Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 2

Noc nie była dla mnie w żadnym stopniu łaskawa. Ciemna chmura koszmarów przybywała, gdy tylko udawało mi się przysnąć. Mroczne obrazy wirowały pod moimi powiekami, przywołując raz po raz kolejne bolesne wspomnienia.

Przewracałam się więc nerwowo z boku na bok, nakrywając z irytacji głowę cieniutką pościelą w arbuzy. Gdyby tego było mało, ważący dobre 25 kg Stitch w żadnym wypadku nie chciał opuścić mojego łóżka, przez co mój poziom zdenerwowania sięgnął w końcu zenitu.

Około piątej nad ranem moje stopy dotykają więc miękkiego, leżącego pod łóżkiem z baldachimem dywaniku, a lampka nocna oświetla skąpane pierwszymi promieniami słonecznymi pomieszczenie. Stitch prycha, zwracając tym uwagę śpiącej w swoim królewskim posłaniu Lilo. Po przeciągnięciu się i głośnym ziewie podbiega do mnie, układając swój puchaty pysk na moich kolanach.

– Co tam, psinko? – Głaskam ją za uchem i cmokam delikatnie w mokry nos. Mądre, brązowe oczy w kształcie migdałów przypatrują mi się z miłością, która momentalnie rozgrzewa moje serce.

Powłóczając bosymi stopami ruszam do łazienki, w której od razu podnoszę bambusową roletę i uchylam okno. Poranne powietrze szturmem dostaje się do środka, wypełniając każdy jego kąt. Włączam lampkę nad owalnym lustrem i przyglądam się swojemu mizernemu odbiciu. No cóż, bywało gorzej. Dzisiaj poduszka zostawiła jedynie podłużny, czerwony ślad na moim czole, a włosy w kolorze ciemnego brązu zamieniły się w chaotyczne gniazdo. Myślałam, że po ich delikatnym podcięciu i odświeżeniu problem samoistnie się rozwiąże, jednak w dalszym ciągu każdego ranka wyruszałam z nimi na pole walki.

Nie spiesząc się, wykonuję poranną toaletę, zaczynając od dokładnego umycia zębów, a kończąc na spięciu rozczesanych włosów w wysokiego kucyka na samym czubku głowy. Przez cały ten czas Lilo leży na dywaniku przy wannie, nie spuszczając ze mnie zaciekawionego i czujnego wzroku.

Z parteru dociera do moich uszu ogłuszający huk, jednak staram się tym nie przejmować i odkładam wcześniej użyte kremy na półkę w wysokiej, jasnoróżowej szafce. Jestem urodzoną pedantką, więc każda pojedyncza rzecz, niezależnie od obecnej sytuacji, musi zawsze wrócić na swoje wcześniejsze miejsce. Nie ma wyjątków.

Jas od dziecka wyprowadzała mnie tą kwestią z równowagi, gdyż w jej dłoniach rzeczy zmieniały swoje 'stałe' położenie co dobrych kilka sekund. Nigdy nie mogłam więc znaleźć smyczy psiaków, cynamonu, ładowarki do telefonu czy pilota do telewizora. Czy robiła to specjalnie? Tego nie wiem, ale wiem, że takim ludziom nie można nawet w pełni zaufać.

Wyrzucam obraz wyśmiewającej mnie siostry z głowy i poprawiając luźną koszulkę, postanawiam sprawdzić, co dzieje się na dole. W końcu jest piąta rano, co jest nieludzką porą nawet jak na Sarę. Lilo i Stitch ruszają żwawym krokiem za mną, licząc zapewne na wcześniejsze śniadanie. W końcu jak człowiek już wstał, to co mu szkodzi wyciągnąć wcześniej miskę i napełnić ją pysznym żarełkiem. Ich pazury uderzają rytmicznie o drewniane schody, przerywając odgłos moich ciężkich kroków.

– Dzień dobry, chmurko.

– Mamo, wiesz, że jest piąta rano, prawda? – Rzucam kobiecie zaniepokojone spojrzenie i przyglądam się, jak wita się z szerokim uśmiechem na twarzy z dwoma puszystymi kulami. Podekscytowane tym spotkaniem psy skaczą na jej nagie nogi, jednocześnie uderzając o siebie. W powietrze wylatują kolejne białe kłaki ich sierści, które po chwili osiadają niczym puch na podłodze. Rozglądam się uważnie dookoła, jednak nigdzie nie widzę krzątającej się Sary.

– Mam nadzieję, że cię nie obudziłam? Blacha spadła mi na podłogę. – Zerka w stronę otwartego piekarnika. – Nie mogłam spać, w ośrodku wstawaliśmy przed szóstą, więc postanowiłam trochę posprzątać w kuchni i upiec ciasto marchewkowe.

– O wschodzie słońca?

– Spędziłam już wystarczająco czasu w łóżku, chmurko.

– Tak, to prawda, aczkolwiek wcześniej ci to nie przeszkadzało – mówię, zanim zdążę ugryźć się w swój niewyparzony język. Ostatnie słowa wypowiadam jednak z pewną rezerwą, ruszając w stronę kuchennej wyspy, na której piętrzą się przygotowane składniki do wykonania ciasta.

Mama milczy, ignorując moje ostre słowa, jednak po jej minie mogę wywnioskować, że wbiłam w jej serce kolejną szpileczkę. Mam jednak co do tej całej sytuacji mocno mieszane uczucia i ciężko jest mi udawać, że jest inaczej.

Oczywiście niesamowicie cieszę się, że mama w końcu wyszła ze swojego pokoju i do tego sama z siebie postanowiła upiec ciasto i posprzątać (może warto zgłosić to jej psychiatrze?), jednak nie sądziłam, że zmiana nastąpi z dnia na dzień, a tak naprawdę z godziny na godzinę.

Miałam dziwne wrażenie, że podczas jej trzytygodniowego pobytu w ośrodku (który swoją drogą znajdował się w samym środku gęstego, przerażającego lasu i nie pozwalał na żaden kontakt ze światem zewnętrznym), międzygalaktyczny statek kosmiczny zabrał gdzieś Rozalię Cloud, po czym podstawił mi z jakiegoś niewyjaśnionego powodu udającego ją kosmitę w damskich ciuszkach.

– Czy możesz, proszę, zająć się dzisiaj basenem? Trzeba go porządnie wyczyścić i wyregulować poziom chloru. Lou i Theo przyjeżdżają około szesnastej, więc po południu wpadnie jeszcze Filip, który skosi trawę i przytnie te wszystkie chaszcze. – Macha żywo ręką, przez co bransoletki ozdabiające jej rękę głośno brzęczą.

– Może napompuję pana Rożka? – Myślę o dmuchanym jednorożcu, który kolejny rok kurzy się gdzieś na strychu domu. Zapewne z przyjemnością znalazłby się ponownie w chłodnej, basenowej wodzie.

– Koniecznie! – Odwiesza ścierkę na metalowy wieszak i rusza w stronę czarnego zlewu. – W pudłach powinny być jeszcze kółka. Nie wiem, w jakim są stanie, zapewne dosyć marnym, ale najwyżej kupimy jutro nowe.

– Może pomogę Ci z tym ciastem? – Staram się, aby mój lekko drżący głos zabrzmiał w pełni naturalnie.

– Pewnie, czemu nie! ­­­­– Kolejny raz entuzjastycznie podnosi głos. ­– Możesz obrać i zetrzeć marchewki, są w lodówce, a ja powoli ruszę z resztą. Tylko wyciągnij sobie z szafki metalową miskę.

Mama doskonale wie, że cukiernicze słodkości to moja broszka. Przez ostatni rok nic się przecież nie zmieniło.

Miłość do pieczenia ciast i wszelkich ciasteczek odziedziczyłam po babci, a dokładniej mamie mamy. Kiedy Jasmine zamykała się z głuchoniemym dziadkiem w garażu i pomagała mu w renowacji jego zabytkowego Mustanga, ja towarzyszyłam babuni w jej skromnej, aczkolwiek klimatycznej kuchni już od najmłodszych lat. Zaplatałam wtedy swoje krótkie włosy w cienkiego warkocza i stawałam na drewnianym taborecie, który pomagał mi dosięgnąć do dotkniętego upływem czasu, wypuczonego blatu. I wtedy właśnie zaczynała się dziać magia. Magia, która już na zawsze zagościła w moim sercu.

Gdy więc mama zajmowała się w naszej rodzinnej restauracji główną kartą menu, na moich ramionach spoczywał cały cukierniczy obowiązek. Codziennie po szkole i po weekendowych warsztatach muzycznych gnałam więc do znajdującej się przy klifie, eleganckiej restauracji, gdzie narzucałam na siebie biały fartuch z wyhaftowaną chmurką, podwijałam wysoko rękawy i zajmowałam swoje stałe miejsce przy lśniącym nowością, błękitnym mikserze. Ze zdjęcia wiszącego na ścianie codziennie zerkali na mnie dumni dziadkowie, których niestety nie było już wśród nas.

Kochałam to miejsce i związane z nim zwyczaje z całego serca i zawsze stawiałam je ponad wszystko.

Ostatni raz moja noga powstała w restauracji w przeddzień zabójstwa Jasmine. Przygotowałam wieczorem w pośpiechu dwa ciasta, w tym jedno wegańskie, i niespodziewanie zdążyłam nawet upiec trzy blachy babeczek z pistacją, które były w ostatnim czasie najlepiej sprzedającym się deserem w naszej karcie. Wywodziły się z mojego autorskiego przepisu, nad którym pracowałam przez dobrych kilka, długich miesięcy. Moja największa duma i osiągnięcie.

I cóż, z minuty na minutę wszystko się zmieniło. Od czasu pamiętnego, pogrążonego w żałobie powrotu do domu nie mogłam zebrać się w sobie, by wrócić do naszego ulubionego miejsca. Miejsca, w którym spędziłyśmy z Jas tak wiele cudownych i szalonych chwil. Każda ze znajdujących się tam rzeczy wywoływała zalewającą mnie falę bolesnych wspomnień. Natomiast już sama myśl o eleganckim, przeszklonym budynku przyprawiała mnie o szybsze bicie serca i dziwny posmak w ustach.

Takie same odczucia i przemyślenia towarzyszyły prawdopodobnie mamie, która bez mrugnięcia okiem oddała na czas nieokreślony stery zarządcze swoim zaufanym pracownikom. A raczej zrobił to zdezorientowany ojciec, gdyż załamana matka nie chciała nawet wyściubić nosa ze swojego pokoju i uporządkować pilnych spraw. Restauracja miała się więc w miarę dobrze, jednak brak tak dobrze wszystkim znanej, rodzinnej atmosfery zapewne mocno wpływał na jej codzienne funkcjonowanie. W końcu nic nie było już takie samo.

Podchodzę do przyozdobionej kolorowymi magnesami lodówki i wyciągam z niej kilka marchewek. Nie jadłam wczoraj kolacji, więc dopiero teraz zauważam, że Sara zrobiła naprawdę porządne zakupy. Szklane, zaparowane półki wręcz uginają się od ilości świeżego jedzenia. Zerkam na swoje ulubione przekąski i delikatnie się uśmiecham, gdy zimne powietrze otula moją twarz. W końcu zamykam za sobą drzwiczki i zabieram się za obieranie.

***

– Melanie, jak dawno Cię nie widziałem! – Filip macha energicznie w moją stronę z drugiej strony ogrodu, wyłączając pracującą na pełnych obrotach kosiarkę. Jego okrągłe, profesorskie okulary zsunęły się na kartoflany nos, a luźna koszulka przesiąkła potem.

– Cześć Filip! – uśmiecham się, podchodząc do odbijającego promienie słoneczne basenu. Udało mi się już wyłowić wszystkie uciekające przed moją siatką zagłady śmieci, jednak znalezienie odpowiedniej chemii w garażu zajęło mi o wiele więcej czasu, niż początkowo przypuszczałam. Ojciec powinien tam w końcu porządnie posprzątać i pozbyć się kilku zwierzęcych, dzikich lokatorów, którzy na mój widok błyskawicznie pochowali się w najciemniejszych kątach budynku.

– Może mogę Ci jakoś pomóc?

– Dziękuję, ale nie trzeba. Wszystko mam pod kontrolą!

– Na pewno?

– Tak! – odkrzykuję, po czym głośno chrząkam, gdyż moje struny głosowe już dawno zapomniały, jak to jest wydawać z siebie tak głośne i wysokie dźwięki.

Starszy, wysportowany mężczyzna włącza więc ponownie kosiarkę i rusza w przeciwnym kierunku, gdzie został mu jeszcze do skoszenia zarośnięty skrawek trawy.

Po wypadku samochodowym, do którego doszło w sylwestrową noc kilka dobrych lat temu, jego prawa noga nie powróciła już do pełnej sprawności. Ciągnie ją więc delikatnie za sobą, dziarsko podążając do przodu. Wielokrotnie przekonywał nas już jednak, że jego mała 'ułomność' absolutnie nie przeszkadza mu w pracy i może pomagać nam w ogrodzie nawet codziennie. Oczywiście nigdy nie było to konieczne, jednak i tak byliśmy jego stałymi klientami.

Otoczona głośnym rykiem kosiarki zerkam na zegarek w rozładowującym się telefonie, a gula w moim ściśniętym gardle momentalnie się powiększa. Zapada godzina zero. Lada chwila zjawią się nasi goście, a ja nadal nie wrzuciłam do owalnego basenu tej cholernej chemii. Zerkam w pokryte kłębiastymi chmurami niebo i mruczę pod nosem kilka niecenzuralnych słów. W końcu przygotowuję błękitny dozownik z chlorem, odkładam resztę papierowych opakowań oraz telefon na drewniany stolik i ruszam w stronę kołyszącej się leniwie wody.

– Cholera, znowu te durne owady. – Odganiam dłonią muchę i prewencyjnie macham jeszcze dookoła głowy rękami.

Nienawidzę potworo-owadów odkąd tylko pamiętam i każde nasze bliskie spotkanie przyprawia mnie o nagły napad obrzydzenia. Czy ktoś widział kiedyś z bliska te ich przerażające, owłosione nóżki!?

– Mel?

Na dźwięk jego stłumionego, niskiego głosu, moje ciało przeszywa niespodziewany dreszcz. Rozchodzi się nieprzyjemnie po układzie nerwowym i w końcu dociera do mózgu, iskrzącego się z przeładowania. Świat na moment się zatrzymuje, a dookoła nastaje cisza, która boleśnie rani moje uszy.

Wystarcza chwila nieuwagi i oczywiście dzieje się najgorsze.

Potykam się o stojący zdecydowanie zbyt blisko basenu leżak, za duży o dwa rozmiary klapek podwija się pod moją mokrą stopę, a po sekundzie wpadam jak kłoda do wody, wyrzucają jeszcze w powietrze dozownik z chlorem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro