Rozdział 5
Weekend nadchodzi wielkimi krokami, a my wpadamy w pewnego rodzaju rutynę. Każdy wschód i zachód słońca zwiastuje przyjemną powtarzalność, co okazuje się być dla mnie w pewnym sensie kojące i uspokajające.
Moim ulubionym punktem dnia stały się nasze wieczorne rozgrywki w planszówki, które, pomimo swojej ‚niewinności', bardzo szybko potrafiły zamienić się w wojnę na śmierć i życie. Był to również jedyny moment w ciągu doby, w którym wymienialiśmy z Leonem (przeważnie z konieczności) więcej niż dwa przelotne słowa. Drażnił mnie, jednak ciężko było mi wyobrazić sobie te wakacje bez jego obecności.
Gdy więc w piątkowy wieczór siedzę samotnie na klifie i chłonę ostatnie promienie słońca, skubiąc jałowe krzewy, wbijające mi swoje kolce w palce, jego obecność nad wyraz mnie zaskakuje. Na moją spokojną twarz wpełza zmarszczka, jednak niezauważenie udaje mi się ją odgonić.
– Mogę się dosiąść? – Pyta, a ja wzruszam okrytymi cienką bluzą ramionami i nie przerywam swojej poprzedniej czynności.
Siada bezszelestnie na kamieniu obok, wyciąga nogi i krzyżuje ramiona na piersi. Miętowy sweter podwija się delikatnie do góry, odsłaniając czarną gumę markowych bokserek. Patrzy w milczeniu na uderzające o kamienie fale, zaciskając usta w wąską kreskę.
Próbuję przypomnieć sobie moment, kiedy zaczęło łączyć nas coś więcej niż przyjaźń. Moje rozbiegane myśli szybko trafiają na odpowiednie tory, przywołując kolorowe retrospekcje. Były to ostatnie wakacje przed wyjazdem Jasmine na studia, a także przed moim ostatnim rokiem w szkole.
Ona wolała spędzać czas z ludźmi z miasta, a ja, no cóż... właśnie z Leonem. Nie kręciły mnie zbytnio głośne, zakrapiane alkoholem domówki ani nielegalne popijanie piwa w parkowych krzakach. Mimo to byliśmy już niemal dorośli, więc rozpierała nas nowa, ekscytująca energia. Jedno zbyt długie spojrzenie na jego nagi tułów w basenie starczyło, by wszystko w mojej głowie magicznie się poprzestawiało. Kabelki zostały poprzepinane i nie było już powrotu. Po niecodziennym zachowaniu Leona mogłam jednak stwierdzić, że u niego także nastąpiły niespodziewane zmiany. Z nieśmiałego, zagubionego chłopca stał się pewnym siebie, przystojnym mężczyzną, który nie bał się powiedzieć głośno tego, co myśli i w końcu polubił adrenalinę.
Zaczęliśmy się więc wymykać nocami przez okna pogrążonej we śnie rezydencji, jeździć razem na kameralne imprezy na plaży czy w porcie, aż w końcu całować się namiętnie w blasku księżyca, gdy nikt inny nie patrzył. Tylko ja i on. Coś, co wcześniej nie miało nawet prawa się zrodzić.
Graliśmy razem na skrzypcach i śpiewaliśmy, chodziliśmy do miejscowego kina na tandetne horrory i urządzaliśmy wykańczające wyścigi w zdradzieckim morzu. W końcu znaliśmy się od zawsze i nic nie mogło przyjść bardziej naturalnie niż to. Nigdy jednak nie określiliśmy dokładnie tego, co tak naprawdę nas łączyło. Było wspaniale i żadne z nas nie chciało tego niszczyć przez zbędne szufladkowanie.
Może było to tylko głupie, szczeniackie zauroczenie? A może zwykły, wakacyjny romans? Teraz wolę jednak zwalić wszystko na ekscytację z powodu wygrania przez niego programu muzycznego, błyskawicznego rozwoju kariery i myśli o nadchodzących zmianach. W końcu już wkrótce miał stać się sławny. Zawładnąć całym muzycznym światem.
A ja utknęłam. Zostałam w miejscu, patrząc na jego oddalające się plecy. Jak ostatni nieudacznik. Bo nikt nie zranił mnie tak jak on. Nikt inny nie zostawił mnie dla mojej starszej siostry.
– Często tu przesiadujesz? – Bierze do ręki kamień i rzuca go niedbale w dół zbocza. Mogę z łatwością wyobrazić sobie moment, w którym odbija się od klifu i wpada do wzburzonej wody.
– Zdarza mi się. Czasami. – Mówię zgodnie z prawdą. – W ostatnim czasie dużo rzadziej.
– Tęskniłem za tym miejscem.
– Przestałeś być fanem miasta?
– Sam nie wiem. Ostatnio brakuje mi po prostu spokoju. – Powoli kiwa głową, a ja mam wrażenie, że doskonale go rozumiem. Kilka niesfornych, jasnych kosmyków opada na jego czoło. – Duże miasta wysysają z człowieka całą energię.
– Życie w trasie musi być męczące.
– Żebyś wiedziała. To nieustanna walka o uznanie i dramatyczne starania o niezostanie pajacem muzycznym roku. W końcu śledzą każdy twój ruch. I to dosłownie każdy.
– Brzmi ciekawie. – Nie umiem zdobyć się na choć ciutkę ekscytacji w głosie, przez co wypluwam słowa od niechcenia.
Chłopak szybko to rejestruje, ucinając temat.
– Szukałem cię. Tata prosił, żebym zapytał, czy chcesz jechać jutro z nami na wędrówkę. Marcelowi zaczyna się nudzić, a mama chciałaby spędzić trochę czasu z Rozalią.
– Nudzić? Przecież mieszkacie w najbardziej zatłoczonym mieście w całym kraju, gdzie nawet nie można w spokoju wyjść sobie na spacer. – Przypominam sobie ich nowoczesny apartament w samym centrum stolicy i huk dochodzący z pobliskiej, dwupasmowej ulicy. Trąbiące samochody, wyjące karetki i nieznośne, nocne krzyki pijanych imprezowiczów. Spanie tam nigdy nie było dla mnie łatwe, a na dłuższą metę okazywało się wręcz niemożliwe.
– To prawda, dlatego rodzice uciekają stamtąd przy każdej możliwej okazji. – I wcale się temu nie dziwię. – Ale on ma tam swoich kolegów, ulubione miejscówki i szkołę muzyczną. Sama rozumiesz.
– W końcu doceni ten spokój. Jestem pewna. Chcecie jechać do Rubinowych Piasków?
– Chyba tak. W sumie, nie pytałem taty. – Ściska mocno dłonie, a jego proste brwi zaciągają się w wąską kreskę, przez co szybko orientuję się, że jest zdenerwowany. Gdzie podziała się jego cała sceniczna odwaga?
– Okej.
Zmieniam pozycję, gdyż zdążyła już ścierpnąć mi noga i ponownie wbijam wzrok w horyzont. Nad naszymi głowami przelatuje zagubiona mewa, która szybko znika za pobliskimi drzewami. Myśl o całodniowej przechadzce w otoczeniu natury przyprawia mnie o lekki niepokój. Kiedyś był to jednak nasz częsty sposób spędzenia wolnego czasu. A do tego była to również ulubiona forma aktywności fizycznej Jasmine. A jakby że inaczej.
Pakowała o świcie swój zniszczony, czarny plecak, ubierała się w najwygodniejsze ubrania i wychodziła z domu, często wracając dopiero późną nocą (oczywiście przyprawiając tym mamę o zawał serca). Robiła wiele kilometrów, spacerując po pobliskich parkach czy kanionach. Robiła zdjęcia i spisywała swoje obserwacje w dzienniku. Zachwycała się przyrodą i mieszkającymi w gęstwinach zwierzętami. Gdyby tylko mogła, zapewne zamieszkałaby tam razem z nimi. W końcu była uosobieniem ducha przygody.
– Czy możemy...
O nie. Zdecydowanie nie możemy.
– Muszę już wracać. – Przerywam mu w porę i szybko podnoszę się z ziemi. Otrzepuję tyłek z pomarańczowego pyłu i uśmiecham się, jednak wiem, że wygląda to zapewne jak grymas zażenowania. Oglądam się, czy na pewno nic nie wypadło mi z kieszeni spodenek i ruszam, a raczej uciekam w stronę piaszczystej dróżki, która doprowadzi mnie prosto na główną ulicę. Podeszwa sandałów uderza o pojedyncze, wystające kamienie, które zdecydowanie nie ułatwiają mi ucieczki.
– Mel...
Nie odwracam się, a wręcz przyspieszam kroku.
Nie jestem gotowa na tę rozmowę. I zapewne nigdy nie będę.
***
– No to jesteśmy na miejscu. – Theodor gasi silnik i zaciąga ręczny hamulec swojego SUVa. Zerka na swoich synów w lusterku, a po jego twarzy błąka się cień zadowolenia. Godzinna droga przebiegła bez żadnych zakłóceń. Mamy pierwszy sukces dzisiejszego dnia.
– Cudownie. – Odpinam pas bezpieczeństwa i zarzucając plecak na ramię, wysiadam pospiesznie z samochodu. Rozglądam się dookoła i chłonę każdy dobiegający do moich uszu dźwięk przyrody.
Cieszę się, że ubrałam długie legginsy i bluzę z kapturem, gdyż tak, jak rano przepuszczałam, temperatura gwałtownie spadła. Na niebie kłębią się ciemne chmury, jednak nie wydaje się, aby miało padać. Na wszelki wypadek zabrałam jednak ze sobą niezawodny płaszcz deszczowy należący do mamy, gdyż zdecydowanie nie chciałabym utonąć w pędzącym w dół zbocza błocie.
Rubinowe Piaski słyną ze swojej zmiennej pogody, a przynajmniej połowa naszych długich spacerów kończyła się niesympatyczną ucieczką do auta. Kilku towarzyszyło nawet zwinne unikanie uderzeń szalejących po niebie piorunów, które całe szczęście nigdy nie okazało się tragiczne w skutkach. No, chyba że do tragicznych skutków możemy zaliczyć ogromne, tęczowe siniaki, potargane ubrania i konkretnie zniszczone buty. Nie doliczę się nawet, ile już par mojego obuwia musiało wylądować w śmietniku. Pierwsza zasada wyjścia w góry: Nie ubieraj nowych butów. Nigdy.
Z jakiegoś powodu są to jednak ulubione szlaki Theo, który pod wieloma względami przypomina mi teraz moją siostrę. Zawsze łączyła ich wyjątkowa więź i wielokrotnie wydawało mi się, że buntownicza Jas dogaduje się z nim o wiele lepiej niż z naszym ojcem. Nie zrozumcie mnie jednak źle – nasz tata potrafi być naprawdę super osobą. Czasami. No i niestety ostatnio zdarzało mu się to coraz rzadziej.
Siadam na drewnianej ławie, przy której chłopcy przepakowują swoje plecaki i zarzucają na ramiona kurtki przeciwdeszczowe. Śledzę uciekające po blacie mrówki, które w końcu znikają w wąskich szczelinach. Zastanawia mnie, gdzie właśnie zmierzają.
– Będzie pa-padać? – Zaniepokojony Marcel zadziera wysoko głowę i zerka w niebo, poprawiając na nosie swoje plastikowe okulary. – Ale chmury.
– Nie, raczej nie. – Odpowiadam.
– Nie-e chcę zno-znowu bie-bie-biegać po ka-ka-kałużach. – Cierpliwie czekam, aż dokończy zdanie i zaczynam go zapewniać, że nikt nie będzie musiał dzisiaj nigdzie gnać. Nie jestem co do tego w pełni przekonana, jednak mój monolog wypada w miarę wiarygodnie. Młody kiwa w końcu głową i zapina swoją limonkową kurtkę pod samą brodę.
– Gotowi? – Zarzucam kucyko-warkocz na plecy i ruszam za Theo, dokładnie przyglądając się drewnianemu kierunkowskazowi. Jego dotknięte czasem strzałki spróchniały, a białe napisy mocno wyblakły. Z doświadczenia wiemy jednak, w którą stronę się kierować, więc zaraz przed prowizorycznym WC skręcamy w lewo i ruszamy wśród rozłożystych krzaków w górę trasy. Ahoj, przygodo!
Nie udaje nam się jednak na dobre zagłębić wśród malowniczych drzew i porwać dzikiej gęstwinie, gdyż nasze równie zaskoczone bębenki przeszywa głośny, damski krzyk.
– O mój boże, przecież to Leo!
Odwracam się na dźwięk piskliwego głosu i widzę trzy stojące przy czarnym mercedesie dziewczyny. Blondynka i dwie ciemnoskóre piękności okazują się trochę starsze od nas, jednak zdecydowanie są ogromnymi fankami medycyny estetycznej. Tak, jestem to w stanie dostrzec nawet z całkiem sporej odległości. Wlepiają w zakłopotanego Leona niedowierzające spojrzenia, dosłownie podskakując z podekscytowania w miejscu.
Moja kopara opada do samej, wilgotnej ziemi. Tego kompletnie się nie spodziewałam.
– Możemy sobie zrobić z tobą zdjęcie? – Brunetka macha w naszą stronę telefonem, wprawiając w ruch koralikową zawieszkę. – Proszę!
– O mój boże, prosimy!
– Jesteśmy Twoimi fankami! – Naprawdę, kto by pomyślał?
– Byłyśmy nawet na twoim koncercie w Madrycie!
– Oj tak, byłyśmy! – Ubrana w różowy polar blondynka powtarza słowa swoich towarzyszek, uśmiechając się niczym złowroga lalka Barbie.
– W życiu bym nie przypuszczała, że spotkamy cię w takim miejscu!
Przekrzykują się niezwykle irytującymi głosami, a ja nadal nie dowierzam w absurd tej sytuacji. Theodor uśmiecha się chytrze pod nosem, dotykając wytatuowaną dłonią jednej z opadających gałęzi drzewa. Leon podchodzi wolnym krokiem do swoich fanek i O MÓJ BOŻE, jestem pewna, że się rumieni. W końcu obejmuje niepewnie ramieniem pulchną blondynkę i ustawia się do zrobienia selfie. W cienkiej czapce oraz musztardowej kamizelce marki Timberland narzuconej na czarny polar, wygląda naprawdę niepozornie.
– Czy to to się kie-kiedyś skończy? – Jęczy Marcel, wymijając swojego ojca i ruszając w górę szlaku. Kroczy pewnie przed siebie, nie zwracając uwagi na uderzające w jego nogi rośliny.
Wymieniamy z Theo rozbawione spojrzenia i ruszamy wolnym krokiem za nim, wiedząc, że Leon lada chwila powinien nas dogonić. Rzucam mu jeszcze ostatnie, ciekawskie spojrzenie i znikam za ostrym zakrętem.
Niech radzi sobie sam. W końcu to on tak zawzięcie walczył o sławę.
***
– Nie denerwuj mnie! – warczę, kolejny raz zerkając na wyświetlacz trzymanego w dłoni telefonu. I kolejny raz nic się nie zmienia – zasięgu brak. – Cudownie.
Zgubiliśmy się. Oczywiście, że po trwającej ponad trzy godziny trasie musieliśmy się zgubić. W końcu Leon zawsze wie lepiej, a teraz siedzimy w czwórkę w jakimś bliżej nieokreślonym gąszczu i zastanawiamy się, jak przeżyć.
Mocny, leśny aromat, łączący zapach drzew i mokrej ziemi, zaczyna wypełniać każdą komórkę mojego ciała. No trudno, może moim powołaniem jest po prostu pozostanie nimfą leśną.
– Już, nie kłóćcie się, proszę. – Theo wpatruje się uważnym wzrokiem w papierową mapę, próbując przeanalizować dokładnie naszą trasę i dowiedzieć się, co i w którym momencie poszło nie tak.
A ja doskonale wiem, co i kiedy poszło nie tak, bo od początku mówiłam, że musimy trzymać się lewej strony, a nie skakać po ścieżkach jak rządne przygód kapucynki.
– Chyb-chyba wolałbym już już ten de-deszcz. – Jęczy Marcel, uderzając patykiem w pień rozłożystego, pochylonego drzewa. Zaczyna kręcić się szybko w kółko, rozkładając na bok chude ręce. Mruczy, że zaraz wzbije się ponad korony drzew i sprawdzi, w którą stronę powinniśmy iść. W głębi duszy naprawdę chciałabym, żeby mu się udało.
– Przestań narzekać, młody. – Leo przewraca oczami i głośno wzdycha, krzyżując ramiona na piersi.
– Nie! To ty przestań. – Celuję drżącym palcem w sam środek jego puchowej kamizelki. Cofa się o krok i rozchyla pełne usta. – To przez ciebie się tutaj znaleźliśmy. Gdybyś nie był takim upartym osłem, już dawno bylibyśmy w naszym samochodzie i jechali spokojnie do domu.
– Upartym osłem?
– W lewo! Mieliśmy iść w lewo, mówiłam ci przynajmniej trzy razy.
– Poszliśmy w lewo. Prosto, a później odbiliśmy w lewo. – Macha energicznie ręką, wskazując na wydeptaną przez nasze obuwie ścieżkę. – Widzisz?
– Chyba sobie żartujesz, nie w to lewo. Myślałam, że to ja nie znam kierunków, ale...
– Zaraz ruszymy dalej, po co znowu dramatyzujesz? – Przerwa mi w pół zdania. – Zerkniemy tylko na mapę, ogarniemy co i jak, i lada chwila będziemy w aucie. Przecież to nie pierwsza i nie ostatnia taka sytuacja, park jest naprawdę ogromny i sama wiesz, że nietrudno o zgubienie się w tych przeklętych chaszczach.
– Aha. Przypomnę Ci tylko, że to ty udajesz od rana wielką gwiazdę i widzisz, do czego to doprowadziło! Utknęliśmy. – Wyrzucam ręce w powietrze. – Przez twoją głupotę. Mam cię już dosyć, naprawdę. Styki ci przypaliło od tej sławy.
– Zamilcz już. – Z jego głęboko osadzonych, ciemnych oczu buchają ostrzegawcze płomienie. Zapomniał jednak, że nie tak łatwo mnie sparzyć. – Ta rozmowa nie ma żadnego celu.
– Nie uciszaj mnie, tylko przyznaj się w końcu do błędu.
– Jakiego błędu?
– No chyba sobie żartujesz w tym momencie. –Nieoczekiwana fala ciepła rozgrzewa całe moje buzujące z nerwów ciało. Oczami wyobraźni widzę, jak moja opalona twarz nabiera barwy dojrzałego pomidora.
– Nie dziwię się, że Jas nie mogła z tobą wytrzymać.
Zapada piorunująca cisza. Ukryte w koronach drzew ptaki przestają śpiewać, a wiatr całkowicie się wycofuje. Dech węźle w moich płucach, a obraz zaczyna zlewać się w jedną, zieloną plamę. Kiwam się na galaretowatych nogach, powoli, krok po kroku, cofając się.
– Leon! Odbiło ci!? – Theodor podrywa się z pokrytej mchem ziemi i rusza w naszą stronę. Rzuca mapę na leżący na ściętym pniu plecak i przejeżdża dłońmi po spoconych włosach. Przystaje kilka kroków ode mnie, jednak jego granatowa kurtka i zaniepokojony wyraz twarzy również zlewają się z falującym tłem.
Nie wiem, czy to halucynacje, czy zwykłe łzy wypełniające szturmem moje oczy.
– Mel, dobrze się czujesz? Chodź do mnie, chmurko. – Theo powoli wyciąga w moją stronę dłoń, zachęcając mnie do podejścia w jego kierunku.
Rozglądam się dookoła niczym zagubiona sarna, która nie potrafi znaleźć drogi powrotnej do swojej matki. Robię kolejne dwa kroki w tył i wpadam ramieniem w pokryte małymi kwiatkami krzewy. Ranią moją bezwładną dłoń, jednak kompletnie tego nie odczuwam. Tak, jakby sytuacja dotyczyła zupełnie innej osoby. Osoby, która zawładnęła właśnie moim ciałem.
To ten sam rodzaj bólu, który towarzyszył mi podczas zahaczenia ręką o krzewy na kampusie. Powierzchowny ból, który nie mógł przyćmić psychicznego bólu ogarniającego mojego zwiotczałe ciało.
Nie miałyśmy z Jas łatwej, słodko-pierdzącej relacji. Ciągle kłóciłyśmy się o pierdoły i nawzajem uprzykrzałyśmy sobie życie, jednak byłyśmy siostrami. I zawsze stałyśmy u swego boku.
Byłam przy niej, gdy rzucił ją jej pierwszy chłopak. Był skończonym palantem i wyglądał jak Sid z Epoki Lodowcowej, ale dziewczyna mocno to przeżyła. Byłam przy niej, gdy w akcie desperacji obcięła włosy i przefarbowała je na obrzydliwy, zielony kolor czy na posterunku policji, gdy zgłaszała kradzież swojego nowego roweru. Gdy zachorowała na naprawdę paskudny przypadek grypy czy złamała rękę podczas wysiadania z autobusu. A ona... wszystkie wspomnienia zastępuje jedna myśl: Zabrała mi Leona. I wtedy wszystko się posypało.
– Nie sądziłam, że mogę znienawidzić cię jeszcze mocniej. – Wypowiadam słowa ostre jak brzytwy, jednak ponownie czuję się, jakby padły z ust kogoś kompletnie innego.
Stojący jak kołek Leon patrzy na mnie ze zdumieniem, głośno łapiąc ustami powietrze. Jego klatka piersiowa unosi się i opada w zaskakującym tempie, a stężała twarz nabiera purpurowego odcienia. Jest wściekły. Jest zdezorientowany. Jest przerażony. Jestem pewna, że zaraz eksploduje, a jego zakrwawione wnętrzności pokryją pobliską zieleń krajobrazu.
– Zgubili się państwo? – Na wąskiej, niewydeptanej ścieżce pojawia się identycznie ubrane, starsze małżeństwo. Siwowłosa kobieta wyciąga dłonie z kieszeni pikowanej kurtki i zawiesza je na szarych ramionach turystycznego plecaka.
Po godzinie przepełnionego martwą ciszą marszu wracamy do samochodu. Moja cała energia życiowa uleciała niczym z przebitego balonu, przez co opadam zrezygnowana na pokryty okruszkami fotel. Naburmuszony Leon idzie w moje ślady, kopiąc przy okazji kolanem w moje siedzenie. Nie reaguję. Gdy rozlega się tak dobrze znany mi dźwięk odpalanego silnika i piknięcie sygnalizujące wbicie wstecznego biegu, z granatowego nieba rzuca się na nas mordercza ściana deszczu. Dzięki, Jas.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro