Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 1

Rok później

Kolejna słona, znudzona fala uderza o piaszczysty brzeg, wyrzucając na powierzchnię pojedyncze kamienie, resztki połamanych muszli i wijące się niczym węże, obślizgłe glony. Po chwili leniwie znika, dając miejsce swojej piętrzącej się następczyni. Ciepła woda obmywa moje stopy, a piasek kolejny raz wdziera się między palce.

Stoję w miejscu już z dobre piętnaście minut, cierpliwie czekając na zachód słońca. Otula mnie kojąca cisza, przerywana jedynie głośnym krzykiem goniących się po bezchmurnym niebie mew. Wdycham głęboko nadmorskie powietrze, które wdziera się huraganem do moich płuc. Żałuję, że nie wzięłam ze sobą chociaż cienkiej bluzy, gdyż na moje nagie ramiona wstępuje gęsia skórka.

Minął rok. Cholerny rok, który nieoczekiwanie wtargnął i zmienił nasze życie o sto osiemdziesiąt stopni. Zmienił mnie, zmienił mamę, zmienił tatę i sprawił, że nasza rodzina przestała nosić jej miano. Nasza codzienność rozpadła się na milion malutkich kawałeczków, których nikt nie był i nie jest w stanie posklejać w całość.

Rok temu odeszła jedna z najważniejszych osób w naszym życiu. Tak po prostu zniknęła. Umarła i schowała się w ciepłych ramionach ojca, postrzelona przez byłego studenta-szaleńca.

Jedna kula zdecydowała o wszystkim. Jeden celny strzał. Nie znałam więcej szczegółów, gdyż ojciec wytrwale trzymał je głęboko w sobie. Zamknął je szczelnie ciężką kłódką, a kluczyk wyrzucił daleko wgłąb ciemnego, mrocznego morza swojej duszy.

Czy Jasmine wyszła z budynku o własnych siłach? Czy ojciec znalazł ją w sali wykładowej? A może na korytarzu? W łazience? Czy bardzo cierpiała? Jedno było jednak pewne - nie było szans na jej ratunek.

Każdego więc dnia bezsilność i wspomnienia wyniszczały nas wszystkich od środka.

Patrząc wysoko w niebo, przypominam sobie jej promienny, zaraźliwy wręcz uśmiech, ogromne, przyozdobione wachlarzem ciemnych rzęs oczy i wysoko zaznaczone kości policzkowe, na które codziennie nakładała swój ulubiony róż. Jej lekki, aczkolwiek wyczuwalny cukierkowy zapach, dotyk niewyobrażalnie gładkich rąk i aksamitny głos, który zawsze brzmiał na niesamowicie pewny siebie. Jej przeważnie głupie, aczkolwiek bardzo śmieszne żarty i najpyszniejszą na świecie zupę krewetkową z mleczkiem kokosowym, którą przygotowywała w każdą niedzielę w naszej restauracji.

Z dnia na dzień zniknęła, pozostawiając po sobie jedynie ogromną pustkę i niewyobrażalny ból.

Słońce powoli chowa się za horyzont, a towarzysząca mu pomarańczowo-złota poświata gaśnie. Na jej tle zauważam statek pasażerski, który powoli podąża w stronę pobliskiego portu. Rzucam ostatnie spojrzenie na nadchodzącą z hukiem falę i postanawiam wrócić do domu. Nic tu po mnie.

Wieczór spędzę zapewne samotnie przed telewizorem, zwinięta szczelnie w kłębek na kanapie, oglądając w kojącym mroku kolejny odcinek „The Bear". Pijąc cierpkie, czerwone wino i jedząc przygotowany przez naszą pomoc domową, Sarę, późny (a nawet bardzo późny) obiad. Bo właśnie tak wyglądała teraz moja codzienność. Nic dodać, nic ująć.

Po pięciominutowym, samotnym spacerze pełnym rozmyśleń i bliżej nieokreślonego żalu, docieram na brukowany, oświetlony zimnym światłem podjazd, gdzie od razu zauważam coś niepokojącego. Pomimo stosunkowo późnej pory w każdym pokoju na parterze domu rozświetlone jest światło, a w środku zauważam czyjeś żwawe ruchy. Ciemna postać biega między pokojami, manewrując z niesionym na rękach, bliżej nieokreślonym bagażem.

Ojciec wyjechał kilka dni temu w kolejną delegację i ciężko powiedzieć, kiedy ponownie zaszczyci nas swoją obecnością. Wielkimi krokami zbliżają się wybory, a jako jedna z kluczowych osób w krajowej polityce musi być aktualnie w każdym miejscu jednocześnie. Jestem więc pewna, że to nie on jest sprawcą tego zamieszania. Mama wróciła natomiast wczorajszego wieczoru z ośrodka i od tego momentu nie widziałam jej na oczy, więc jej udział w tej sytuacji również był wątpliwy.

Podbiegam czym prędzej do białych, antywłamaniowych drzwi, drżącą ręką przekręcam klucz w zamku i z zaciśniętymi pięściami wchodzę do środka, gdzie zastaję bardzo niecodzienny widok.

Ubrana w satynowy, kwiecisty szlafrok mama stoi na środku korytarza razem z naszymi dwoma psami, zasłonięta w większości przez równo poskładaną w kostkę pościel i prześcieradła. Na dźwięk zamykanych z hukiem drzwi delikatnie się obraca, a na jej zmęczoną twarz wstępuje ogromny, szczery uśmiech, którego nie widziałam od... no właśnie, od kiedy?

– Mel, jak dobrze, że jesteś! Pomożesz mi?

– Mamo, wszystko w porządku?

Śmierć Jasmine złamała Rozalię Cloud. Pełna życia i nadziei kobieta z dnia na dzień stała się cieniem dawnej siebie. Ciężka depresja, która powoli ją wyniszczała, przyczyniła się również do sporego uszczerbku na jej zdrowiu. Kobieta rzadko kiedy wychylała nos ze swojego zamkniętego na cztery spusty pokoju na piętrze, nie mówiąc już o przechadzkach po domu czy wykonywaniu dodatkowych czynności. Jej stopa nie stanęła w naszej rodzinnej restauracji od roku, co tylko potwierdzało duszący ją z każdej możliwej strony brak chęci do życia. Nawet silne leki, które na co dzień przyjmowała, nie potrafiły zwrócić mi mojej kochanej mamy. Ona również odeszła. Jas zabrała ją ze sobą.

– Tak, tak. – Kobieta rusza żwawym krokiem w głąb pachnącego świeżym praniem korytarza, z ogromną trudnością taszcząc ze sobą trzymane materiały. Rozemocjonowane Lilo i Stitch biegają między jej nogami, cicho popiskując i zdecydowanie nie ułatwiając sprawy.

Mam wrażenie, że moje dudniące serce zaraz wyskoczy z piersi. Potrzebuję odpowiedzi, i to już.

– Mamo, co robisz? – Czy prędzej zrzucam z zimnych stóp mokre japonki, wiążę rozczochrane włosy w luźnego kucyka i pobiegam do otwartej na oścież sypialni dla gości. Przygarbiona kobieta ściera z zacięciem kurze, szorując mocno drewniany blat nowoczesnej komody. Posiwiałe, ścięte do ramion włosy zasłaniają jej twarz, przez co wydaje mi się, że patrzę na zupełnie inną postać.

– Jutro przyjeżdżają do nas Louisa i Theodor! – oznajmia w końcu lekko zachrypniętym głosem, odwracając się w stronę szafki nocnej. Wysuwa górną szufladę i z zaciekawieniem zagląda do jej, jak się okazuje, pustego wnętrza.

Zatrzymuję się przy futrynie, a moje spierzchnięte usta mimowolnie zamieniają się w zgrabną literkę 'o'. Nie reaguję nawet na białą, puszystą kulkę, która natarczywie uderza mnie mokrym nosem w łydkę.

– Rozalio, przyniosłam ręczniki, o które mnie prosiłaś. – Obok mnie wyrasta Sara, zerkająca na mnie raz po raz z błyskiem w oku. Podchodzi do świeżo przetartej komody i kładzie na niej cztery ręczniki różnej wielkości. – Może Ci pomogę? Odkurzę, umyję podłogę albo...

– Nie, nie, dziękuję. – Przerywa jej. – Jest już późno, poradzę sobie.

– Nic z tego nie rozumiem – wyduszam z siebie w końcu, starając się zachować spokój i ułożyć sobie w głowie całą tę irracjonalną sytuację.

– Ale czego tutaj nie rozumieć? – Mama podnosi z materaca poduszkę i zaczyna nawlekać na nią pospiesznie beżową poszewkę. – Są wakacje, a każde wakacje, od niepamiętnych czasów, Lou, Teo i chłopcy spędzają razem z nami. – Tłumaczy mi jak dziecku, wyraźnie akcentując każde wypowiedziane słowo.

– Ale... Rok temu... – Nie udaję mi się dokończyć, gdyż stojąca obok mnie Sara daje mi mocnego kuksańca pod żebra. Jak na tak drobną osobę w podeszłym wieku ma w sobie niesamowicie dużo siły.

Jej pozbawiona makijażu śniada twarz tężeje. Sama krzywię się i cicho wzdycham, licząc w myślach do trzech. Ma rację, nie powinnam do tego teraz wracać.

– Melanio Cloud, poprosiłam Cię grzecznie o pomoc, a nie lament narzekań. Rusz więc swoje szanowne cztery litery i pomóż mi z tą pościelą. Saro, poradzimy sobie, naprawdę.

– W takim razie dobranoc. Poczytam jeszcze książkę, więc gdybyście potrzebowały mojej pomocy, wystarczy, że zapukacie – Na te słowa oddala się, cicho szurając po kaflach kapciami.

­– A czy Marcel i Leon...

– Tak. Musimy przygotować im sypialnię na piętrze, chmurko.

– Czyżby jego kariera muzyczna zmierzała do rychłego końca? Nie wierzę, że przyjechałaby tutaj z własnej, nieprzymuszonej woli– mruczę bardziej do siebie i zaczynam czyścić wilgotnym ręcznikiem papierowym osłonę lampki nocnej. Widać, że od bardzo dawna nikt nie zaglądał do tej sypialni.

Mama rzuca mi półuśmiech i zawiązuje drobnymi, wychudzonymi dłońmi pasek swojego ulubionego szlafroka. Dostała go od taty na pierwszą rocznicę ślubu i naprawdę zastanawiam się, jakim cudem po tylu latach nie został jeszcze zniszczony i wyrzucony do najbliższego kosza na śmieci.

Zerkam na rozpromienioną, nucącą coś pod nosem rodzicielkę, której nie widziałam w takim stanie od wielu, wielu, długich miesięcy. Pomimo że zmarszczki na jej okrągłej twarzy mocno się pogłębiły, a cienie pod oczami przybrały ciemnego, nienaturalnego odcienia, od razu zauważam powiew życia, który wstąpił w nią razem z informacją o przyjeździe przyjaciół.

Czy coś przegapiłam? Trafiłam do innego uniwersum? A może tylko śnię? Tak, to na pewno tylko sen. Postanawiam więc nie kontynuować na głos tematu i rozpoczynam debatę w swojej głowie.

Zacznijmy może od tego, czy jestem gotowa na spędzenie całego lata z panem „wyżej sram niż dupę mam" Leonem? Zdecydowanie nie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro