Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

osiem

a/n - właśnie skończył się doctor who. lubię capaldiego. nie lubię clary. koniec prywaty, oto rozdział, mam nadzieję, że się spodoba. bo ja lubię i calamity i ashtona, o.

- szkoda, że nie umiem malować – rzucił ashton, obracając się na bok i podpierając głowę na dłoni. – namalowałbym ciebie, jak siedzisz i próbujesz zapalić papierosa mokrymi zapałkami.

- nie moja wina, że plecak wpadł do strumienia – wyparowała calamity, wyciągając z pudełka kolejną zapałkę. – wszystko przemokło, ale hej, to ogień, ogień nie przemaka, jezusie, dlaczego te zapałki nie działają – dodała, nadal pocierając zapałką o draskę, aż w końcu wyrzuciła pudełko za siebie i opadła na koc.

- obawiam się, że ogień nie przemaka, ale od razu gaśnie – parsknął ashton, uśmiechając się do calamity, która tylko przewróciła oczami.

- chwilami jesteś jak dziecko – mruknęła calamity, krzyżując ramiona na klatce piersiowej i przymykając oczy. – poważnie, co ja w tobie widzę. chyba tylko uśmiech.

- lubisz mój uśmiech? – podchwycił ashton, w mgnieniu oka zmieniając pozycję; ku irytacji calamity, chłopak niemal przykrył ją własnym ciałem, opierając się na rękach i opuszczając głowę tak, że jego grzywka łaskotała calamity w czoło. – coś jeszcze lubisz?

- aktualnie przestrzeń osobistą – calamity była wyraźnie zirytowana, ale jednocześnie nie potrafiła się nie uśmiechnąć; irwin był po prostu jak wielki niedźwiadek, który ustawicznie wymagał atencji. – i lody czekoladowe.

ashton parsknął śmiechem i pocałował calamity w nos, przez co dziewczyna w końcu porzuciła swoje drugie, zirytowane „ja” i zachichotała, odgarniając grzywkę chłopaka na bok.

- poza czekoladą lubię też inne rzeczy – westchnęła calamity, patrząc na ashtona z dziwnym uśmiechem. chłopak wrócił do poprzedniej pozycji i skrzyżował ręce za głową, patrząc na calamity wzrokiem, który wyraźnie mówił „kontynuuj”.

- lubię… wiem! lubię skoszoną trawę, nie zapach, samą skoszoną trawę. i lubię… papierosy – tutaj calamity się trochę skrzywiła, bo była na siebie zła za nałóg, ale jednocześnie widok dymu uciekającego z jej ust był jedną z tych rzeczy, które potrafiły ją uspokoić jak nic innego. – lubię… ashtona irwina i jego uśmiech, ale to chyba mamy ustalone.

- w pewnym sensie – mruknął ashton, przyciągając calamity do siebie tak, by móc objąć dziewczynę w pasie. – mów dalej.

- lubię… o cholera, ashton! już są! – wrzasnęła calamity, zrywając się z koca. – są na scenie!

ashton pokręcił głową z dezaprobatą i podziwem jednocześnie; calamity była niezwykle roztrzepana, a jej koncentracja… cóż, jeśli się zjawiała, to na bardzo krótko i dlatego dziewczyna była w stanie przeskakiwać z tematu na temat w ułamku sekund. tak jak teraz, pozornie była  rozmarzona i lekko rozleniwiona, ale coś przykuło jej uwagę i podskakiwała jak mały piesek.

- och, calamity – westchnął ashton, podnosząc się z posłania.

- cammie? calamity? – ashton szturchnął dziewczynę w rękę, próbując ją obudzić. – cammie?

- hm? – mruknęła calamity, otwierając jedno oko. – pali się? kosmici? mama przyjechała?

- musimy jechać – odparł ashton, zbierając powoli porozrzucane puszki i inne śmieci.

- kiedy ja nie chcę – jęknęła calamity, mimo wszystko podnosząc się z ziemi i otulając kapą, na której leżała. – jest mi tak wygodnie, wszyscy śpią.

- ale nie wszyscy mają ostatni autobus do domu za cztery godziny – powiedział ashton, po czym skinął w stronę plecaka, z którego wystawał srebrny termos, do którego calamity dopadła, jakby od tego miało zależeć życie. – gorąca herbata, napij się.

- anioł, nie człowiek – wymamrotała calamity, odkręcając termos i nalewając sobie napoju do kubka. – mam cię jednocześnie ochotę zabić i pocałować.

ashton parsknął śmiechem, wzdychając lekko. w niemal całkowitej ciszy, przerywanej przez okazjonalne rozmowy kogoś z daleka czy odgłosy muzyki granej w którymś namiocie, irwin starał się zbierać ich prowizoryczne obozowisko na jedną górkę, a calamity siorbała herbatę, ogrzewając dłonie na kubku.

- skończone – powiedział w końcu ashton, patrząc z dumą na miejsce, w którym jakiś czas wcześniej leżało dosłownie wszystko, czego może chcieć człowiek na festiwalu muzycznym. – jestem z siebie dumny.

- ja też – mruknęła calamity i podeszła do chłopaka, lekko plącząc się w narzucie i jednocześnie balansując kubkiem z herbatą. ashton „oswobodził” dziewczynę z kapy, zarzucając ją sobie na plecy i otwierając ramiona w zapraszającym geście. calamity natychmiast wtuliła się w chłopaka, wdychając dość wyraźny zapach papierosów, taniego piwa ze stacji benzynowej i porannej rosy.

- chwilami mi się wydaje, że żyję w książce – rzuciła calamity, upijając łyk herbaty. – jesteśmy jak z książki, ashton.

- bylebyśmy nie umarli pod koniec – odparł ashton, opierając brodę na głowie calamity. – nie chcę takiej książki.

- ja myślę, że jesteśmy niesamowitą książką, ashton – stwierdziła calamity, uśmiechając się. – nikt takiej książki jeszcze nie widział. no bo wiesz, kto jedzie na festiwal z termosem? kto śpi na narzucie na łóżko, bo tylko to miał w samochodzie? no właśnie. jesteśmy bestsellerem, ashton. jesteśmy bestsellerem w jakiejś małej księgarni w paryżu, o.

- och, calamity… - ashton przymknął oczy, ciesząc się aurą wschodzącego słońca.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro