Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

I

Lena


— Menda.

Wystawiam prawą dłoń przed twarz i wysuwam środkowy palec, prezentując go siedzącej przede mną dziewczynie. Ta, chichocze jedynie z zaróżowionymi policzkami, w ręce trzyma czarny flamaster. Na mojej ławce widnieje elegancki rysunek męskiego przyrodzenia. Akurat do mojej ławki zbliża się nasza nauczycielka biologii - pani Skowrońska.

— Nie ma za co, przyjemność po mojej stronie — z tymi słowami, Julka odwraca się do siebie, a ja modlę się w myślach, by profesorka nie zauważyła niecenzuralnego graffiti. Przysłaniam je więc podręcznikiem. Jak mnie wkopała, to jej nie daruję.

Blond kosmyki wystające spod kucyka opadają mi na twarz, gdy próbuję zanotować cokolwiek z wykładu nauczycielki i nie nadwyrężyć ręki. Czemu ona tak szybko dyktuje?

— Panno Filipska, tak dobrze widzieć, że panna cokolwiek pisze. To taka miła odmiana — pani Skowrońska, kobieta przy kości z mysimi włosami związanymi w ciasny koczek, przechodzi koło mojej ławki. No bez przesady. Przecież ja prawie zawsze notuję! Tylko ona uwzięła się na mnie od początku pierwszej klasy. Może dlatego, że ciut za często zdarza mi się rozmawiać na lekcjach z koleżankami? Że mam bardzo donośny śmiech i nie umiem go powstrzymywać, a śmieję się prawie ze wszystkiego? Że ma na pieńku z moją matką z powodów biznesowych? Że istnieję?

W każdym razie, czemu musiałabym się tym jakoś szczególnie przejmować? Gdy tylko nauczycielka przechodzi obok, wzruszam ramionami i wracam do notowania.

Lubię tę klasę i ten profil. Po ósmej klasie nie za bardzo miałam pomysł na życie, ale ostatecznie coś popchnęło mnie w stronę dwóch przedmiotów - jestem na profilu biologiczno-chemicznym. Wpadł mi do głowy pomysł, by pracować jako weterynarz. Mój kochany pies zainspirował mnie na tyle, że ratowanie zwierząt stało się moim planem na życie. Myślałam jeszcze o zgoła innej rzeczy - czyli fryzjerstwie, ale ostatecznie postanowiłam, że jako szkołę pierwszego wyboru dam Liceum Ogólnokształcące imienia Marii Skłodowskiej-Curie i profil biologiczno-chemiczny. Sama byłam zdziwiona, że się tu dostałam - byłam zwykłą czwórkowiczką, której matka nie wróżyła jakiejś bardzo świetlanej przyszłości. Ewentualnie zmienię szkołę na technikum czy zawodówkę i zostanę psim groomerem.

— Masz, szybko — Julka wyciąga do mnie rękę, w której trzyma bezprzewodową słuchawkę. Dyskretnie biorę ją w dłoń i przykładam do ucha. Mimowolnie się uśmiecham. If you're feeling down, I just wanna make you happier, baby - głos Harry'ego Stylesa dźwięczy w moim uszu, oddziałując na mnie jakoś kojąco. Tak, jestem fanką Harry'ego Stylesa. Wielkie zaskoczenie.

— Skąd ty to masz na swoim Spotify? — doskonale wiem, że Julka zwykle słucha rocka i heavy metalu. Również ubiera się jak typowa wielbicielka tej muzyki - praktycznie cały czas na czarno (i często dosyć skąpo), dodając do tego jeszcze ciemny makijaż. Końcówki włosów pomalowała na neonowy róż "dla odmiany". Odnoszę wrażenie, że nie słucha innej muzyki, AC/DC i Nirvana praktycznie grają w jej duszy. Więc skąd jeden z moich ulubionych piosenkarzy jest na jej playliście?

— Żeby poratować nas obie, włączyłam blenda — uśmiecha się, na co ja odpowiadam jej tym samym.

— Dziękować, moja księżniczko na czarnym koniu — gdy ostatni refren się kończy, oddaję jej słuchawkę, zanim zobaczy nas nauczycielka. Julka po chwili wygląda już jak przykładna uczennica. Przykładna, nie licząc stroju, fryzury i makijażu, na widok których dyrektor szkoły, na rozpoczęciu roku szkolnego w pierwszej klasie liceum, się przeżegnał. Nigdy tego nie zapomnę.

Wyglądamy zupełnie inaczej. Moje sięgające łopatek blade, proste, blond włosy kontrastują z jej czarnymi, sięgającymi podbródka falami, moje błękitne oczy z jej brązowymi, moje jasne, barwne ubrania z jej mrocznymi, w jednym kolorze. Wyglądamy jak yin i yang, a przyjaźnimy się od rozpoczęcia liceum. No i jest jeszcze Oliwia.

Patrzę na osobę siedzącą w jednej ławce z Julką. Dziewczyna w beżowym golfie z długimi brązowymi włosami uważnie notuje każde słowo, grzywka opada jej na twarz. Jej zielone oczy śledzą uważnie każdą zapisaną literkę, a jej pismo wygląda jak wzięte z estetycznych fotografii na Pintereście. Oliwia uczy się najlepiej z nas, jest też najbardziej nieśmiałą, a jednocześnie kulturalną z nas wszystkich. No i najbardziej lubianą przez nauczycieli. Dołączyła do nas jakiś miesiąc później i dogadujemy się wspaniale. Ta poetycka, nieskazitelnie czysta dusza zaskakująco dobrze odnalazła się w towarzystwie dwóch pokręconych, znienawidzonych przez ciało pedagogiczne dziewczyn. Ma również najwięcej słodkich pseudonimów. Była już Liwcią, Olcią, Kruszynką, Krasnalkiem (jej metr sześćdziesiąt o czymś świadczy), Słodziutką... Dużo tego.

— Lenny — Oliwia odwraca się do mnie — Masz korektor? Zapomniałam, a Julka nie ma i-

Kręcę głową z uśmiechem, po czym wyjmuję z piórnika korektor i podaję go dziewczynie.

Lenny. Moje przezwisko. W pierwszej klasie liceum, gdy się poznałyśmy, po prostu musiałam jakieś przyjąć, a w owym czasie, w czatach online nadużywałam emotek lenny face. A że ich nazwa była podobna do mojego imienia, Julka nazwała mnie Lenny. I spodobało mi się to.

— Dziękuję — uśmiecha się, widocznie uszczęśliwiona i odwraca się do siebie. Po chwili oddaje mi korektor i wraca do notowania.

Obok mnie siedzi Nina. Z tą panną akurat się nie lubimy. Nienawidzę patrzeć na te ścięte do podbródka, proste, brązowe włosy i niebieskie oczy, na ten styl ubierania się tak podobny do mojego. Kiedyś właściwie się lubiłyśmy, a przynajmniej ja lubiłam ją, ale teraz... Długa historia. Poszło o zdradzanie całej szkole brudnych tajemnic i próby rozsadzenia od środka grupki towarzyskiej. Ale o tym opowiem kiedy indziej.

Kiedy dzwoni dzwonek, wybiegam z sali uradowana. Czemu ja w podstawówce lubiłam biologię i myślałam, że w liceum będzie równie fajna? No cóż, grubo się myliłam. Ale nie żałuję tego, bo przecież poznałam wspaniałych ludzi, a to zwycięża wszystkie minusy biolchema.

Od razu biegnę na prawe skrzydło. Tam znajdują się sale matematyczne, fizyczne, humanistyczne i sala komputerowa. Na korytarzu widzę trzech chłopaków. Jeden z nich ma aksamitne blond włosy i intensywnie zielone oczy, wygląda jak młody bóg z okładki magazynu. Drugi to szatyn, nosi okulary, ma chyba sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu. Trzeci, kolejny szkolny przystojniak, z brązowymi loczkami jak u cherubinka i delikatnym, czarującym uśmiechem. Gnam do pierwszego z nich i rzucam mu się w objęcia. On przytula mnie delikatnie, po czym składa ostrożny pocałunek na mojej głowie, jakbym była z porcelany. Krystian. Mój chłopak. W wakacje chyba przeszliśmy kryzys związku, ale udało nam się pogodzić, dwa tygodnie przed rozpoczęciem roku szkolnego.

— Leno Filipska, czekałem na tę chwilę całe lato — odzywa się chłopak, odsuwając się ode mnie z dłońmi wciąż na moich plecach. Patrzy mi prosto w oczy. Jak ja to uwielbiam. Na moje usta wkrada się uśmiech, a na policzki rumieniec — Witaj w szkole.

— To my sobie tu postoimy i poczekamy aż nasi Romeo i Julia skończą wzdychać do siebie na oczach swych najlepszych kumpli i opamiętają się, że istnieje jeszcze ktoś oprócz nich.

Głos jest podszyty żartobliwością, a ja chichoczę, słysząc go. Nasz kochany okularnik z matfiza. Li... To znaczy Karol. Ale rzadko kiedy ktokolwiek mówi do niego Karol. Wszyscy wołamy na niego Linux, odkąd w pierwszej klasie liceum Krystian poprosił go o pomoc przy komputerze i niestety Linux, znaczy Karol, nie umiał go naprawić. Palnął wtedy, że Linux jest znacznie łatwiejszy od Windowsa, bo sam z niego korzysta. Byliśmy w takim szoku (no bo kto teraz korzysta z Linuxa?), że ksywka przyjęła się sama.

— Atencjusz się znalazł — przewracam oczami z uśmiechem, po czym przytulam go z całej siły. Choć mam metr siedemdziesiąt wzrostu, to z jego posturą mogę jedynie wtulać twarz w jego tors. Chyba że stanę na palcach.

— Lenny, nasza kochana rodzynka, wróciła, nie jako topielec w czarnym worku — chłopak udaje, że wyciera łezkę wzruszenia, na co ja śmieję się w głos. Uwielbiam jego humor.

— Witamy z powrotem, Lena — trzeci chłopak posyła mi delikatny uśmiech, a w jego niebieskich jak niebo oczach lśni radość. To Natan. Najcichsza i najbardziej zamyślona osoba z naszej grupy. Przytulamy się delikatnie, a ja widzę, że jego i tak śniada cera opaliła się przez wakacje jeszcze bardziej.

— No to co, kiedy dajemy dziś posta? — wyrywa się z moich ust pytanie.

O tym jeszcze nie mówiłam. Z chłopakami prowadzimy bloga. Nazwaliśmy się "Czwórką z Matmy" i piszemy na Bloggerze oraz Facebooku o codziennych, szkolnych sprawach, z nutą humoru. Krystian i Linux - mistrzowie zarządzania - wybierają, co i kiedy opisujemy, ja, jako towarzyska dusza zwykle odpowiadam na komentarze od obserwujących, a Natan wszystko ślicznie ubiera w słowa, jako że jest jako jedyny z profilu humanistycznego. Zdążyliśmy zdobyć już sporo fanów, można powiedzieć, że jesteśmy popularni.

— Myślę, że gdzieś tak o siedemnastej będzie spoko — odpowiada Krystian, patrząc raz na mnie, raz na Linuxa, raz na Natana — Po prostu klasyczny post back to school. Nate, pasuje ci tak?
  
— Dla mnie okej — brunet wzrusza ramionami — Jak nam nie dowalą pierwszego dnia, to powinienem się uwinąć. O osiemnastej, co prawda, idę z Igorem na zajęcia, uparł się, żebym szedł z nim, ale do tej pory napiszę — Igor to młodszy, dziewięcioletni brat Natana. Wymyślił sobie niedawno, że zacznie ćwiczyć karate. I fajnie, niech ma frajdę dzieciak.

   — No to zarąbiście, post back to school o siedemnastej, będzie wysyp wyświetleń i komentarzy — Linux zaciera ręce z jego charakterystycznym błyskiem w oku.

Kocham tych ludzi.

***

Gdy wychodzę ze szkoły, w moją twarz uderzają promienie słońca. To ostatnie tygodnie ciepła, potem już będzie plucha i deszcz. Uwielbiam słońce. Daje mi taką siłę i energię do działania, kocham, gdy ogrzewa moją skórę. A taka pogoda, w połączeniu z bezchmurnym niebem jest dla mnie istnym rajem.

Jeść mi się chce. Sięgam do bocznej kieszeni plecaka i wyciągam z niego śniadaniówkę. Dziwnie lekką. Gdy widzę ją przed oczami, uderzam się w czoło. Pusta. Zjadłam wszystko w połowie dnia. Cudnie. Ale chyba powinnam przetrzymać te dwadzieścia minut drogi do domu.

Jednak gdy obracam się na pięcie i skręcam w lewo, widzę coś, co przykuwa moją uwagę. Pod budynkiem szkoły znajduje się... Stoisko? W każdym razie, stoi tam biało-czerwona, plażowa parasolka oraz składany stolik, na którym ustawione jest kilka talerzyków z ciastkami. Na brzegu stolika przyklejona jest karteczka z napisem "KIERMASZ CHARYTATYWNY - WALCZYMY DLA JOASI". Za nim składane ogrodowe krzesełko, na którym siedzi zapatrzona w telefon brunetka w okularach. Chyba nie oprę się pokusie. Muszę to sprawdzić.

  Podchodzę szybkim krokiem do tajemniczego stoiska. Na stoliku postawiona jest tabliczka, na której kredą wypisane są ceny poszczególnych ciastek. Kojarzę jakąś Joasię i inny kiermasz z nią związany, jednak nie mogę sobie przypomnieć, kiedy to było i kim właściwie jest Joasia. To było chyba schorowane dziecko.

— Cześć — odzywam się do dziewczyny, przywdziewając na twarz promienny uśmiech — Czy tutaj można kupić ciastka?

Nastolatka unosi wzrok znad ekranu i patrzy na mnie jak na wariatkę. Ma idealnie proste, brązowe włosy, sięgające jej mniej więcej do łopatek. Ciemne oczy, ozdobione czarnymi okularami. Ubrana jest w czarną koszulę i czarne, obcisłe dżinsy. Kto normalny wybiera taki strój na początek września? I co ja powiedziałam nie tak?

— A jak myślisz? — odparowuje, wbijając we mnie surowy wzrok. Okej, niebezpieczne stworzenie. Pewnie mnie skądś kojarzy.

— No... Tak — pomocy, co ja mam mówić?

— To jakie i ile chcesz? — przechodzi do rzeczy. Ma zimny i szorstki głos. To jej naturalny czy po prostu tak wyjątkowo się wkurzyła?

Rzucam okiem na talerzyki. Dwa albo cztery. Maślane, zbożowe albo czekoladowe. Myśl. Szybko. Zanim znowu rzuci jakąś odzywką.

— Dwa zbożowe — decyduję się — Można płacić kartą?

Chyba popełniłam jakiś grzech ciężki, bo teraz patrzy na mnie, jakby mówiła "no chyba cię coś mocno pogięło". Czyli nie mogę.

— Nie ma terminala, to nie żabka — odpowiada, a w jej głosie pobrzmiewa zdenerwowanie. Prędko ściągam plecak i szukam portfela. Główna przegródka. Nie ma. Przegródka na książki. Nie ma. Boczne kieszenie. Nie ma. Przednia kieszeń. Nie ma. Szlag.

— Mogę donieść później? W szkole? — pytam jej, czując się wyjątkowo niezręcznie. No to sobie teraz narobiłaś, Lenny.

— Nie. I tak nie przyniesiesz — dziewczyna kręci głową, patrząc na mnie jeszcze chłodniejszym wzrokiem niż wcześniej. Kurde bele. No nie kupię tych ciastek. Nie mogłaby normalnie pozwolić na późniejsze przyniesienie?

— Obiecuję, że przyniosę, proszę — nalegam. Ale się dziwnie czuję, błagając o coś dziewczynę, której imienia nawet nie znam. W końcu brunetka wzdycha i oświadcza wielce poważnym tonem:

— Prawe skrzydło, blisko sali humanistycznej numer 4. Trzecia przerwa. Jak mi nie przyniesiesz, to cię znajdę i wyrwę kudły.

Uff. Zgodziła się. Jakim tonem, ale się zgodziła. Dziewczyna bierze w rękę dwa ciastka z talerzyka, wkłada je do papierowego woreczka i podaje je mi. Ja dziękuję pod nosem i biorę woreczek w lewą dłoń. Wyciągam do niej prawą, uśmiechając się promiennie.

— Tak w ogóle jestem Lena — przedstawiam jej się. Ona patrzy na mnie, jakby właśnie zobaczyła ducha. To... Źle, że jej się przestawiam? Nie chce tej znajomości? Co do cholery jest z nią nie tak? Po chwili niechętnie przyjmuje rękę i odpowiada głosem podszytym chrypką:

— Marta.

***

Wracam do domu na piechotę. Mam do przebycia jakieś dwa kilometry, więc nie jest to jakoś szczególnie dużo. Przynajmniej dla mnie. Mieszkam w dość bezpiecznej okolicy, jak dotąd nie zdarzały mi się tu żadne wypadki. No, może oprócz prawie że wpadnięcia pod auto na przejściu. Albo wdepnięciu w rozbitą butelkę po wódce na chodniku. Lub poślizgnięcie się na lodzie. Ale to szczegóły.

Mieszkam na ulicy Kwiatowej 20. Mój dom jest dosyć ładny i duży, z białymi ścianami i ciemnoszarym dachem. Urządzony dość nowocześnie. Ogródek niemal zawsze jest zadbany, tuje idealnie przycięte, tak samo jak kilka krzaków róż, nic nie leży na wybrukowanej ścieżce prowadzącej do drzwi. Kieruję się do domu żwawym krokiem, z uśmiechem na twarzy. Otwieram drzwi i pospiesznie zdejmuję buty. Natychmiast podbiega do mnie rudy pies, lekko ślizgając się na kafelkowej podłodze. Kucam i zaczynam mówić do niego przesłodzonym tonem.

— No cześć, słodziaczku, tęskniłeś? No wiem, no wiem... Chodź tutaj, do pańci, mój Lucky kochany — szczebioczę, przytulając zwierzaka. On zaczyna lizać mnie po twarzy, na co śmieję się w głos.

Lucky'ego dostałam na czternaste urodziny. Wiem, odezwą się teraz wszyscy wrogowie dawania zwierząt w prezencie. I rozumiem, bo dużo dzieciaków po prostu nie wie, jak wielką odpowiedzialnością jest zwierzę. Ale ja naprawdę chciałam psa, było to moje największe marzenie. Długo gadałam z rodzicami zanim się zgodzili, najgorzej było z mamą. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na nieznaną nikomu rasę o dziwnej, długiej nazwie - nova scotia duck tolling retriever. W skrócie toller. Gdy tego piętnastego lipca tata wszedł do mojego pokoju z rudym szczeniaczkiem na rękach, rozpłakałam się i od razu nazwałam go Lucky. Taka nasza krótka historia.

— Cześć! — wołam głośno, tak, żeby mama mnie usłyszała. Tata ma jeszcze zmianę w pracy - pracuje w bardzo popularnym w naszej okolicy biurze rachunkowym, jako że jest szefem własnej firmy, to całkiem nieźle zarabia. Mama zaś jest agentem nieruchomości.

— Cześć, skarbie — na korytarz wchodzi kobieta po czterdziestce. Jest dosyć szczupła, ma tak ja blond włosy - ale one są bardziej złociste. Poza tym, ścięte do uszu i potraktowane trwałą ondulacją oraz lakierem, mają strukturę idealnych loków. I ma zielone oczy, w przeciwieństwie do moich niebieskich. Wciąż ma na sobie zieloną marynarkę i czarną spódniczkę ołówkową, a na nogach nosi szpilki. Rozmawia właśnie przez telefon, chyba z jakąś koleżanką z pracy — Pani Anetko, bo oni mi powiedzieli, że ten dom na Brzozowej to by im pasował, tylko że oni chcą już gotowy do zamieszkania a nie w stanie surowym... — po chwili odkłada telefon od ucha i szepcze do mnie — Później mi opowiesz, dobrze?

Kiwam głową i udaję się do mojego pokoju, który znajduje się na górnym piętrze. Oto moje królestwo. Szaro-białe ściany, z poprzyklejanymi na nich zdjęciami mnie, Julki, Oliwki, Krystiana, Linuxa, Natana i moich koleżanek z podstawówki oraz plakatami z piosenkarzami. A szczególnie jedną. Mówiłam już, że jestem Swiftie? Nie? To teraz mówię. Na półeczkach nad łóżkiem mam kolekcję wszystkich płyt Taylor Swift i Harry'ego Stylesa, a do tego jeszcze jedna płyta Olivii Rodrigo. Jej słucham trochę rzadziej, ale nie zmieniało to faktu, że jej muzykę również uwielbiam. Nie mam zbyt wiele książek. Dosłownie kilka, które dostawałam w prezencie od kogoś i lektury. Na biurku panuje porządek. Jeszcze. Na razie każdy długopis i zakreślacz ma swoje miejsce, rok szkolny dopiero się rozkręca. Dosyć spore łóżko z jasnoszarą pościelą w serduszka, prosta i nowoczesna biała lampa oraz olbrzymia szafa z przesuwnymi drzwiami. Do tego puchaty różowy dywan.

Rzucam plecak w kąt i opadam na łóżko z uśmiechem. Witajcie, nazywam się Lena Filipska i oto moje życie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro