcu zmierza w kierunku schodów, na piętro, gdzie znajduje się jego kwatera dzielona z Reedem i jeszcze dwoma innymi poplecznikami. Hamilton rozgląda się wokół siebie, a gdy napotyka na Reeda zmierzającego do biura z kubkiem w łapie, biegnie na górę.
Puka raz, głośno do drzwi, po czym otwiera je, nie czekając na odpowiedź. Wchodzi do środka, zamyka drzwi za sobą oraz w samą porę odwraca się, by być świadkiem jak Laurens w popłochu zamyka teczkę.
John patrzy na niego zaskoczony. - Hamilton?
Alexander oddycha ciężko, nim wyciąga przed siebie rękę.
Laurens gapi się najpierw na wyciągniętą dłoń, a następnie na jego twarz. - Ja nie-
- Pozwól mi zobaczyć.
- Co niby?
- Ty już wiesz co - Hamilton wcina.
Laurens spina się, nic nie odpowiadając.
- Laurens - mówi Alexander delikatniejszym głosem. - Wydaje mi się, iż mam prawo zobaczyć rysunki, na których jestem ja sam.
Ręce Laurensa luzują swój uścisk w zszokowanym odruchu lub być może ze strachu. Jednakże Hamilton wykorzystuje tą chwilę i czym prędzej łapie za portfolio. Otwiera je, a szkic z dzisiejszego wieczoru ukazuje się jako pierwszy, już przygotowany do dalszej pracy.
Alexander przekopuje się przez resztę teczki, wypełnioną listami oraz raportami, nim natrafia na kolejne dzieło. To jedno jest ukończone, profil Hamiltona siedzącego na schodach, opierającego łokcie o kolana. Uświadamia sobie, że jest to scena sprzed kilku dni, z ich rozmowy na werandzie.
- To ja - Hamilton ciągnie cicho, patrząc na portret. Wyciąga oba rysunki, następnie zamykając teczkę. - Są moje.
Unosi wzrok na Laurensa. Mężczyzna stoi sztywno, niemalże ostrożny, gapiąc się na ścianę. Usta zaciśnięte ma w wąską linię.
- Narysowałeś mnie - Alexander powtarza.
John nie odpowiada.
- Ja... ja nie...
Alexander ponownie patrzy na rysunki. Nieukończony portret jest, póki co, jedynym, który ukazuje oczy Hamiltona. Proste kontury, naszkicowane jedynie węglem, jednakże to już zmienia odbiór całego dzieła.
Wydaje się wyglądać inaczej, mniej zmęczony oraz roztrzepany, mniej sfrustrowany, uwięziony, zdesperowany by w końcu łapać za szansę jaką oferowało mu życie. Nie, jest spokojny, szczęśliwy. Kochany.
Hamilton z powrotem spogląda na Laurensa, który jest zupełnie nieruchomy. Odzywa się:
- Są piękne.
Na te słowa John powoli odwraca głowę w stronę przyjaciela, zaalarmowany.
- Czemu?- Alex pyta, choć pewna jego część już zna odpowiedz.
- Ja... mam kłopoty ze snem - odpiera Laurens, lecz jego oczy nie spotykają tych Hamiltona.
- Wiesz, że nie o to pytam - napiera. - To chyba oczywiste.
Laurens momentalnie sztywnieje. Prostuje się, splatając obie ręce za plecami, jakby właśnie miał zdać raport. - Cóż pragniesz ode mnie usłyszeć?
- Chciałbym, żebyś mi powiedział, dlaczego... dlaczego ja?
John rzuca mu ostre spojrzenie, już otwierając usta by powiedzieć coś niemiłego, by zacząć krzyczeć, by... zamknąć je, wydając przy tym markotny odgłos. Znowu spogląda w dal. - Nie musimy rozwodzić się nad tą kwestią. Zrozumiem, jeżeli wyrazisz niechęć kontynuowania przyjaźni z moją osobą i dopilnuję tego, by trzymać się z dala jak to tylko możliwe.
Hamilton marszczy zdezorientowany brwi. - Co?
- Wyjdź, jeśli chcesz.
- Dlaczego miałbym chcieć?
Laurens prycha, kiwając głową. - Nie udawaj ignoranta, Hamilton. Można powiedzieć o tobie wiele rzeczy, ale nie to, że jesteś głupcem.
John ma rację. Hamilton jest w stanie to zrozumieć. Zrozumieć cel jego słów, uczucia, to, co ma na myśli.
- Tak, Laurens, przyjąłem do wiadomości... - Hamilton wyciąga przed siebie portfolio oraz rysunki. Laurens spogląda na nie przez chwilę, jakby przyglądanie im się sprawiało mu ból. Ostatecznie przełamuje się i szybko chwyta za teczkę, którą chowa za plecami, a sam ponownie przybiera pozycję kamiennej statuy.
- To, czego nie jestem w stanie zrozumieć... - Hamilton zaczyna, lecz łapie się na tym, że bardziej skupia się na patrzeniu jak Laurens wciąż tępo gapi się na punkt za Hamiltonem. Chce nim potrząsnąć, sprawić, aby na niego spojrzał.
- To, czego nie jestem w stanie zrozumieć... - próbuje ponownie. - czemu ja? Czemu ty... - wreszcie Laurens patrzy na niego. - Co we mnie widzisz?
Napięta sylwetka Laurensa odrobinę się rozluźnia. - Oh Hamilton - rzuca teczkę na łóżko. - Nie możesz być aż tak ślepy, by samemu nie dostrzec tego, jak wyjątkowy jesteś.
- Chyba... - Alex uśmiecha się. - Chyba właśnie jestem aż tak ślepy.
Laurens odwzajemnia gest, jednakże nie ciągnie dalej swojej wypowiedzi. Rzuca okiem na zamknięte drzwi za Hamiltonem. Czeka, wyraźnie to widać, oczekuje co Alexander ma zamiar zrobić.
Stoją w ciszy przez dłuższą chwilę. Alex zauważa, że mimowolnie kopiuje pozycję Laurensa, spięty ze splecionymi dłońmi.
- Bardzo ładnie rysujesz - Hamilton w końcu mówi.
Laurens uśmiecha się niezręcznie. - Dziękuję.
- Nigdy... nigdy nie zauważyłem... jak mnie obserwujesz...
- Oh.
- Podejrzewam więc, że, uh...
- Cóż, ja...
- Z tyloma szczegółami...
- Często przebywamy w swoim towarzystwie.
- Mnóstwo czasu.
- Poświęciłem kilka wolnych godzin.
- Ale...
- Ale tak, tak Hamilton, obserwowałem cię - nagle dodaje Laurens. - Obserwowałem cię od kiedy tutaj przyjechałeś, od kiedy... od kiedy się poznaliśmy. Jesteś...
John bierze głęboki oddech, przymykając oczy, nim ponownie skupia całą swoją uwagę na Hamiltonie. - Jesteś dość symetryczny, odpowiedni anatomicznie do malowania, uh, Hamilton. Ty... - pozwala swoim rękom bezradnie opaść po obu stronach.
- Troszczę się, troszczę się o ciebie - wzdycha. - I jest już za późno by przekonać cię, iż jest zupełnie inaczej, więc tak, tak jest.
Alexander oddycha powoli. Głowa zapełnia mu się myślami o huraganie, wietrze tak szybkim, że nawet nie jesteś w stanie stwierdzić, z której strony przybył, sprawiającym, że jednocześnie ma się ochotę ukryć w najciemniejszym kącie oraz wybiec z domu, by potężna siła poniosła cię daleko.
Wreszcie udaje mu się odzyskać głos. - Laurens...
Podchodzi bliżej, po czym niespodziewanie zamyka dłonie Johna w swoich. - Nawet nie chciałbym byś próbował mnie przekonać.
Laurens spogląda na niego zaskoczony. Splata ich palce. - Oh.
Hamilton przygląda się twarzy Johna, jej delikatnym rysom, linii szczęki, kształcie ust. Zastanawia się jak Laurens narysowałby samego siebie? Włożyłby tyle wysiłku, aby odzwierciedlić tak wiele detali własnych palców, bądź sposobu w jaki jego włosy się układają?
Czasami wydaje się, że to co wydajemy się ukrywać jedynie dla siebie, jest bardziej widoczne niż nam się wydaje i jest w stanie wyrazić więcej niż słowa, które potrafimy z siebie wydusić.
Hamilton zbliża się o krok. Laurens nie odsuwa się, nawet nie drgnie. Wbija swoje intensywne spojrzenie w mężczyznę przed nim, nie rozglądając się już na boki. Alexander wyciąga rękę, chwytając Laurensa za podbródek. Ciało Johna pochyla się lekko do przodu, w niemym zaproszeniu, którego potrzebował nim go całuje.
Laurens przez chwilę nie reaguje, dłonią mocno ściskając tą Hamiltona, nim oddaje pocałunek. Ma ochotę wręcz śpiewać. Laurens zbliża się, zderzając ich klatki piersiowe, kiedy jedna z dłoni zjeżdża wzdłuż boku Alexandra. Wzdryga się, gdy przyjemność pod postacią dreszczu przemyka przez jego ciało, na co Laurens uśmiecha się przez pocałunek. Jego umysł jest dziwnie pusty, rejestruje tylko gorącą dłoń Laurensa na jego biodrze, jego palce ciasno zaplątane w te Hamiltona, ich wargi stopione w jedno, język w jego ustach, delikatne zadrapania od kilkudniowego zarostu, każdy z tych elementów sprawia, że wszystkie myśli zostają zduszone.
Wtedy John odsuwa się. Patrzą się na siebie, zbyt blisko, by dobrze widzieć. Hamilton wciąż dotyka twarzy Laurensa, wciąż ich ręce zamknięte są w uścisku.
- Oh - sapie Laurens.
Hamilton się szczerzy. - Oh.
- Mogę cię jeszcze raz pocałować? - John pyta.
Alexander chichocze. - Wolałbym, żebyś w ogóle nie przestawał.
Laurens całuje go ponownie, szybko i ostro, sprawiając, że Hamilton musi cofnąć się, by nie upaść.
- Ups, ja-
- Shh - Alex przyciąga go z powrotem do siebie.
Laurens całuje go powoli, wplątując palce w jego włosy. Temperatura w pokoju wydaje się jeszcze rosnąć, gdy Hamilton chce już złapać za płaszcz Laurensa, zerwać z niego każdą jedną część garderoby. Jednakże jest zbyt wcześnie, zbyt szybko, kiedy jeszcze przed momentem nie mogli nawet na siebie patrzeć.
John przyciąga go do siebie, pot skrapla się pomiędzy ich dłońmi, więc Hamilton decyduje się zabrać swoją, by wreszcie mógł całkowicie objąć twarz kochanka.
Przemyka opuszkami wzdłuż szczęki, całując jego usta w kółko i w kółko, smakując herbatę oraz pot, a on sam nie jest w stanie wyłapać wszystkich aspektów tego zbliżenia, ponieważ dłoń w jego włosach jest dość rozpraszająca.
Laurens śmieje się w ich pocałunek, przygryzając wargę Hamiltona, w którego głowie aż wiruje od wszelakich pomysłów co ten mógłby jeszcze zrobić ze swoimi ustami.
Właśnie w tej chwili głośny wybuch śmiechu rozlega się piętro niżej. Oboje odsuwają się od siebie. John zagląda za ramieniem Alexa, gdy ten wtula się w płaszcz mężczyzny. Metalowe, zimne guziki chłodzą jego rozpaloną skórę.
- Reed - Laurens mamrocze.
Hamilton unosi głowę.- Aż tak go nie lubisz?
Ten jedynie wzrusza ramionami.- Nie całkiem.
Alexander uśmiecha się.- Jednakże nie wydaje się być dla ciebie idealnym partnerem do dzielenia posłania?
- Mógłbym pomyśleć o lepszych kandydatach.
Hamilton zarumieniłby się, gdyby już nie był cały zaczerwieniony.
- Znalazłem więcej twoich rysunków - przyznaje, jednocześnie gładząc policzki Laurensa oraz kark. - Moje dłonie.
- Wydawało mi się, że je wyrzuciłem.
Hamilton posyła mu surowe spojrzenie. - Ten z mojego płaszcza też?
John odwraca wzrok. - Cóż...
Alexander prycha, następnie całując Laurensa, niemalże w zadziorny sposób. - Myślałeś, że ujdzie ci to płazem?
- Hamilton.
- Laurens, po prostu...
Ten gapi się na niego, blisko, z ramionami oplecionymi wokół jego osoby, nie pozwalając odejść. - Po prostu co?
- Nie zdawałem sobie sprawy, że mógłbym wyglądać...
Laurens unosi brwi pytająco.
Hamilton ma ochotę powiedzieć "na tak zakochanego".
- Tak dobrze.
Laurens uśmiecha się. - Widzę w tobie wiele rzeczy, Hamilton.
- Hah? Między innymi moje ręce? - odpiera Alexander, gdy przebiega dłońmi wzdłuż tułowia Laurensa.
John przełyka ciężko ślinę, starając się jak tylko może by zachować niewzruszoną minę. - Owszem.
- Co jeszcze?- pyta.
Laurens zaciska usta, kiedy ręka, która do tej pory spoczywała na plecach Hamiltona zaczęła zjeżdżać w dół.
- To, że jesteś świetnym oficerem.
Hamilton jęczy. - Serio? To wszystko?
- I wiele więcej - Laurens szepcze, wbijając wzrok w wargi Hamiltona.
Stoją w ciszy, obejmując się. Palce Hamiltona świerzbią, by rozwiązać fular Laurensa, by pchnąć go na łóżko, lecz odgłosy z parteru trzymają go w ryzach.
- Hamilton - John zaczyna. - Jak bardzo bym chciał-
- Stop - Hamilton przerywa mu. - Nie mów tego.
- Wiesz, że nie możemy-
- Nie wiem i ty też nie.
- Alexandrze.
Hamilton niespodziewanie wzdryga się na dźwięk swojego imienia. Przypiera swoimi ustami do tych Laurensa, uciszając jego protesty.
- To początek, nie jedynie chwila. Nie jesteś pewien? - Alexnader mówi. - Mogę zrobić to i owo, żeby cię przekonać, teraz.
Laurens wydaje z siebie coś pomiędzy sapnięciem, a westchnieniem. - Oh, wierzę, że byłbyś do tego zdolny.
- Jestem.
- Alexandrze.
- Laurens, powiedz to jeszcze raz.
John patrzy pytająco. - Co?
- Moje imię.
- Alexander - powtarza John łagodnie. Pochyla się, szepcząc mu na ucho. - Alexander.
Hamilton jest pewien, że byłby w stanie słuchać czegokolwiek co Laurens powie, o ile jego głos będzie właśnie taki, bliski, miękki, ciepły, intymny. Alex uśmiecha się, przebiegając palcami wzdłuż guzików płaszcza swojego ukochanego, ale decyduje się ich nie rozpinać. W niedługim czasie ich znajomi adiutanci zaczną się rozchodzić do pokojów, aby zaczerpnąć snu, tak jak oni sami powinni.
- Hamilton - Laurens odsuwa się na tyle, żeby mogli na siebie spojrzeć. Usta ma wykrzywione w radosnym grymasie. - Ja-
Nagle na korytarzu rozlega się donośne stąpnięcie. Oboje oddalają się od siebie. Alexander spogląda kątem oka na drzwi, jednakże nie widzi by klamka się przekręcała, a głosy jeszcze nie niosą się korytarzem. Gapią się na siebie.
Hamilton jest przekonany, że właśnie coś nowego miało swoje narodziny.
- Musisz pokazać mi więcej swoich prac.
Laurens robi rozbawioną minę. - Mam kilka rysunków żółwi.
Alex parska. - Albo mógłbyś narysować mi kilka nowych?
John rozpływa się. - Myślę, że wiem co chciałbym uwiecznić.
- Coś konkretnego?
Mężczyzna przytakuje. - Tak.
Hamilton uśmiecha się, chce zostać, zostać całą noc i dowiedzieć się więcej rzeczy o nim, po prostu być.
- Powinienem pójść.
Laurens przytakuje ze zrezygnowaniem. - Zgadzam się.
- Ale...
John przybliża się po raz ostatni i mocno złącza ich usta. - Dobranoc, Alexandrze.
Hamilton uśmiecha się, wycofując w stronę wyjścia. Przygląda się Laurensowi, który wciąż stoi przy swoim łóżku. Alex szczerzy się szeroko, nim kiwa przytakująco głową. - Dobranoc... John.
Wymyka się na korytarz i zamyka za sobą drzwi. Pociera obie ręce o siebie, spoglądając na swoje palce i nie mogąc przestać się uśmiechać.
---------------
druga część i jednocześnie zakończenie tego fluffy kawałka prozy. jak wspominałam wcześniej, miłuję szczególnie mocno akurat "the artist", ale jeśli ktoś chce wiedzieć co dalej, ogarnia angielski i przede wszystkim lubi czytać w tym języku to polecam pozostałe jednoparty z tej (prawie) historycznej serii, która obecnie liczy sobie około dwudziestu części na ao3.
dostałam już również kolejną zgodę na tłumaczenie takiego krótkiego, jednak przeuroczego szota (parenthood!au) i jak w końcu się za niego zabiorę to od razu tutaj zawita~
zbetowane przez farfocla aka barana aka naomikluska
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro