R 4
[20.01.2003]
Widok córki nieprzytomnej o mało nie doprowadził mnie do histerii...
– Luna! – potrząsnąłem nią... – Luna, córeczko... ocknij się! – poklepałem ją po policzku... – Luna! Przepraszam, ale muszę... – dałem jej z liścia – Luna, ocknij się!
Spojrzała na mnie nie przytomnym wzrokiem.
– Luna, co się stało? Poślizgnęłaś się? – zapytałem.
– Nie... nagle zrobiło mi się ciemno przed oczami... to pewnie przez zmęczenie... ten występ był męczący...
– Jak się czujesz?
– Ostatnio dziwnie...
– Mów co ci dokładnie jest.
– Boli mnie głowa, kości, tutaj – złapała się za lewy bok – Jestem ciągle zmęczona...
To co mówiła, mnie przeraziło... Dokładnie to samo działo się z Madeleine, po czym zdiagnozowali u niej białaczkę...
– Właź na wagę.
– Po co?
– Bo temperaturę chcę ci zmierzyć – odparłem ironicznie – Właź.
Kiedy zobaczyłem wynik, to mi Zrobiło się słabo... straciła prawie 6kg wagi, a praktycznie nie miała z czego ich tracić, bo była szczupła...
– Idziemy – pociągnąłem ją za sobą
– Gdzie?
– Do samochodu. – zbiegliśmy po schodach – Bill, Jedziemy do szpitala. – krzyknąłem do ochroniarza, zgarnąłem swój portfel i torebkę Luny, po czym zaciągnąłem córkę do garażu... otworzyłem drzwi od samochodu – Wsiadaj!
– Tato, przestań!
– Nie. – prawie ją tam wepchnąłem, po czym sam wsiadłem.
Bill wsiadł chwilę później.
– Do którego? – zapytał.
– Żadnego – odparła Luna.
– Tam, gdzie jechaliśmy z Maddie. – cudem to powiedziałem.
Kiedy wyjechaliśmy z terenu, Luna spojrzała na mnie z wyrzutem.
– Po co? To tylko zmęczenie... to przez szkołę.
– Uwierzę, że głowa i osłabienie... ewentualnie to omdlenie też... Ale nie wmówisz mi, że przez szkołę bolą cię kości i brzuch, ani że tracisz na wadze...
– Zawieziesz mnie tam siłą?
– Po pierwsze, nie jesteś pełnoletnia, więc mam prawo, po drugie, tak samo zaczęło się u Madeleine... ciebie, los mi nie odbierze.
– Ty się boisz, że też tak umrę?
– Tak.
Bez słowa się do mnie przytuliła, ale to starczyło...
***
Kiedy dostałem w końcu jej wyniki, nerwy mi puściły i powiedziałem chyba każde przekleństwo, jakie znałem...
Po stracie pierwszej córki, później stracie żony, teraz los chciał mi zabrać drugie dziecko... zebrałem się w sobie, żeby powstrzymać łzy...
Wszedłem na salę Luny.
– Tato, czemu chcą mnie zostawić w szpitalu? I czemu nie zdjęli mi jeszcze wenflonu?
– Bo... – popłakałem się
– Nie płacz... – objęła mnie
– Znów ten koszmar... – ledwie to powiedziałem – Ciebie, nie dam sobie odebrać.
– Powiesz mi w końcu, o co chodzi?
– Przeczytaj – podałem jej papiery z wynikami.
– Mama zmarła na to samo, prawda?
– Na dokładnie tą samą odmianę białaczki... Susan też... I, z tego co wiem, matka Madeleine też.
– Obiecaj mi coś...
Uspokoiłem się i spojrzałem na nią.
– Co tylko zechcesz.
– Zwiążesz się nareszcie z kimś. Nie możesz żyć sam.
– Jeśli znajdę odpowiednią, to się zwiążę... obiecuję...
– Tato, ja wiem, że straciłeś i mamę i Susan, ale... To ja ci obiecam, że przeżyję... To nie leczenie ma na to wpływ, a nastawienie samego zainteresowanego.
Jej słowa mi pomogły...
– Chcesz tu zostać, czy kombinować, żebyś leczenie przechodziła w domu?
– W domu... zdecydowanie w domu...
– Poczekaj chwilę...
Poszedłem pogadać z lekarzem prowadzącym...
– Luna, udało się. – powiedziałem zaraz po wejściu na jej salę – Ale jest jeden warunek...
– Jaki?
– Że musisz podpisać zgodę...
– Jasne.
Zabrałem Lunę i przydzieloną jej lekarkę do Neverland
Luna przysnęła w samochodzie, więc do jej pokoju ją zaniosłem...
– Który pokój możemy przeznaczyć na gabinet lekarski? – zapytała lekarka
– Tutaj... – otworzyłem drzwi do pokoju, obok pokoju Luny, umeblowanego jak biuro – za tamtymi drzwiami – wskazałem drugie drzwi w pokoju – jest sypialnia, myślę, że się pani spodoba...
Pomogłem jej ogarnąć przekształcenie biura na gabinet...
Kiedy to było ogarnięte, lekarka poszła podać Lunie jakieś leki... w tamtym momencie mało do mnie docierało, jeśli chodzi o ich nazwy...
[27.01.2003]
Widziałem, jak z wysportowanej, silnej dziewczyny, Luna stawała się cieniem człowieka, ledwie mogąc przejść parę kroków... straciła też prawie wszystkie włosy...
Nieważne co zjadła, i tak zaraz tego nie było w jej żołądku
Siedziałem z nią, ile tylko mogłem...
– Tato, zabierz mnie na zewnątrz...
– Luna, jest zima, a ty jesteś osłabiona... Nie chcę, żebyś się rozchorowała.
– Wiosny mogę nie dożyć... proszę... na chwilę...
Otuliłem ją jak najcieplej się dało i zabrałem na ogród.
– Myślisz, że zobaczę przyszłoroczny śnieg? – zapytała.
– Nie miej takiego nastawienia, proszę... chciej żyć...
– Chcę... po prostu mówię jak jest.
Wróciliśmy...
W pokoju spojrzała na mnie.
– Możemy posiedzieć w salonie?
– Nie zmarzniesz?
Otuliła się kocem
– Nie.
Zeszliśmy do salonu i usiedliśmy na kanapie...
Luna przytuliła się do mnie i wbiła wzrok w ogień w kominku.
– Wierzysz w reinkarnację? – zapytała.
– Tak, czemu pytasz?
– Zastanawia mnie, co jeśli jestem zreikarnowaną Susan...
– To i tak cię kocham. I nadal jesteś moją kochaną córeczką...
Jej telefon zadzwonił.
– Tak Lucy?
– [...]
– Poczekaj... – spojrzała na mnie – Lucy chce z tobą rozmawiać...
– Ok... – wziąłem od niej telefon – halo?
– Dzień dobry... mam prośbę...
– Jaką?
– Po pierwsze, niech Luna nie słyszy tej rozmowy...
– Jak uważasz... – Wstałem i poszedłem do kuchni – O co chodzi?
– Media mówią, że Luna jest chora... To prawda?
– Tak...
– Mogę ją odwiedzić?
– Myślę, że tak, ale nie zwracaj, proszę, uwagi na jej wygląd...
– Luna jest w domu?
– Tak... Załatwiłem jej leczenie w domu, póki jej stan na to pozwala.
– Co jej właściwie jest?
– Geny... To samo, co zabiło Madeleine.
– Białaczka?
– Tak...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro