Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

R 4

[20.01.2003]

Widok córki nieprzytomnej o mało nie doprowadził mnie do histerii...

– Luna! – potrząsnąłem nią... – Luna, córeczko... ocknij się! – poklepałem ją po policzku... – Luna! Przepraszam, ale muszę... – dałem jej z liścia – Luna, ocknij się!

Spojrzała na mnie nie przytomnym wzrokiem.

– Luna, co się stało? Poślizgnęłaś się? – zapytałem.

– Nie... nagle zrobiło mi się ciemno przed oczami... to pewnie przez zmęczenie... ten występ był męczący...

– Jak się czujesz?

– Ostatnio dziwnie...

– Mów co ci dokładnie jest.

– Boli mnie głowa, kości, tutaj – złapała się za lewy bok – Jestem ciągle zmęczona...

To co mówiła, mnie przeraziło... Dokładnie to samo działo się z Madeleine, po czym zdiagnozowali u niej białaczkę...

– Właź na wagę.

– Po co?

– Bo temperaturę chcę ci zmierzyć – odparłem ironicznie – Właź.

Kiedy zobaczyłem wynik, to mi Zrobiło się słabo... straciła prawie 6kg wagi, a praktycznie nie miała z czego ich tracić, bo była szczupła...

– Idziemy – pociągnąłem ją za sobą

– Gdzie?

– Do samochodu. – zbiegliśmy po schodach – Bill, Jedziemy do szpitala. – krzyknąłem do ochroniarza, zgarnąłem swój portfel i torebkę Luny, po czym zaciągnąłem córkę do garażu... otworzyłem drzwi od samochodu – Wsiadaj!

– Tato, przestań!

– Nie. – prawie ją tam wepchnąłem, po czym sam wsiadłem.

Bill wsiadł chwilę później.

– Do którego? – zapytał.

– Żadnego – odparła Luna.

– Tam, gdzie jechaliśmy z Maddie. – cudem to powiedziałem.

Kiedy wyjechaliśmy z terenu, Luna spojrzała na mnie z wyrzutem.

– Po co? To tylko zmęczenie... to przez szkołę.

– Uwierzę, że głowa i osłabienie... ewentualnie to omdlenie też... Ale nie wmówisz mi, że przez szkołę bolą cię kości i brzuch, ani że tracisz na wadze...

– Zawieziesz mnie tam siłą?

– Po pierwsze, nie jesteś pełnoletnia, więc mam prawo, po drugie, tak samo zaczęło się u Madeleine... ciebie, los mi nie odbierze.

– Ty się boisz, że też tak umrę?

– Tak.

Bez słowa się do mnie przytuliła, ale to starczyło...

***

Kiedy dostałem w końcu jej wyniki, nerwy mi puściły i powiedziałem chyba każde przekleństwo, jakie znałem...

Po stracie pierwszej córki, później stracie żony, teraz los chciał mi zabrać drugie dziecko... zebrałem się w sobie, żeby powstrzymać łzy...

Wszedłem na salę Luny.

– Tato, czemu chcą mnie zostawić w szpitalu? I czemu nie zdjęli mi jeszcze wenflonu?

– Bo... – popłakałem się

– Nie płacz... – objęła mnie

– Znów ten koszmar... – ledwie to powiedziałem – Ciebie, nie dam sobie odebrać.

– Powiesz mi w końcu, o co chodzi?

– Przeczytaj – podałem jej papiery z wynikami.

– Mama zmarła na to samo, prawda?

– Na dokładnie tą samą odmianę białaczki... Susan też... I, z tego co wiem, matka Madeleine też.

– Obiecaj mi coś...

Uspokoiłem się i spojrzałem na nią.

– Co tylko zechcesz.

– Zwiążesz się nareszcie z kimś. Nie możesz żyć sam.

– Jeśli znajdę odpowiednią, to się zwiążę... obiecuję...

– Tato, ja wiem, że straciłeś i mamę i Susan, ale... To ja ci obiecam, że przeżyję... To nie leczenie ma na to wpływ, a nastawienie samego zainteresowanego.

Jej słowa mi pomogły...

– Chcesz tu zostać, czy kombinować, żebyś leczenie przechodziła w domu?

– W domu... zdecydowanie w domu...

– Poczekaj chwilę...

Poszedłem pogadać z lekarzem prowadzącym...

– Luna, udało się. – powiedziałem zaraz po wejściu na jej salę – Ale jest jeden warunek...

– Jaki?

– Że musisz podpisać zgodę...

– Jasne.

Zabrałem Lunę i przydzieloną jej lekarkę do Neverland

Luna przysnęła w samochodzie, więc do jej pokoju ją zaniosłem...

– Który pokój możemy przeznaczyć na gabinet lekarski? – zapytała lekarka

– Tutaj... – otworzyłem drzwi do pokoju, obok pokoju Luny, umeblowanego jak biuro – za tamtymi drzwiami – wskazałem drugie drzwi w pokoju – jest sypialnia, myślę, że się pani spodoba...

Pomogłem jej ogarnąć przekształcenie biura na gabinet...

Kiedy to było ogarnięte, lekarka poszła podać Lunie jakieś leki... w tamtym momencie mało do mnie docierało, jeśli chodzi o ich nazwy...

[27.01.2003]

Widziałem, jak z wysportowanej, silnej dziewczyny, Luna stawała się cieniem człowieka, ledwie mogąc przejść parę kroków... straciła też prawie wszystkie włosy...

Nieważne co zjadła, i tak zaraz tego nie było w jej żołądku

Siedziałem z nią, ile tylko mogłem...

– Tato, zabierz mnie na zewnątrz...

– Luna, jest zima, a ty jesteś osłabiona... Nie chcę, żebyś się rozchorowała.

– Wiosny mogę nie dożyć... proszę... na chwilę...

Otuliłem ją jak najcieplej się dało i zabrałem na ogród.

– Myślisz, że zobaczę przyszłoroczny śnieg? – zapytała.

– Nie miej takiego nastawienia, proszę... chciej żyć...

– Chcę... po prostu mówię jak jest.

Wróciliśmy...

W pokoju spojrzała na mnie.

– Możemy posiedzieć w salonie?

– Nie zmarzniesz?

Otuliła się kocem

– Nie.

Zeszliśmy do salonu i usiedliśmy na kanapie...

Luna przytuliła się do mnie i wbiła wzrok w ogień w kominku.

– Wierzysz w reinkarnację? – zapytała.

– Tak, czemu pytasz?

– Zastanawia mnie, co jeśli jestem zreikarnowaną Susan...

– To i tak cię kocham. I nadal jesteś moją kochaną córeczką...

Jej telefon zadzwonił.

– Tak Lucy?

– [...]

– Poczekaj... – spojrzała na mnie – Lucy chce z tobą rozmawiać...

– Ok... – wziąłem od niej telefon – halo?

– Dzień dobry... mam prośbę...

– Jaką?

– Po pierwsze, niech Luna nie słyszy tej rozmowy...

– Jak uważasz... – Wstałem i poszedłem do kuchni – O co chodzi?

– Media mówią, że Luna jest chora... To prawda?

– Tak...

– Mogę ją odwiedzić?

– Myślę, że tak, ale nie zwracaj, proszę, uwagi na jej wygląd...

– Luna jest w domu?

– Tak... Załatwiłem jej leczenie w domu, póki jej stan na to pozwala.

– Co jej właściwie jest?

– Geny... To samo, co zabiło Madeleine.

– Białaczka?

– Tak...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro