pięć
a/n - ogólnie, to chciałabym pozdrowić całą klasę czterysta dwa i andy'ego larkina i ludwiczka andersona. i przyjmuję zamówienia na waszych własnych ashtonów (tzw. wwa), wysyłka i sprokurowanie jednego ashtona - około dwadzieścia lat.
ashton dosłownie wpadł do domu calamity, nie kłopocząc się nawet z dzwonieniem do drzwi czy chociażby pukaniem. mama dziewczyny z lekkim strachem w oczach spojrzała na chłopaka, który rozbieganym wzrokiem rozglądał się po mieszkaniu.
- jest u siebie – rzuciła kobieta zrezygnowanym tonem, po czym wróciła do kuchni, kręcąc głową. irwin westchnął ciężko i przeskakując co drugi schodek, w końcu znalazł się pod drzwiami prowadzącymi do sypialni calamity.
- cammie?
- nie wchodź! – wrzasnęła calamity, rzucając czymś w drzwi. – nawet się nie waż wchodzić!
ashton przymknął oczy i jeszcze raz zapukał do drzwi, tym razem nieco delikatniej.
- calamity?
- POWIEDZIAŁAM COŚ – ryknęła dziewczyna, pociągając nosem. – WYNOŚ SIĘ!
ashton oparł głowę o drzwi i przygryzł dolną wargę; po chwili zastanowienia, przekręcił gałkę i wszedł do pokoju calamity.
pokoju, który wyglądał jak pole bitwy między calamity, a jakimś potworem, który stopniowo pożerał kolejne części wyposażenia, ciuchy i drobne bzdurki, których calamity miała tysiące, upchane w każdym możliwym kącie i na każdej możliwej półce.
pośrodku tego… wszystkiego, siedziała calamity, obejmując się kościstymi ramionami, ze swetrem ashtona zarzuconym na prawie nagie ciało; dziewczyna dygotała z zimna, bo, sądząc po zasłonkach, które powiewały na wietrze, do sypialni wpadła spora ilość chłodnego, październikowego powietrza.
- calamity… - westchnął ashton, robiąc dwa kroki w stronę dziewczyny. – cammie…
- ty ewidentnie nie rozumiesz języka angielskiego – warknęła calamity, podnosząc głowę i patrząc na ashtona nienawistnym wzrokiem. – ja mówię do słupa czy jak? powiedziałam, że masz nie wchodzić, powiedziałam, że masz się wynosić, a ty nie, włazisz mi z butami w życie! po co?!
- calamity… - ashton spuścił głowę i przymknąwszy oczy, wypuścił ciężko powietrze z płuc. – możesz mi, z łaski powiedzieć, co ci jest?
- NIC, DO JASNEJ CHOLERY – ryknęła calamity, rzucając w chłopaka poduszką. – NIC MI NIE JEST, JEST WSZYSTKO OKEJ, CZY JA NIE MOGĘ BYĆ PRZEZ CHWILĘ SAMA?!
- cammie.. – wymamrotał irwin i zrobił kolejne dwa kroki w stronę miejsca, gdzie siedziała calamity. – powiesz mi o co chodzi i spadam, słowo harcerza.
- nigdy nie byłeś harcerzem – warknęła calamity, patrząc na ashtona spode łba, ale ostatecznie dziewczyna przesunęła się kawałek tak, by chłopak mógł zmieścić się między nią a komodą. – nienawidzę cię teraz – dodała calamity, żując dolną wargę.
- zwisa mi to – odparł ashton, wzruszając ramionami. – powiesz mi, co jest?
calamity spuściła głowę i ukryła ją między kolanami, mamrocząc coś pod nosem.
- słucham? – ashton uniósł jedna brew, nie bardzo wyłapując sens wypowiedzi calamity.
- bo mi się wydaje, że nie mam prawa być smutna – westchnęła calamity, na powrót przyciągając kolana do klatki piersiowej i obejmując je ramionami. – bo inni mają gorzej, no nie? ja czuję, że nie mam do tego prawa, rozumiesz, nie powinnam być smutna, bo ludzie głodują, bo giną i umierają i znikają każdego dnia, a ja siedzę i płaczę, bo mam siebie dosyć. i nie umiem tego ogarnąć, bo ash, ja nie wiem. nic nie wiem.
ashton miał całkiem poważną ochotę uderzyć się w twarz otwartą dłonią, jednak przyzwyczajony do egzystencjalnych rozterek calamity, postanowił zachować absolutny spokój i pokerową twarz, chociażby na wierzchu. chłopak automatycznie ścisnął drobną dłoń calamity; w sumie, dla niego każda dłoń była drobna, ale ta calamity była w dodatku wręcz trupioblada, z widocznymi żyłkami i obgryzionymi paznokciami.
- calamity, mówiłem ci, że…
- mówiłeś mi sporo rzeczy – wtrąciła calamity, mrużąc oczy i jednocześnie nieznacznie przysuwając się w stronę ashtona. – powiedziałeś, że mnie kochasz, prawda?
irwin lekko się zaczerwienił i podrapał nerwowo po karku.
- no… tak – mruknął w końcu, siląc się na uśmiech. calamity tylko potrząsnęła głową.
- właśnie. a skąd ja wiem, że cię kocham? – rzuciła calamity, spoglądając na ashtona z -w końcu!- przebłyskiem sympatii. - ja nie wiem, czy cię kocham, bo to nie jest tak, że mam jakiś ogrom doświadczenia w tej dziedzinie – urwała calamity, zanosząc się wymuszonym śmiechem.
– ja nic nie wiem, to mnie boli. że jest tyle rzeczy o których mogłabym się dowiedzieć, ale się nie dowiem, bo jestem dziwna. i nie umiem się o nich dowiadywać. jak chociażby kosmos. kosmos jest zajebisty, ashton. a ja nic o nim nie wiem. albo fizyka, einstein i te klimaty. jestem zwyczajnie głupia, ash. wiesz, co ja wiem? – calamity zamknęła oczy i wczepiła się dłońmi w ramię chłopaka.
- cammie, ja naprawdę chciałbym w końcu wyartykułować coś więcej niż…
– ja wiem, że moje pędzle będą niedługo łyse. i wiem, że ty się zakochałeś w calamity, która jest wesoła… – kontynuowała calamity, jakby niepomna prób ashtona; chłopak się w końcu poddał i zacisnąwszy usta, przysłuchiwał się słowotokowi. - …a nie calamity, która czuje się jak wór ziemniaków wrzucony do piwnicy, bo ktoś nagle zapragnął być na diecie bezwęglowodanowej.
- wystarczy – warknął w końcu ashton i wstał z podłogi, po czym wyciągnął rękę w stronę zdziwionej calamity. – wstawaj.
- ale…
- wstawaj – powtórzył ashton, niecierpliwie tupiąc nogą. wolną ręką sprawdził, czy nadal w ma w kieszeni swoje papierosy, a gdy calamity w końcu wstała, podtrzymując ręką narzutę ze swetra chłopaka, irwin pociągnął calamity w stronę jej łazienki.
- o co ci chodzi – westchnęła calamity, drepcząc za ashtonem, który wydawał się być nieźle podminowany.
gdy weszli do łazienki, ashton posadził calamity na pralce, odłożył na podłogę zapalniczkę i papierosy, a sam odkręcił wodę w kranie nad wanną i po kilku minutach, nadal bez słowa, podniósł calamity jakby była piórkiem i po prostu wszedł z nią do wody, tak jak stał, w tshircie i spodniach.
- i po co to wszystko – spytała w końcu calamity, gdy jako-tako umościli się w wannie. ashton, nadal nic nie mówiąc, wziął słuchawkę prysznica i ustawiwszy optymalną temperaturę, zaczął polewać wodą głowę calamity, która natychmiast ucichła.
- chciałem, żebyś się uspokoiła – mruknął ashton, przeczesując palcami włosy calamity. – żebyś przestała o tym wszystkim myśleć, odetchnęła i na litość boską, zrozumiała jedną rzecz – ashton przerwał na chwilę masaż głowy i podniósł z podłogi papierosy i odpalił jednego. wydmuchując dym, irwin spojrzał na cammie i uśmiechnął się szeroko.
- ja się zakochałem w calamity, nie „wesołej calamity” albo „smutnej calamity”.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro